Fiordy zamarzły jak należy i w ciągu niecałych trzech godzin można do Piramidy przyjechać skuterem z Longyearbyen. Na lodzie po drodze właśnie rodzą się foki, a mewy zabijają młode, dziobiąc je w wielkie czarne oczy. Skórki wyjedzone wewnątrz leżą porozrzucane niedaleko matek, które wąchają krwawe plamy na lodzie. Tam, gdzie w oddali widać kołujące mewy, jest śmierć. Jak ptaki siedzą na lodzie, to już jest za późno. Futro zabitych jest miękkie, a całość nie większa niż rękawica kuchenna. Focze matki wskakują do wody na widok skuterów, więc trzeba jechać jak najdalej od nich, żeby nie przeszkadzać.

W białym trudno ocenić odległości i wielkości, zwłaszcza tutaj, na kilometrach mruczącego lodu. Przy brzegach lód piszczy, chrapie i mlaska. Porusza się niemal niezauważalnie i hałasuje, jakby tam, pod nim, była jakaś sieć korytarzy ze skrzypiącymi drzwiami, którymi ktoś co chwila trzaska. Grzbiet lodu oddycha jak żółw zmęczony dźwiganiem świata. W górę i w dół. Śpi mocno, bo co jakiś czas drga bezwiednie. Skuter pędzący mu po karku osiemdziesiąt kilometrów na godzinę to nie więcej niż lekkie swędzenie.

Piramida zimą z daleka błyszczy w przedpołudniowym słońcu. Po lodzie dojeżdża się do samej przystani. Ta w ostatnich miesiącach się zapadła, ale – pewnie z zamiarem odwrócenia uwagi od tego szczegółu – przy nabrzeżu ustawiono nowiutki znak, informujący, że tutaj oto jest przystanek autobusowy i trolejbusowy. Droga odśnieżona, ale żadnych śladów opon. Słońce oślepia, a noce nie są już czarne. Dzień polarny wraca truchtem i tutaj, do miasta ducha.

Hotel Tulipan jednak dostał pozwolenie na wznowienie działalności i od początku marca jest już otwarty dla turystów. Pierwsi przyjechali po ośmiu dniach. Nic w nim nie zmieniono, tylko posprzątano i wymieniono część sanitariatów. Budynek wewnątrz przypomina hotel w Barentsburgu, tyle że tam nowe kanapy stały przykryte folią, a tutaj stare kanapy przykrywa kurz. Długie korytarze, wyłożone linoleum, pachną ścierką nasączoną lizolem, którym właśnie przetarto podłogę. Pokoje mają nowe drzwi oraz nowo pomalowane okna i sufity. Reszta pamięta czasy, kiedy wzór na tapecie komponował się ze wzorami na sukienkach przyjeżdżających tu kobiet.

Każdy pokój ma pusty przedsionek z wbudowaną szafą, z którego wchodzi się do łazienki, i ustawny pokój o powierzchni około dwunastu metrów kwadratowych z trójdzielnym oknem pośrodku. Po obu stronach okna w dwóch przeciwległych kątach stoją pojedyncze tapczany z bokami na wysoki połysk, przykryte śliską narzutą. Poduszki uformowane w piramidki, a zamiast kołdry powleczony na żółto koc. Obok tapczanów stoją dwie szafki nocne i jedno wysiedziane krzesło, na którym, widać, niejeden kot ostrzył pazury. Nad każdym z łóżek kontakt na wysokości mniej więcej półtora metra. Kryształowy żyrandol pod postacią pięciu odwróconych szklanek musztardówek kryje tylko jedną energooszczędną żarówkę. Teraz w nocy nie jest już zupełnie ciemno, więc wystarczy na oświetlenie całego pomieszczenia białym światłem, przy którym podłoga robi się jeszcze zimniejsza. W każdym pomieszczeniu położono inną tapetę. W łazience też jest mozaika z kafelków i wielki biały grzejnik, ledwo letni. Brodzik zbudowano na wysokości kolan, ale w mozaice nie ma zamurowanych śladów po prysznicu. Widać, nigdy go tu nie było. Obok ni konewki, ni wiadra, bo wodę trzeba oszczędzać. Woda w umywalce leci krótkimi strumieniami, więc jest więcej niż dosyć. Legenda głosi, że każdy z kilkudziesięciu pokoi w hotelu Tulipan ma inną konfigurację tapet i wykładzin.

