Nadal dzikie góry Swanetii
Na terenie Swanetii znajdują się zarówno lodowce, jak i piękne zalesione góry. Współcześnie ten rejon nie jest już tak dziki i niedostępny jak chociażby Tuszetia, ale wędrując przez niego nadal można przeżyć przygodę. Wsie zdarzają się rzadko i często są opustoszałe, szlaki praktycznie nie istnieją, a część trasy trzeba pokonać konno. Od czasu do czasu można się też napić wina na szczycie XIV-wiecznej kamiennej wieży.
Górzysta Swanetia znajduje się w północnej części Gruzji, tuż przy granicy z Rosją. Jak na górali przystało, jego mieszkańcy zawsze mieli (i zapewne mają nadal) opinię ludzi hardych i nieco wojowniczych. Przez ten rejon wojny przetaczały się regularnie, na ich okoliczność budowano kilkupiętrowe kamienne wieże. Swego czasu rodziny chowały się tam w czasie napaści, dziś zachowane wieże służą za atrakcję turystyczną oraz, jak nam powiedziano, za okazjonalne miejsce spotkań towarzyskich.
Przed kilkoma laty Swanetia miała opinię regionu dzikiego i niedostępnego. Współcześnie chyba ustępuje w tym względzie górom Tuszetii – w Swanetii bowiem pojawił się ruch turystyczny. Oczywiście nie jest to ruch na dużą skalę, ale lokalni mieszkańcy zaczęli postrzegać przyjezdnych jako klientów, a nie jako gości, a nieliczni mieszkańcy wymarłych wiosek trudnią się dostarczaniem posiłków i noclegów turystom.
W wielu przypadkach (np. w polskim Zakopanem) większe zainteresowanie turystów skutkuje pojawieniem się tandety, kiczowatych restauracji i pstrokatych pamiątek. Swanetia nadal jest bardzo estetyczna, inwestycje odbywają się chyba tylko w największym mieście, Mestii, ale buduje się tu w jednolitym, tradycyjnym stylu. Do Mestii ściągają zarówno turyści, którzy chcą się przespacerować łatwą trasą wśród pięknej przyrody, jak i wielbiciele wspinaczki na lodowcach. My wybraliśmy opcję pośrednią: czterodniową trasę z Mestii do Uszguli.
Początek: Mestia
Mestia, największe miasto w Swanetii, przypomina trochę skansen. Według oficjalnych szacunków ma kilka tysięcy mieszkańców, w większości są to Swanowie. W tym malutkim miasteczku znajduje się kilka średniowiecznych zabytków: uwagę przykuwają przede wszystkim osławione kamienne wieże, ale zachowały się także kamienne domy; w jednym z nich urządzono bardzo interesujące muzeum. W zasadzie jest to prywatna posiadłość lokalnej rodziny o długim rodowodzie, gdzie w jednym z domów odtworzono tradycyjny układ i wystrój i udostępnia się go dla zwiedzających.
Poza tym zobaczyć można w Mestii wiele nowo budowanych domów, podobno na lokalne budowy ściąga się mężczyzn z całego regionu. Oczywiście nowe inwestycje mają służyć turystom, których wszyscy się tu spodziewają. Jak na razie w mieście nie widać tłumów, a ukończone już pensjonaty i hotele często stoją puste. Jeżeli nastąpi oczekiwany przypływ zagranicznych turystów, być może wpłynie to na wygląd miasteczka – na razie jest ono bardzo spójne. Mimo wielu nowych inwestycji, jego estetyka nie została bardzo zaburzona. Buduje się głównie z kamienia i drewna, a współczesne budowle nie rażą na tle tych zabytkowych. Polscy górale mogliby się wiele nauczyć.
Natknęłyśmy się tylko na jeden sklep z pamiątkami i wtedy jeszcze sprzedawano tam całkiem gustowne przedmioty – czy i to się zmieni wraz ze zwiększeniem liczby gości? Na razie Mestia jest bardzo urokliwa, w ciągu dnia trochę rażą pustki na ulicach i można odnieść wrażenie, że przebywa się w scenerii zbudowanej na potrzeby filmu. Niemniej, ze względu na piękne otoczenie i estetykę miasteczka pobyt tu jest bardzo przyjemny. Dla większości turystów Mestia jest jedynie bazą wypadową w góry lub na lodowce. Są jednak i tacy, którzy ograniczają się do pobytu w mieście, samo w sobie jest ono sporą atrakcją. My spędziliśmy tu tylko jeden dzień, ale prawdopodobnie był to wystarczający czas, żeby przyjrzeć się jego zabytkom.
