Nie jest łatwo pisać o śpiewaniu przy ognisku tak, by jednocześnie uniknąć skojarzeń harcerskich czy oazowych – a te, jak szczęśliwie zdołałam się przekonać, nie są w przypadku Festiwalu Kultury Pogranicza Folkowisko zasadne. 

Do Gorajca dotarliśmy w noc poprzedzająca inaugurację tegorocznej edycji. Nie wiedzieliśmy czego właściwie się spodziewać, ale po kilku chwilach było jasne, że spodziewaliśmy się właśnie tego – gospodarstwo w środku lasu, parę osób zgromadzonych wokół ogniska, urywane rozmowy.

Pole namiotowe w Gorajcu

Pole namiotowe nocą.

A jednak zaskoczył nas rozczochrany Jacek Kleyff grający na ukulele piosenki brzmiące trochę jak żart, a trochę jak poezja śpiewana. Zaskoczyła Weronika z zespołu Porembisko, która przy ognisku, a capella, wyśpiewała poruszającą ukraińską pieśń ludową tak, że cisza trwała jeszcze długą chwilę po wybrzmieniu ostatniej nuty. Zaskoczyło w końcu samo Folkowisko, bo zamiast przaśnej, jarmarcznej biesiady, dostaliśmy porcję bezpretensjonalnej i świeżej, choć okraszonej smalcem z cebulą, rozrywki.

Piątkowy poranek i popołudnie upłynęły pod znakiem przygotowań, a pracy było sporo – począwszy od zadań konstrukcyjnych (czemu ta scena stoi tak krzywo), przez logistyczne (jak najłatwiej dojechać ze Lwowa do Gorajca), po obieranie ziemniaków. Mi w udziale przypadło przygotowanie zdjęć przeznaczonych na jedną z dwóch odbywających się podczas Folkowiska wystaw. Fotografie dokumentujące podróż do Rumunii, wykonane przez aktywnie zaangażowaną w tworzenie festiwalu młodą ukrainoznawczynię Gosię Kawkę, zawisły na drewnianym płocie w oprawie z ram okiennych dając malowniczy efekt.

Skolonizowane niepostrzeżenie pole namiotowe i coraz liczniej napływający festiwalowicze były znakiem, że impreza  zacznie się lada chwila. W pewnym momencie na horyzoncie pojawił się Andrzej Stasiuk. Nonszalancki i surowy, pisarz miał tego wieczoru odczytać fragmenty swoich utworów przy akompaniamencie Mikołaja Trzaski, który jednak w Gorajcu się nie pojawił. Wobec tych komplikacji Stasiuk zaimprowizował opowieść o swojej ostatniej wyprawie do Chin i Mongolii, przy okazji prezentując przywiezione stamtąd fotografie. Można było odnieść wrażenie, że nie tylko słuchacze, ale także sam Stasiuk widzi te zdjęcia po raz pierwszy. Nikomu zdawało się to nie przeszkadzać. Komentarze do przewijających się obrazów, cedzone niemal od niechcenia, wystarczyły by uwieść gorajecką publiczność.

Zanim jednak autor Jadąc do Babadag dokonał zawłaszczenia powszechnej uwagi, swoje historie zaprezentowały dwie inne, barwne postacie. Z panią Anielą Mrówką – dziarską szefową lokalnego koła gospodyń wiejskich miałam okazję porozmawiać osobiście, jako że zlecono mi przetransportowanie jej z oddalonego o parę wiosek Cewkowa do Gorajca. Manewr ten uniemożliwił mi zobaczenie w akcji Porembiska, w ramach rekompensaty dostałam za to skróconą historię działalności gospodyń wiejskich wprost z tylnego siedzenia samochodu.

Zaliczywszy wstęp teoretyczny, zajęcia praktyczne odrobiłam korzystając z obfitej oferty kramiku serwującego przygotowane przez panie gospodynie przysmaki. Do tej pory prześladuje mnie smak chleba ze smalcem, ale czy tego, czy tego drugiego – nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Źródła smalcu były bowiem dwa – gorajeckie oraz od koła gospodyń, a kwestia wyższości jednego nad drugim prowokowała niezliczoną ilość czysto akademickich dyskusji.

Po pani Anieli, a przed panem Andrzejem swoje pięć minut miał dziadek Olek, który, jak się okazało, naprawdę jest dziadkiem. Wątpliwości odnośnie jego statusu rozwiał jeden z organizatorów, Maciek Piotrowski, prywatnie wnuk dziadka Olka, umacniając moją wizję Folkowiska jako imprezy niemal rodzinnej – oprócz Maćka, w organizację całego przedsięwzięcia angażują się jego bracia Marcin i Mateusz (również Piotrowscy), ich rodzice, rodzina, przyjaciele i przyjaciele przyjaciół.

Sobota, czyli kluczowy dzień Folkowiska dostarczał rozrywek krajoznawczo-awanturniczych i turystyczno-przygodowych. Były kajaki, mniej lub bardziej ekstremalne spacery, zwane też rajdami, oraz sporo warsztatów. O ile piątek nastawiony był na przekaz werbalny o tyle w sobotę główną atrakcję stanowiła muzyka – najpierw Jacka Kleyffa, potem świetnie przyjętej Dagadany, na koniec ukraińskiego zespołu Ludy Dobri, który sprawił, że pod sceną się zakotłowało i roztańczyło – bez względu na nieustanny deszcz.

Niepostrzeżenie nastąpiła niedziela – reklamowana jako dzień cerkwi. W zlokalizowanej dosłownie po drugiej stronie ulicy świątyni odbyła się msza koncelebrowana przez dwóch księży rzymskokatolickich i grekokatolickiego. Modlono się za dialog, co wydało się szczególnie uzasadnione, jeśli weźmiemy pod uwagę skomplikowaną historię Gorajca – miejsca gdzie przed wojną mieszkali Polacy i Ukraińcy.

Po mszy przyszedł czas na grę wiejską, w której udział wzięły postacie z mniej lub bardziej odległej historii okolicy – szlachta, żydowscy karczmarze czy niemieccy i radzieccy pogranicznicy.

Nie zawiódł również wieczorny program muzyczny – najpierw Styrta porwała wszystkich do tańca, serwując konkretną dawkę lokalnego folkloru, a na koniec Vladimirska uraczyła gorajecką publiczność wyrafinowaną mieszanką jazzu i popu, inspirowanego sztuką cyrkową. Mogliśmy poczuć się jak przeniesieni w przeszłość, zwłaszcza, że prąd podczas koncertu wysiadał trzy razy. Sami muzycy skwitowali problemy techniczne stwierdzeniem, że czują się jak Rolling Stonesi. Na koniec koncertu w stronę publiczności poleciały połamane pałeczki perkusisty.

Niewątpliwe największym paradoksem Gorajca jest fakt, że czas płynie tam powolnie, a nawet leniwie, bo przecież nie ma sensu nigdzie się spieszyć. Jak więc zdołaliśmy pomieścić te wszystkie atrakcje w trzech krótkich dniach, przy zachowaniu powolnego lokalnego rytmu? Jedynym sensownym wytłumaczeniem jest coś, o czym słyszałam już wcześniej – w Gorajcu czas biegnie inaczej. Prawdopodobnie gdzieś miedzą.

Olga Nowacka

Studentka etnografii, a z doskoku również kulturoznawstwa dalekowschodniego; prywatnie miłośniczka folku i dalekich podróży na dwóch kołach. Od tego roku stała bywalczynią gorajeckiego Folkowiska.