O tej porze roku Piramida milczy. Ptaki, które okupują to miasto latem, jeszcze nie przyleciały. Są już w drodze, ale minie jeszcze kilka dni, zanim dotrą na parapety opuszczonych domów. Jest cicho. Śnieg powciskał się we wszystkie szczeliny i tłumi jakiekolwiek świsty. Huśtawki nie skrzypią i nie ma wiatru. Każdy krok na śniegu to jak tąpnięcie. W Piramidzie słońce świeci od samego rana, dzięki czemu o wiele więcej tu przestrzeni niż w przyczajonym w dolinie Longyearbyen. Teraz, wiosną, mieszka tu sześć osób: Piotr Putceruk z żoną Katią, która sprząta hotel i pomaga w kuchni, Jelena – kucharka, Wołodia – nowy przewodnik turystyczny, i dwóch mechaników Oleg i Witalij. Tego ostatniego nie można nigdzie dojrzeć, bo znika na całe dnie. Był tu zimą sam i piekł dwa chleby: jeden dla siebie, a drugi dla lisów. Bo jeśli liczyć wszystkich mieszkańców, z lisami będzie dwanaścioro. Te mają wydeptane w śniegu stanowisko pod oknem kuchni i przychodzą w porach posiłków. Jak trzeba, to zaszczekają. Bez problemu dają się głaskać mieszkańcom. Lisy są grube. Kawałek uprowadzonego kurczaka z obiadu jeden z nich zjada, wydaje się, bardziej z grzeczności. Inny bawi się papierkiem po cukierku, polując nań jak kot, a potem zwija się w kłębek na drewnianym chodniku koło hotelu i śpi w najlepsze, trawiąc w słońcu. Mimo że wszystko skute lodem, czuć już wiosnę.

Polecamy: Vardø. Fragment książki Hen. Na północy Norwegii

Wołodia wyskakuje ze starej toyoty w biegu od strony pasażera. Za kierownicą Oleg ze źrenicami wielkości pięciozłotówek. Samochód toczy się jednostajnie po betonowej drodze.

– Nie ma hamulców! – wyjaśnia, podając rękę na powitanie. – A kolega właśnie uczy się jeździć samochodem.

Dopełniwszy uprzejmości, przewodnik dogania samochód i kieruje go do garażu, z którego słychać jakiś szum. Na piechotę nie jest się dużo później.

Władimir Prokofjew ma trzydzieści trzy lata, uśmiech z katalogu i klucze do wszystkich pomieszczeń w mieście. Zaprasza do środka szerokim gestem. W kotłowni buzuje piec. W rogu Oleg ładuje kolejne łopaty węgla do podajnika. Odgłos miarowego szurania metalu o beton zagłusza myśli w tym dotychczas bezszelestnym mieście. Z garażu można wejść do siłowni. Zimne, wysokie pomieszczenie otaczają brudnozielone ściany. W rzędach poustawiane ławeczki do brzuszków, sztangi i inne przyrządy, które pewnie mają swoje nazwy. Na jednej ścianie okno, a na drugiej lustro z zaawansowaną próchnicą.

– Kilka lat temu szefem w Piramidzie był bokser Jurij. – Wołodia opiera się o sztangę, pod którą na ławeczce leży przepocony koc w kratkę. Widać, że pot wsiąkał w niego latami. – Zebrał sprzęt z całej Piramidy, który mógł się nadać, i zaaranżował siłownię, tu, w garażu. – Wołodia sam przychodzi tutaj codziennie i wyciska sto kilogramów na sucho.

W normalnym życiu Wołodia gra zawodowo w hokej, więc sport to tutaj jego główne zajęcie. Przez siedem lat pracował jako geolog w Moskwie. Potem na giełdzie, ale kryzys światowy w 2008 roku to zmienił. Wtedy i on postanowił żyć inaczej. Wyjechał do Phuketu w Tajlandii na półtora roku, gdzie był przewodnikiem dla rosyjskich grup. Kiedy miał wolne, jeździł po kraju rowerem. W jednej z wiosek na północy kupił czapkę, na której jest napisane coś po tajsku, ale nie wie co. Już tutaj, po drodze do Piramidy, zahaczył o Svalbardbutikken właśnie w tej czapce na głowie i jedna z kasjerek promiennie się do niego uśmiechnęła. Spieszyło mu się, więc nie miał czasu zapytać, co to znaczy. Zapyta przy okazji. Po powrocie z Tajlandii nie mógł sobie znaleźć miejsca w Moskwie. Tam, w Azji, był spokój i nikt się nigdy nie denerwował. Wytrzymał w domu pół roku. Przypadkiem znalazł w gazecie ogłoszenie firmy Trust Arktikugol, że szukają przewodnika. Nie napisali gdzie. Wymagania: znajomość angielskiego i doświadczenie w trudnym terenie. Wołodia spędził kilka tygodni sam w buszu, więc się zgłosił. Z pięciu chętnych wybrali jego.

