Nie planowałem jechać do Burundi. Wszystkie opisy tego kraju mówią o dużym zagrożeniu przestępczością, zniszczonej infrastrukturze. Rząd Jej Królewskiej Mości radzi, że jeśli już jechać do Burundi to tylko do stolicy, Bujumbury, dla reszty kraju (i dwóch dzielnic w stolicy) obowiązuje ostrzeżenie „tylko jeśli podróż jest konieczna”.

W posiadanym przeze mnie przewodniku po Afryce Wschodniej na opis Burundi poświęcono jedenaście stron, z ponad sześciuset całości. Relacje z wypraw innych podróżników również nie brzmiały zachęcająco.

Burundi w czasach kolonialnych było najpierw protektoratem niemieckim, potem władzę przejęli Belgowie. Niepodległość uzyskało w 1962 roku. Od pierwszych dni suwerenności kraj był areną zmagań (najczęściej krwawych) między rywalizującym plemionami Hutu i Tutsi. „Prawdziwa” wojna domowa wybuchła w 1993 roku i trwała dwanaście lat. Choć sytuacja w Burundi była mniej medialna niż w sąsiedniej Rwandzie, nie znaczy jednak że było tam lepiej, wojna pochłonęła około trzystu tysięcy ludzkich istnień. Od 2006 roku w kraju panuje względny spokój, udało się również przeprowadzić pierwsze w historii wolne i demokratyczne wybory. Kolejne zaplanowane są na 2015 rok, jednak obecne władze coraz bardziej dryfują w autorytarnym kierunku, np. od wiosny jogging w Bujumburze można uprawiać tylko w wybranych miejscach. Złamanie tego przepisu grozi aresztowaniem i oskarżeniem o udział w nielegalnym zgromadzeniu. Jest to działanie mające na celu uniemożliwienie opozycji organizację manifestacji.

Ponad czterdzieści lat niepokojów etnicznych zrobiło swoje – Burundi jest jednym z najbiedniejszych krajów na świecie i zamyka wszelkie rankingi dochodów czy jakości życia.

Pasja podróżowania i liczba przelatanych mili wystarczająca, żeby wymienić je na powrotny bilet z Nairobi zrobiły jednak swoje. Burundi jednak znalazło się na mojej liście krajów do odwiedzania. Pomógł też fakt, że wizę można dostać na lotnisku, bez zbędnych pytań i formalności (jest to dość zaskakujące, w Afryce im kraj w gorszym stanie, tym bardziej skomplikowane jest otrzymanie wizy). Wiza tranzytowa, trzydniowa, kosztowała mnie 40 dolarów.

Mój lot miał międzylądowanie w Kigali, po wystartowaniu ze stolicy Rwandy stewardesa poinformowała, że z powodu krótkiego czasu przelotu (rozkładowo czterdzieści minut) nie jest przewidziany żaden serwis dla pasażerów. Znak „zapiąć pasy” włączony był przez cały czas trwania lotu.

Na miejscu wylądowaliśmy o drugiej w nocy. Stolica spowita była w mroku. Bujumbura położona jest między jeziorem Tanganika (jednym z największych w Afryce), oddzielającym Burundi od Demokratycznej Republiki Konga, a masywem górskim, którego szczyty tuż za wschodnim rogatkami miasta sięgają 1500 m n.p.m. Wygląda trochę jak na wybrzeżu Czarnogóry.

Jedną z głównych atrakcji jest głaz w położonej tuż za stolicą miejscowości Mugere, przy którym miał zostać odnaleziony, po sześciu latach przebywania w dżungli, David Livingstone, XIX wieczny brytyjski podróżnik, który odkrył i opisał wiele afrykańskich obiektów przyrodniczych. Był to pierwszy Europejczyk, który zobaczył słynny obecnie Wodospad Wiktorii (na pograniczu współczesnych Zambii i Zimbabwe). Livingstone tak naprawdę odnaleziony został w miejscowości Ujiji (Tanzania), niemniej jednak odwiedził on to miejsce i podobno w swoich notatkach bardzo dobrze wspomina ów pobyt.

Następnie jako prawdziwy niezależny turysta skierowałem się poszwendać do centrum miasta. Choć przyznaję, że naczytawszy się o przestępczości moje zmysły były wyostrzone bardziej niż zwykle. Szybko jednak przekonałem się, że nie jest tak źle, Bujumbura to przeciętna afrykańska stolica, ale nawet nie najbrzydsza.

Centrum jest niewielkie, ale ma jakąś strukturę, kilka większych ulic, przy których są supermarkety, piekarnie i tym podobne „zachodnie” przybytki (oczywiście, przy każdym takim miejscu obowiązkowo stoi ochroniarz – to chyba taki afrykański sposób na dawanie ludziom pracy). Są też oczywiście uliczni sprzedawcy wszystkiego, kilku żebraków. Spaceruje się miło, nikt mnie nie zaczepia, nie prosi o pieniądze, czasami wymienię z kimś uśmiech. Dzień w stolicy Burundi kończę wizytą w miejscowym zoo, w którym mieszka jeden szympans, jeden leopard, dwie antylopy, kilka krokodyli i węży.

Lotnisko w stolicy Burundii

Międzynarodowy Port Lotniczy Bujumbura. (Fot. Tomasz Ostrowski)

Okazało się, że Burundi (a przynajmniej Bujumbura) nie są takie straszne, jak je malują. Stolica jest przepięknie położona i ma duży potencjał turystyczny, podejrzewam, że podobnie jest z resztą kraju. Ciekawe jak mogłaby się rozwinąć turystyka w Burundi, gdyby wojny nie było…

Rwanda – jeden dzień w Kigali

Na zakończenie wspomnę jeszcze o lotnisku w Bujumburze, jednym z najciekawszych na którym byłem. Jest niewielkie (tylko trzy stanowiska do odprawy), ale za to ma bardzo futurystyczną architekturę i jeszcze ciekawszą halę odlotów, która przypomina trochę wiatę. Od reszty świata oddzielają ją ściany ze szkła, nie dotykają one jednak ani podłogi, ani sufitu. Dzięki temu czekając na swój samolot można wsłuchać się w muzykę świerszczy.

Tomasz Ostrowski

Odwiedził 65 krajów na 3 kontynentach (stan: październik 2014 r.). Lubi schodzić z utartych szlaków, po Europie zwykł podróżować koleją. Przez rok w Słowenii, obecnie mieszka i podróżuje po Afryce. Więcej na www.gotardus.net.

Komentarze: Bądź pierwsza/y