– Kiedy miałem osiemnaście lat poszedłem do wojska i walczyłem w Iraku – opowiada mi Shane, wytatuowany hipis o aparycji Mozarta z filmu Amadeusz. Ma też nieco podobny do niego śmiech o czym przekonuję się kiedy nasz samochód, po raz kolejny skacze na jakiejś nierówności.

Na eko farmie w Meksyku

Na hipisowskiej farmie z sieci WWOF w środku meksykańskiej dżungli postanowiliśmy poszukać wytchnienia. (Fot. archiwum Olgi)

Chyba nie wyglądam na za bardzo przekonaną, więc kierowca kontynuuje: – Po trzech latach stamtąd odszedłem i założyłem farmę marihuany dla celów leczniczych. Szło świetnie… Niestety FBI dobrało mi się do tyłka i musiałem uciekać. Do Meksyku. W międzyczasie uzależniłem się od środków antydepresyjnych – pamiątka z wojska. Odwyk zrobiłem sobie w górach, a teraz założyłem tę farmę.

Mówi to wskazując przed siebie ale widzę tylko czerń. Coraz głębiej wjeżdżamy w dżunglę. I coraz częściej podskakujemy na wertepach. Jedziemy pracować na farmie Shanea. Za nami na przyczepie siedzi z siedmiu innych pracowników, którzy sądząc po odgłosach zaśmiewają się i jedzą arbuza. Pojechali dzisiaj do Tunkas – sennego miasteczka, oddalonego od farmy o jakieś dwadzieścia kilometrów aby zrobić zakupy i przy okazji zgarnęli nas.

Przy dogodniejszych warunkach pokonalibyśmy tą trasę w piętnaście minut, tutaj droga jest tak nierówna, że jedziemy chyba dziesięć kilometrów na godzinę.

Mam więc aż nadto czasu by pozastanawiać się jak życie w dżungli wpłynie na mojego półtorarocznego synka. Roszek właśnie bawi się wielkim brelokiem w kształcie liścia marihuany, który wisi, przy lusterku. Czy nasza rodzinka odnajdzie się wśród tych wytatuowanych luzaków? Z każdym kilometrem wątpliwości jest więcej. A jak będą non stop upaleni i żądni wolnej miłości? Jak damy radę tak długo bez elektryczności i ciepłej wody.

Jakby nie było, odwrotu nie ma. Decyzję o spędzeniu ostatnich tygodni wyprawy właśnie na tej eko farmie podjęliśmy wspólnie. Nie ma co się wycofywać tylko dlatego, że nagle dopadła mnie panika. Grześ stwierdza uspokajająco, że te barwne wizję biorą się nie tyle z realnej powagi sytuacji co ze zmęczenia. Być może. Ostatniej nocy nie spaliśmy zbyt wiele, bo do Tunkas przyjechaliśmy aż z Palenque.

A i ostatnie miesiące obfitowały w moc zdarzeń.

Co to jest WWOF?

W Meksyku można robić wiele rzeczy. My przyjechaliśmy tu robić warsztaty z edukacji emocjonalnej i wystawiać teatrzyk cieni na podstawie polskich legend. Odwiedziliśmy w sumie kilkadziesiąt Domów Dziecka, teatrów, przedszkoli i szkół. Przy okazji zbudowaliśmy plac zabaw. Po godzinach zaliczyliśmy wesele, gościnę u prezydenta stanu Puebla i odwiedziny u Zapatystów…

Skansen rewolucji, czyli jak rozśmieszyć Zapatystę?

Po trzech miesiącach poczuliśmy, że Meksyk wycisnął nas jak cytrynę. Trochę sami narzuciliśmy sobie pewien rygor ale i bez obowiązków na pewno byłoby intensywnie – kraj jest po prostu barwny i soczysty, a kultura bardzo bogata.
Żeby nie wrócić do Polski w stanie totalnego wyczerpania postanowiliśmy trochę odpocząć a wytchnienia zamierzaliśmy poszukać na hipisowskiej farmie z sieci WWOF w środku dżungli.

WWOF to sieć wiosek i farm na całym świecie. Łączy je ekologiczność i otwarcie na ludzi. Ich właściciele przyjmują do siebie wolontariuszy, którzy w zamian za nocleg i wyżywienie wykonują proste prace: przy roślinach, zwierzętach lub naprawach.