– Szef mi powiedział, że pojadę do Piramidy, a drugiemu chłopakowi, że do Barentsburga. A potem do widzenia i powodzenia, panowie!

Śnieg chrzęści pod butami i pęk kluczy dzwoni, gdy Wołodia otwiera kantynę, niebieskawy budynek obok hotelu. Zza drewnianych drzwi unosi się mroźny kurz. Każde słowo odbija się teraz echem od pustych pomieszczeń, krętych, reprezentacyjnych schodów i okazałej ceramicznej mozaiki na głównej ścianie. Białe rośliny jak stały, tak stoją martwe. W kantynie jest bardzo zimno, bo to murowany budynek i ciągnie od ścian. Słońce wpada przez wielkie okna, dzięki czemu naczynia i sztućce wyglądają z daleka, jakby były świeżo nakryte. Dopiero z bliska widać, że kiedyś biały talerz z motywem ptaszków pokrywa warstwa ni to sadzy, ni to popiołu, a omszałemu widelcowi brakuje dwóch zębów. Na stole w kącie leżą jakieś papiery, dokumenty ze zdjęciami. Na jednym kobieta w trwałej ondulacji patrzy wzrokiem spłoszonej sarny. Na innym jakiś jegomość z rozwianą grzywką.

– A to tutaj to Spis robotników rudnika Piramida. – Wołodia bierze do ręki zeszyt z wklejonymi w środku raportami napisanymi odręcznie różnymi charakterami pisma.

Zeszyt ma ciepłą okładkę nagrzaną słońcem i lodowate kartki w środku. Pierwszy z brzegu raport napisał kucharz: Mięso było zimne, bo zapomniałem włączyć piec. I podpis. Wołodia wertuje dalej.

– Ja szczególnie lubię ten tutaj: 20 września podczas nocnej zmiany. Siedziałem przy stole, kiedy przyszedł dyrektor. Miałem zamknięte oczy, ale nie spałem. Pracowałem po prostu z zamkniętymi oczami. – Śmiech chłopka niesie się echem po zbutwiałych klepkach w podłodze.

W kuchni wielkie kotły świecą w słońcu, a unoszący się kurz wygląda, jakby parowała z nich bezwonna zupa. Niebieska farba łuszczy się na głowę i wszystko jest jakby wyszarpane, jakby zniszczone na złość. Na ścianie informacja, żeby w maszynkach do mięsa posuwać mięso patykiem, a nie palcami. Przez zakurzone okno widać, jak renifery wykopują trawę pośrodku ośnieżonego trawnika koło tablicy upamiętniającej sześćdziesięciopięciolecie kompanii węglowej. Jeden robi siku, stojąc na rozkraczonych nogach. Wołodia chce go sfotografować, ale kończy mu się bateria w aparacie.

O Piramidzie usłyszał pierwszy raz w 2008 roku i zapadła mu w pamięć, bo lubi wymarłe miasta. Przyleciał z wojskowym workiem niemieckiej armii na plecach, wypchanym dwudziestoma kilogramami ubrań, i butami armii amerykańskiej, takimi jakich używają w Afganistanie, na nogach. Minimalna temperatura przewidziana dla nich to plus pięć, ale nie marznie się nawet przy minus dwudziestu. Książki przywiózł elektroniczne, ale zapomniał sobie zgrać muzykę na komputer.

Słońce świeci pierwszy raz tak odważnie w tym roku. Lodowiec Nordenskiöld mieni się na niebiesko. Fiord gładko zamarznięty, w oddali cztery kropki, czyli jadą dzisiaj jacyś turyści. Wołodia jako jedyny tutaj mówi po angielsku, więc powinien być w hotelu, kiedy ktoś przyjeżdża. Zanim wróci, otwiera jeszcze drzwi zielono-brązowego drewnianego budynku wielkości wiejskiej chałupki. Nad wejściem wisi z wykręconą szyją nieżywa lampa. Wewnątrz panuje ciemność, bo okna zabito deskami. Światło z zewnątrz i ruch drzwi wzniecają kurz, ale Wołodia nie kicha.

