Zatańczył dla nas Evo
Z Cochabamby, w środkowej Boliwii, łapiemy autobus do Torotoro, małej górskiej mieściny, gdzie główną atrakcją mają być jaskinie, wąwozy i ślady dinozaurów. Jeszcze nie wiemy, że Torotoro szykuje nam prawdziwą niespodziankę, wisienkę na torcie naszej południowoamerykańskiej podróży.
Ewa jedzie po bożemu, ale ja na bilecie zamiast numeru miejsca mam napisane “motor” – miejsca siedzące (fotelowe) już się wyprzedały, więc trafia mi się miejscówka przy skrzyni biegów. Decyduję się jednak stać w przejściu, co okazuje się strzałem w dziesiątkę – “motor” tak się nagrzewa, że nie dałoby się na nim siedzieć.
Godzina wyjazdu na rozkładzie – 18:00, na bilecie – 18:30, rzeczywista – 19:00. Tutaj w Boliwii to norma i nawet nie trzeba tego nazywać spóźnieniem – powiem więcej, mamy szczęście, że wyjeżdżamy o czasie.
Jedziemy. Po dwudziestu minutach psuje się silnik, więc zatrzymujemy się na przymusową kolację. Po 30 minutach udaje się naprawić usterkę – jedziemy. Po kolejnych 30 minutach mamy kolejną awarię – na szczęście w środku małego miasteczka z przyjemnym parkiem, więc możemy przeczekać pół godziny na ławce. Znowu jedziemy. Tylko w złym kierunku…
– Dlaczego zawracamy? – pytamy się zdezorientowani.
– Musimy wrócić po człowieka, który się spóźnił na autobus i z Cochabamby wiezie go taksówka.
– Co takiego??? – Już sami nie wiemy, czy śnimy, czy może nasz hiszpański szwankuje.
Po dziesięciu minutach jazdy, na pustej drodze, w środku nocy, spotykamy zgubę – okazuje się, że taksówkarz wyrzucił go gdzieś po drodze i zagubiony pasażer dalej szedł pieszo.
Do autobusu wtarabania się zadyszany człowieczyna i staje obok mnie w przejściu. Później okazuje się, że to deputowany do boliwijskiego parlamentu. Śmiejemy się pod nosem – no bo jak to, wybraniec narodu telepie się z nami tym rozklekotanym autokarem. Teraz już wiemy, że spieszył się na ważne wydarzenie…
Następnego wieczoru do hostelu, w którym się zatrzymujemy, przybiega dwudziestoosobowa grupa. Pełen chaos. Wszyscy chcą mieć miejsce, ale wystarcza ich tylko dla pierwszych dziesięciu. Właścicielka hostelu mówi nam, że to akredytowani dziennikarze na jutrzejsze wydarzenie. Pełen spontan, brak rezerwacji, czyli organizacja po boliwijsku.
Evo spada nam z nieba
Około południa nad Torotoro pojawiają się dwa helikoptery – w jednym z nich siedzi sam Evo Morales Ayma, Presidente del Estado Plurinacional de Bolivia!
Co robi tu Evo – tak wszyscy Boliwijczycy o nim mówia, jedni z przekąsem, a drudzy z uwielbieniem – dlaczego prezydent fatyguje się do tak małej mieściny jak Torotoro? Ano głownie po to żeby zainaugurować uruchomienie sieci GSM. Do wczoraj bowiem wszyscy używali tu telefonów komórkowych głównie do słuchania muzyki, a od dziś będą mieli pełen kontakt z wszechświatem. Torotoro avanza!
W miasteczku robi się tłoczno – ludzie przybywają na piechotę, wypchanymi ciężarówkami, autokarami. Większość ubrana bardzo kolorowo w tradycyjne stroje, uzbrojona w bębny i piszczałki. W rękach trzymają różnego rodzaju transparenty. Ulice udekorowane są kolorowymi bramami.
Evo pojawia się na wypchanym po brzegi boisku do koszykówki – ludzie tłoczą się również na trybunach i balkonach. Gra orkiestra.
Prezydenckie trampki i plastikowy tron
Na podwyższeniu zasiada świta prezydencka w składzie: gubernator regionu Potosi, burmistrz miasteczka, przedstawiciel firmy telekomunikacyjnej Entel oraz jeszcze dwie nieznane nam osoby.
Sadowią się na białych plastikowych krzesełkach. Evo zasiada w środku na dwóch krzesłach włożonych jedno w drugie – pełen szacunek, w końcu to prezydent. Wszyscy ubrani są w zwykłe wytarte dżinsy, żadnych garniturów i przepychu. Evo ma na sobie lekką kurtkę, czarne spodnie i trampki.
Evo tańczy
Rozpoczyna się powitanie – Evo dostaje w prezencie ponczo, kwiecisty naszyjnik, głowę obsypują mu białym konfetti i dekorują tradycyjnym kapeluszem. Cały czas gra muzyka.
Oficjalne przywitanie jego ekscelencji prezydenta przez przedstawicieli miasta – wszyscy zwracają się do siebie per “hermano” (bracie) lub “compañero” (towarzyszu). Jedna wielka rodzina. Każdy z przemawiających najpierw mówi po hiszpańsku, a później w quechua lub aymara, jednym z języków ludności indiańskiej – jedna trzecia ze stojących na boisku na pewno nie rozumie hiszpańskiego.
W pewnym momencie intonują piosenkę specjalnie dla Evo, który schodzi z podwyższenia i zaczyna tańczyć z jedną z dziewczyn. Jesteśmy dosłownie parę metrów od niego – chyba nigdy, nawet w Polsce, nam się nie zdarzyło być tak blisko “władzy”, a tu proszę bardzo, w Torotoro wszystko jest możliwe.
Evo mówi
Evo ma gadane, to trzeba mu przyznać – gdy trzeba z wdziękiem żartuje i reaguje na to co się dzieje “na sali”, ale potrafi też żarliwie przemawiać o sytuacji w kraju i niedoli Indian. Nazywa to wprost rasizmem, wykluczeniem, wyzyskiem. Ludzie, którzy na niego patrzą na pewno czują, że mówi właśnie o nich – bezzębnych, żujących kokę, chodzących w rozwalających się sandałach z piętami twardymi jak kamień. Cytuje dziennikarzy, którzy nazywają go “skrzyżowaniem lamy i lucyfera”…
Evo jest właśnie w trakcie walki o wprowadzenie “ustaw antyrasistowskich” chroniących Indian, a jednocześnie stwarzających zagrożenie dla wolności słowa. Dokąd go to zaprowadzi? Jaką drogą pójdzie Boliwia? Czy rzeczywiście jest diabłem wcielonym, skoro nawet jego umiarkowani entuzjaści potwierdzają, że w trakcie jego prezydentury wiele rzeczy w kraju zmieniło się na lepsze? Te pytania trzeba zostawić na później, bo wszyscy zwijają manatki i idą na boisko…
Zawodnik z numerem 10
Na murawę wbiegają dwie drużyny – w zielonych strojach zespół Evo, w białych reprezentacja Torotoro. Najważniejszy zawodnik w tym spotkaniu gra z dziesiątką – jest bacznie obserwowany przez tłum kolorowo ubranych Indian, którzy machają wielobarwnymi flagami i grają na piszczałkach.
Torotoro przegrywa 0:5.
Komentarze: Bądź pierwsza/y