Jestem zielony. Nie od bujania kajaka wśród oceanicznych fal, ale w tematyce wioślarskiej. Jestem szczurem lądowym. Podejrzewam, że ponad połowa czytelników książki Olo na Atlantyku. Kajakiem przez ocean ma podobnie.

Na początku zaznaczę wyraźnie swoje stanowisko – szanuję i cenię Aleksandra Dobę za to, że samotnie przepłynął Ocean Atlantycki w niespełna 100 dób. Jednak pisanie z tej wyprawy książki uważam za błąd autora. Jakże bym się cieszył, gdyby został wydany dziennik pokładowy!

Za podstawowe niedociągnięcia tej lektury uważam dwie sprawy: strasznie mała czcionka, a także moje podejrzenie, że autobiograficzna opowieść człowieka, który płynie przez Atlantyk, powstała (sic!) na lądzie. Wątpliwość ta bierze się stąd, że autor bardzo często używa czasu przeszłego. Nie sprzyja to teraźniejszemu odbiorowi lektury.

Ogromnie rażą odniesienia do stron internetowych wyprawy (W trakcie lektury nie miałem dostępu do internetu, nie wszędzie jest już hot-spot. Swoją drogą odsyłacze do sieci dekoncentrują. Jakże odrywać się od lektury by sprawdzić dane w sieci?), a także do Oceanicznego Alfabetu, który można pobrać ze strony wydawnictwa. To krótkie streszczenie najważniejszych pojęć (wyjaśnionych lepiej niż w książce), a przede wszystkim zdjęcia, których tak brakuje w tej pozycji. Szkoda, że nie umieszczono go w książce. Tu minus i pytanie zarazem do wydawnictwa: czy nie można było umieścić go na końcu oceanicznej opowieści, poświęcając parę stron tych monotonnych oceanicznych wspomnień na rzecz zdjęć z wyprawy? Trudno sobie wyobrazić bowiem sam kajak Olo, na którym autor płynie, a wbrew pozorom nie jest to taki sam kajaczek, jakim możemy popływać na Wigrach.

Książka Olo na Atlantyku. Kajakiem przez ocean usypia. Szczegółowe dane, które Aleksander Doba z pietyzmem podaje, nie są dobrą przynętą dla laika. Monotonię opisu mogę zrozumieć – o czym pisać, gdy w około woda? O rekinach, rybach które towarzyszą wyprawie, mijających statkach. I o tym jest. Ale tylko na kilku kartach książki.

Próbuję usilnie znaleźć plusy tej pozycji. Są – jest to dobre uzupełnienie podręcznika do geografii, z której dowiemy się co nieco o strefach czasowych, południkach, równoleżnikach, odległościach na mapie i wszystkim tym, co do podróży przydać się może.

Wiem, że istnieją szanty, wiem, że hej, ha kolejkę nalej…, ale czym są w tej książce, do stu tysięcy par beczek zjełczałego tranu, toasty, które autor zamieszcza od połowy książki? Gdyby one trzymały poziom, podkreślałyby fragmenty książki – jednak jest odwrotnie! Jak bowiem rozumieć słowa Każdy wypity kieliszek to gwóźdź do naszej trumny. Pijmy więc tak, by trumna się nie rozpadła!. Jeżeli Doba chciał tym samym wprowadzić marynarski język to chyba mu się nie udało. Mnie te wstawki toastowe nie śmieszą, a wręcz żenują.

Gdy te toasty złączyć z poradą autora dotyczącą przepisu na kaca, to już zupełnie nie wiem, czy śmiać się czy płakać – Polecam kwaśne mleko. Jedyne co trzeba wiedzieć, to w jaki sposób je stosować. Tajemnica jego niezwykłej skuteczności polega na spożyciu kwaśnego mleka nie przed, nie po, ale zamiast picia alkoholu. Po prostu – wiosła opadają!

Polecamy >> Ludzie książki piszą. Nie wszystkie da się czytać

Najbardziej zdziwiła mnie reakcja Aleksandra Doby na to, jak po stu dobach zobaczył człowieka. Żadnej euforii, radości choćby. Czyżby nie cieszył się ze spotkania ludzi po byciu na tak wielkim odludziu? Do tego dochodzi uświadomienie sobie dotarcia do upragnionej i tak często wspominanej Ameryki po dość długim pobycie na „nowej ziemi”. Jak to ocenić? Nieprzemyślana struktura książki? Skutek uboczny pisania z lądu?

Jak ja z sobą wewnętrznie walczę! Bo jak mam ocenić tę książkę? Jak ją polecić? Mnie nie zachęciła, nie wciągnęła, zagubiłem się w niej jak w Trójkącie Bermudzkim. Ale jeżeli ktoś całe swoje życie przesiedział przed kołem sterniczym lub trzymał wiosło dłużej niż godzina wypożyczenia kajaka, to jestem w stanie napisać, że książka ta do niego dotrze.

Muszę jeszcze odpisać autorowi. To konieczne po lekturze książki. Drodzy Czytelnicy, czy przeczytaliście tę książkę z zainteresowaniem? Starałem się, aby była ona ciekawa. Jeśli Was zawiodłem, to proszę, usiądźcie do komputera i napiszcie lepszą  – prosi autor w jednym z ostatnich zdań. Nie zaciekawił mnie Pan tą opowieścią, niestety uśpił, poddał działaniu fal oceanicznych. Jeżeli to też było Pana celem – gratuluję, udało się. Ale powiem raz jeszcze to, co napisałem na początku. Mój szacunek do Pana jest ogromny, przepłynięte 5394 km (słownie pięć tysięcy trzysta dziewięćdziesiąt cztery kilometry), aż prosi się o poważanie. Z chęcią posłuchałbym relacji z wyprawy przy ognisku, gdzieś na jednej z dzikich plaż. Jednak próba spisania jej na 293 stronach książki nie udała się, zatonęła już w porcie, zanim jeszcze wypłynąłem z Panem do Fortalezy/Acarau.

Aleksander Doba, Olo na Atlantyku. Kajakiem przez ocean, Wydawnictwo Bezdroża, Gliwice 2012

Tomasz Siniew

Student dziennikarstwa podróżujący z dobrą książką pod pachą głównie po Polsce, głównie pociągiem. Nie bez powodu zwą go zatem „kolejofilem”.

Komentarze: (1)

roman 18 lutego 2013 o 11:08

szanowny recenzencie ,czytelniku i pisarzu !

Ach co to byl za slub – oczywiscie ADoby z Oceanem i Amazonia. Wydarzenie roku,a moze i dziesiecioleci. Tak , AFiedlerem Olek nie jest. Ale , mozna wszystko opowiedziec jak np.DDefoe o RobinsonieC….. juz po kolejnej wyprawie -A cross Pcific- Wtedy z pewnoscia ukaze sie swoista – bible of kayakOCEANSexpeditions- i na taka powiesc-dziennik/1111stron/ czekam ! obym tego dozyl, jako rowiesnik i szkolny kolega OlkaDoby!
Pozdrawiam Cie aleks ,spelnienia marzen i zdrowia na caly 2013i dalsze NoweRoki!!! Ahoj, na umrzyka skrzyni / z rumem/! ktory jest dobry jak kwasne mleko ,co z garnka nie ucieko,Hej !

ROMAN- poznan

Odpowiedz