Skrzynie wypełniają ledwo zużyte buty do lekkoatletyki we wszystkich rozmiarach, kilkadziesiąt par nart i bambusowych kijków, proporczyki, transparenty z napisami „start” i „meta” oraz komplet drewnianych kręgli, większych błękitnych i mniejszych kremowych. Wszystko porzucone jak po przegranej olimpiadzie.

Wołodia przyleciał czarterem, który kursuje na Svalbard średnio raz w miesiącu z Rosji. W jego głowie to miasto było wielką tajemnicą i obawiał się tu spotkać jakichś kompletnych odszczepieńców. A tymczasem na pokładzie helikoptera spotkał Piotra, jego żonę i Jelenę. Dogadali się od razu. Jelena daje mu dobre porcje z kuchni i głaska po głowie. Wołodia lubi Piramidę, mimo że w pierwszym tygodniu odcięcie od internetu odczuwał niemal fizycznie. Nie był zły, ale niespokojny. Teraz mówi, że tak jest lepiej. Lubi, ale nie zostanie tutaj do lata. Chciałby zobaczyć więcej Spitsbergenu i może popracować trochę w Longyearbyen jako przewodnik. Połyka arktycznego bakcyla powoli, ale metodycznie, jak sztylet.

– Zawsze powtarzam sobie tajskie powiedzenie: „Im mniej planów, tym mniej rozczarowań”. – Wkłada ręce do kieszeni swojej kurtki kangurki. – Nie chcę się spieszyć, bo w Moskwie zawsze byłem w biegu albo w korku i nigdy nie myślałem o tym, co jest teraz, tylko co muszę zrobić potem. A tutaj nie ma potem.

W hotelu Tulipan pachnie chlebem. Jelena piecze codziennie nowe bochny, takie same jak te w Barentsburgu. To jest chleb bez skórki i bez smaku, w kształcie śpiącego z podkulonymi łapami średniej wielkości kota. Brak smaku rekompensuje zapachem i tutaj to wystarczy. Kromki bez masła są dodawane do każdego posiłku, a kuchnia hotelowa dba o przyjezdnego nawet bardziej, niż on sam jest w stanie zjeść. Na śniadanie serwuje miękkie frytki albo gotowane ziemniaki z surówką i mięsem, jajko i groszek z puszki. Na obiad zupę łypiącą tłustymi okami, drugie danie z kotletem w roli głównej, tak że od razu chce się go zakopać w ziemniaki, ciasto z torebki i cukierek w polewie czekoladopodobnej plus ten chleb. Na kolację podobnie. Jelena sama to wszystko przygotowuje. To już siedem lat jak od marca do września pracuje w Piramidzie. Raz tylko wzięła wolne i to wtedy zastąpiły ją Lina i Ina. Jelena to szczupła, ładna, na oko pięćdziesięciolatka z Doniecka. Od rana w kucharskiej czapce, fartuchu i różowych spodniach. W Barentsburgu też piecze chleb. Tutaj na parapecie ma pietruszkę i pomidory koktajlowe. Teraz dopiero wschodzą, ale ona i tak liczy w tym sezonie na urodzaj. Jelena chodzi spać wcześnie i tego oczekuje także od gości hotelowych. Żeby już po tej 20.00 nie zamawiali niczego w barze, bo ona musi wstać o 6.00, żeby im to śniadanie na ciepło przygotować.

Absolutnie cicho robi się tutaj jeszcze na długo przed ustaloną w innym świecie ciszą nocną. W Piramidzie czas płynie inaczej. Nie wiadomo w ogóle, czy płynięcie to właściwe słowo. Już od wczesnego rana przez gołe okna świeci słońce, więc nie ma co spać dłużej. Śniadanie miało być o 8.30, ale o tej porze na dole wszystko jest pozamykane. W nocy czas zmienił się na letni, ale skąd o tym wiedzieć tutaj? Nie ma gazet, radia ani zasięgu. Można samemu ustalić czas. Albo wymyślić go na nowo. To nie ma większego znaczenia.

Piotr pierwszy raz przyjechał na Spitsbergen w 1989 roku. Wszyscy marzyli, żeby żyć w Piramidzie, i on też wtedy wszystkie dokumenty miał już skierowane tutaj. W ostatniej chwili przekierowali go jednak na Barentsburg.

– No to się wreszcie po latach doczekałem! – Piotr śmieje się pod wąsem, prowadząc jedyny tutaj samochód osobowy bez rejestracji.