Matriarchalny raj

Moje obawy okazały się dość naiwne. Shane uznał, że jako rodzina mamy specjalne prawa i ulokował nas w chatce, w której byliśmy sami. Nie licząc kur, które żyły sobie po sąsiedzku za ścianą. Nazajutrz, skoro świt, obudził nas kogut. Dam sobie uciąć mały palec, że krzyczał Rockendroll!

Reszta załogi spała w innej małej chatce na hamakach i piętrowych łóżkach. Shane chciałby w niedalekiej przyszłości rozruszać turystycznie to miejsce i stworzyć na swojej farmie mały hotelik, do którego mogliby przyjeżdżać turyści. Projekt budowy już ruszył, ale w ostatnim momencie jego wspólnik się wycofał i wszystko poszło nieco wolniej. Mimo wszystko Shaneowi – z pomocą wolontariuszy – udało się już całkiem sporo. Obok naszej chatki znajdowała się przestronna, po części zadaszona kuchnia ze zlewem z wodą podprowadzaną z dziupli, kuchenką na gaz i olbrzymim piecem, w którym można wypiekać m.in. chleb. Domyślam się, że być może stanowi to wyposażenie również Twojej kuchni czytelniku, ale w środku dżungli zmienia się pojęcie luksusu. Oprócz tego w skład gospodarstwa wchodzi prysznic a nawet basen na palach.

Cały teren miałam okazję zobaczyć dopiero nad ranem, bo kiedy dotarliśmy na miejsce wszystko dosłownie tonęło w mroku. Teraz miałam szansę nie tylko przyjrzeć się wszystkiemu z bliska, ale i poznać preferencje jego najważniejszych lokatorów.

– Kokos potrzebuje wody. Duuużo wody. Bananowce podlewamy co dwa dni. Tutaj przylatują pszczoły i im też trzeba nalać wody! – po śniadaniu Kim wzięła na siebie ciężar wytłumaczenia mi co mam robić. Ta tęga, wytatuowana Kanadyjka na co dzień prowadzi własne studio tatuażu, ale na roślinach zna się jak mało kto. Swój wykład okrasiła tysiącem bardzo zabawnych anegdot i licznymi przekleństwami. Nie do końca wszystko zrozumiałam, ale potakiwałam głową z przejęciem, niczym pilna uczennica. Świat botaniki to dla mnie totalne novum.

Roszek nie ma takich problemów, dla niego świat z założenia pełen jest codziennych odkryć. Z radością wziął się za podlewanie ananasów. Idę w ślady synka i jestem zachwycona tą pracą. Widzę liczne zbieżności z pedagogiką. I w przypadku dzieci i w przypadku roślin, odżywiamy kogoś podlewamy ale niekoniecznie będzie nam dane zobaczyć efekty swojej pracy… – filozofuję a tymczasem Roszek postanowił zaprzyjaźnić się z kaczuszkami, psami i wsypać wszystkie sztućce do sadzawki. Jestem trochę zakłopotana, ale szybko udziela mi się hipisowska atmosfera. Zwłaszcza gdy słyszę: – Spokojnie siostro! To jest piękne. Ten dzieciak będzie kiedyś artystą. Mówię ci siostro, cholernie dobrym artystą.

Wśród przyrody i tej beztroskiej atmosfery Roszek sam zaczyna rozkwitać jak kwiatuszek. Przyroda to najlepszy plac zabaw a tutaj jesteśmy nią otoczeni ze wszystkich stron. Bezustannie. Samo odkrywanie tego ile jest kolorów gleby, czy próbowanie coraz to nowych owoców, jest przygodą.

Bałam się, że będziemy w tym rozbujanym towarzystwie nieco sztywni, a tak naprawdę, poza tym, że nie pociągamy ze wszystkich dżointa przy ognisku, niespecjalnie się od nich nie różnimy. Mało tego, wszyscy wprost wyrywają się aby trochę pobawić się z naszym synkiem. Pewnego wieczora podszedł do mnie Lukas – argentyński dwudziestoletni byczek – i oświadczył: – Mam bardzo dużo szacunku do matek, czy mogę ci zrobić masaż?

Jego brat usiadł obok i zaczął grać na gitarze wszystkie moje ulubione kawałki. Szef poił mnie czekoladą i w przerwach między piosenkami tłumaczył jak dzielną, cierpliwą i niezwykłą jestem matką. Padły też słowa (z ust tego wytatuowanego draba), że mój synek to mały aniołek zatapiający sztućce w sadzawce. Czyżbym była w raju? A może cofnęłam się do czasów matriarchatu?