Z głośników radosne umpa-umpa, płyta przeskakuje na wertepach i zacina się średnio co drugi refren. W Barentsburgu Piotr spędził dwa lata, a potem dwadzieścia w rodzinnym Włodzimierzu Wołyńskim na Ukrainie i w Lublinie. Teraz ma kilka koparek w Piramidzie. Powodzi mu się. Jedyny minus to to, że w tej zachodniej Ukrainie rośnie ich wnuk i Katia płacze wieczorami, że nie widzi jak.

W Piramidzie teraz sporo się dzieje. Poza miastem znajduje się jeziorko, z którego ciężarówką Kraz zwożona jest woda w ogromnych baniakach. Jedenaście ton na samochód. Tę wodę trzyma się potem w zbiorniku w garażu.

– Kiedyś to to był mercedes wśród ciężarówek! – Piotr dumnie klepie skorodowany samochód po masce.

Tuż obok hałasuje agregat i piec na węgiel. Polski, Piotr pokazuje na producenta, to na pewno dobry.
W budynku hotelu prowadzi mnie na zaplecze dla campingu, który zaaranżowano między budynkami, na trawie. Podobno w zeszłym roku cała kolonia dzieci z Petersburga spędziła tu udane wakacje. Duża nowoczesna kuchnia, łazienki, stoły, mapa Spitsbergenu. Piotr ma nadzieję, że będzie tu przyjeżdżać coraz więcej turystów. Piramida to teraz znowu powód do dumy, więc musi być porządek. Nowo odmalowane budynki błyszczą w słońcu, a przez niemyte od kilkunastu lat okna widać, że w środku piętrzą się sterty starych mebli. Tu już nikt nigdy nie będzie mieszkał, ale ma być ładnie z zewnątrz.

Dopiero trzeciego wieczora nikt nikogo nie wyrzuca spać. Jelena zdejmuje swoją kuchenną czapkę i gładzi krótkie włosy, ściśnięte przez cały dzień nad parującymi garnkami. W hotelu nie ma już innych gości. Proponuje wino.

Za nią wchodzi Katia z chlebem na talerzyku.

– A może ty masła chcesz? – Brzmi jak potwierdzenie, jak przyjęcie do grupy.

Biały chleb z masłem wreszcie zaczyna smakować. Właśnie kończy się Wielkanoc, mimo że tutaj nikt jej nie świętuje. Godziny mijają, a my rozmawiamy tą mieszanką słowiańskich języków, którym w miarę postępującego czasu coraz bliżej do siebie. Jelena mówi, żeby nigdy nie wchodzić do tego domu, na którego parapecie mieszkają mewy, bo tam wewnątrz jest mnóstwo martwych ptaków, i że to psuje obraz Piramidy. Była we wrześniu na koncercie Frost, ale jej zdaniem przyjechało za dużo ludzi i się zmęczyła. Dostali wtedy od Evy Grøndal jedno ze starych zdjęć autorstwa jej matki, przedstawiające główny hol domu kultury. Wisi tutaj, na ścianie w barze, oprawione w ramę. Wołodia bawi się papierową serwetką. Słyszał, że kiedyś myśliwi żyjący na Spitsbergenie mieli świeże gazety na każdy dzień. Dzień i miesiąc się zgadzały, tylko rok był poprzedni. Ale to nie miało znaczenia, bo wiadomości to wiadomości. To odcięcie od świata doskwiera najbardziej. Piotr pokazuje zdjęcie, jak ratował nowo narodzoną foczkę, która za bardzo oddaliła się od matki. Odłożył ją po prostu na brzeg przerębli i uciekł.

– Nie pachniała rybą. – Krzyżuje ręce na piersiach. – Tylko czymś niezrozumiałym.
– Dzieckiem pachniała. – Katia uśmiecha się w głąb siebie. Jak stąd wrócą, to ona nie będzie pracować. Zajmie się wnukiem i będzie słuchać radia.

Wieczór zapada nieśmiało. Jelena zerka w końcu na przestawiony już zegarek i ziewa.

– Nie każdy dzień zima. – Piotr kiwa się na krześle.
– Będzie lato. – Katia, podpierając twarz dłońmi, patrzy przez zabite gwoździami okno.

Lis szczeka. Nie ma potem.

* * * * *

Ilona Wiśniewska

Od 2010 roku żyje na norweskiej Północy. Pięć lat spędziła na Spitsbergenie, teraz mieszka w Tromsø. Autorka dwóch książek Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (2014) i Hen. Na północy Norwegii (2016).

Ostatnie posty

Komentarze: Bądź pierwsza/y