Nie samym rozpieszczaniem człowiek żyje

Z dnia na dzień coraz bardziej wdrażaliśmy się w panujący tu, dość leniwy tryb życia. Wstajemy i chodzimy spać z kurami. Sen jest wyjątkowo regenerujący, bo nocą panuje wyjątkowa cisza. Nie ma samochodów ani innych silników. Słychać tylko ptaki, owady i wiejący wiatr. Poza tym jesteśmy przyjemnie zmęczeni niezbyt intensywną, fizyczną pracą.

Poza podlewaniem roślin każdy robi to w czym czuje się najlepiej. Najbardziej zaintrygowała mnie Janika – Estonka z niesprawną ręką, która całe dnie spędza na układaniu mozaiek z kamieni. Australijczyk Tim pomaga przy budowie basenu. Lukas wspina się po drzewach jak małpa i zrywa owoce z samego wierzchołka. Razem z bratem Frankiem całe życie zamierzają spędzić pomagając na tego typu farmach. Grześ postanowił zrobić recyklingowe donice ze starych opon.

Moim zadaniem jest gotowanie obiadu dla całej ekipy. Nie jest to proste – bez prądu i z ograniczonymi racjami gazu, ale powoli się przyuczam. Po kilku dniach jestem mistrzynią pieczenia tortilli na ogniu i ważenia garów soczewicowej zupy. Na wielkanocne śniadanie robimy jajka na twardo. Do tego jemy placki bananowe i kokosy.

No właśnie… Nareszcie mamy okazję najeść się do syta warzyw i owoców. Nasza dotychczasowa meksykańska dieta nie była w nie – o dziwo – za bardzo bogata. Do tej pory stołowaliśmy się głównie w groszowych knajpach, w których jedzą sami Meksykanie, a w droższych, dla turystów, zamawialiśmy najtańsze dania, więc być może nasze doświadczenia nie są miarodajne. Wszędzie, gdzie mieszkaliśmy, najpopularniejsze były tacos i inne dania oparte na tortilli z farszem. W większych sklepach można dostać fasolę i ryż, mąkę, tuńczyka, jajka, nabiał i mięso, czy niektóre warzywa i owoce. Jednak podstawą asortymentu każdego sklepu spożywczego były słodycze, chipsy i napoje, w większości gazowane. Rodzajów słodyczy jest niewiele – są to zazwyczaj suche markizy czy herbatniki, lub babeczki o dominującym smaku sody. Mimo, że w Meksyku rośnie kakao, czekolada jest towarem raczej luksusowym, który je się od święta. Jeśli już się pojawia to amerykańska (np. Hershey’s).

Olga Ślepowrońska na eko farmie w Meksyku

Moim zadaniem jest gotowanie obiadu dla całej ekipy. (Fot. archiwum Olgi)

Oczywiście alternatywą dla sklepów były targi, ale dopiero tutaj odkrywamy bogactwo meksykańskiej ziemi. Sprzyja temu fakt, że na farmie Shanea – tak jak na wszystkich tego typu – obowiązuje dieta wegetariańska. Warzywa i owoce piętrzą się w ilościach, o których nam się nie śniło. Kokosy przecinamy maczetą aby wypić pożywne mleko. Pierwszy raz widzę banany rosnące na drzewie. Małe, zielone, skurczone bananki mają w sobie coś dziecinnego. Jednak naszym największym rarytasem jest anona. Z wyglądu i kształtu nieco przypomina pomarańczę. Pod miękką skórką kryje się biały, pożywny miąższ o konsystencji rozpuszczonych lodów. Trzeba jeść wolno, wypluwając pestki.

Co wieczór idę z Rochem na wieczorny spacer. Kiedy zasypia, kładę się na ziemi, jem anonę i patrzę na gwiazdy, których jest milion. Czuję szczęście kontaktu z przyrodą i z kosmosem.

Olga Ślepowrońska

Od kilku lat jej pasją jest jeżdżenie po świecie (głównie Azji i Europie) i w ramach Projektu Czuj Czuj robienie w slumsach warsztatów rozwijających kreatywność. Oprócz zabaw z dziećmi kolekcjonuje bajki i przepisy kulinarne.

Komentarze: Bądź pierwsza/y