Po drodze do Uszguli
Między Mestią i Uszguli rozciąga się malownicza, prawie zupełnie nie oznakowana trasa, której pokonanie zajmuje zazwyczaj cztery dni. Po drodze można spodziewać się przekraczania rzeki na koniach, urokliwego widoku lodowców, opuszczonych wielowiekowych wiosek. A także monotonnej diety, na którą składają się różne połączenia chleba i sera.
Wielkim atutem Swanetii jest piękna przyroda. Ale pobyt tutaj daje też okazję, do zobaczenia kaukaskich wsi, które niewiele zmieniły się przez ostatnie dziesięciolecia. Oprócz tego, że się wyludniły. Także wiele wielowiekowych kamiennych domów opustoszało i powoli niszczeją. Niektóre części tutejszych wsi przypominają raczej opuszczone ruiny. W niektórych kamiennych domach toczy się jednak życie, a po ich podwórkach biegają świnie.
Na noce zatrzymywaliśmy się i rozbijaliśmy namiot w pobliżu wiejskich gospodarstw. Rano budziło nas bodzenie w namiot cielaczków, niektórzy mieszkańcy trudnią się bowiem wypasem bydła. Trudne warunki nie pozwalają raczej na uprawę roli, Swanowie zdani są tylko na niewielkie przydomowe ogródki warzywne. To zaś oznacza, że ich dieta (oraz nasza podczas pobytu tam) jest dosyć ograniczona: zdecydowanym królem stołu jest tu ser w różnych odmianach, a sztuka gotowania polega na tworzeniu różnych połączeń chleba i sera. Z okazjonalnym udziałem ziemniaków i cebuli.
Oczywiście w żadnej z odwiedzanych po drodze wiosek nie ma sklepu, więc jedzenie kupowaliśmy u miejscowych gospodyń. Osoby, które podróżowały po Swanetii kilka lat temu, wspominają, że ruch turystyczny praktycznie wtedy nie istniał i przybysze byli traktowani jak goście – zapraszano ich na rodzinne kolacje, bo koncepcja turystów jako klientów nie była Swanom znana. W czasie naszej podróży było już inaczej.
Oczywiście turystów w Swanetii jest nadal niewielu, w czasie całodziennej wędrówki można nie spotkać ani jednej osoby. Ale mieszkańcy wiosek na słynnej trasie dowiedzieli się już, że tym nielicznym podróżnikom można świadczyć drobne usługi.
A zatem jedną z usług, jaką oferują Swanowie, jest wynajem koni, dzięki którym można przekroczyć rzekę na trasie. Sporą powierzchnię regionu zajmują lodowce, także naszą kilkudniową trasę przecina rzeka spływająca z pobliskiego lodowca. Ze względu na temperaturę oraz pęd wody, a także głębokość, trudno jest przekroczyć ją pieszo. Tutaj z pomocą przychodzą lokalni chłopcy z wioski, która wypada pomiędzy drugim a trzecim dniem wędrówki. Za drobną opłatą doprowadzają konie do brzegów rzeki i pomagają je przeprowadzić przez jej rwący nurt.
Trzeba przyznać, że trasy piesze w Swanetii są bardzo urozmaicone – prowadzą wśród, albo na lodowce, przez rzeki, a do tego są prawie wcale nieoznakowane. Istniejące oznaczenia są zaś prawie niewidoczne i można je uznać za nieistotne. Trasa z Mestii do Uszguli to raczej „oficjalna” trasa, która jest polecana przez biuro turystyczne w Mestii. Ale nie dałoby się jej przejść bez kompasu, dobrej mapy okolicy (a oto dosyć trudno) i bardzo dużej uważności.
Oczywiście pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie i często zdarzają się dzikie ulewy – my z resztą wspomnianą rzekę przekraczaliśmy w gęstym deszczu, a resztę trasy przypadającą na ten dzień pokonywaliśmy brodząc po kolana w błocie.
Powrót
Pobyt w Uszguli – ostatniej miejscowości na naszej trasie – to kolejna okazja do zwiedzenia kamiennych wież obronnych. Jest ich tutaj zdecydowanie więcej, niż w mniejszych wsiach mijanych po drodze, a niektóre zabytki pochodzą aż z XII w. Podobno we wsi mieszka ok. dwustu osób – to rodziny, które od wieków zamieszkują te same kamienne domy i wieże. Mimo tego w ciągu dnia uliczki są zupełnie opustoszałe.
Dodatkowo w czasie naszego pobytu przestrzeń między budynkami była całkowicie pokryta błotem po wcześniejszym deszczu i całość przypominała raczej scenerię do postapokaliptycznego filmu. Trudno było uwierzyć, że we wsi toczy się jakieś życie. Niektóre ze starych wież były dość mocno zniszczone – ich właściciele przenieśli się pewnie do Mestii albo jeszcze dalej, do Tblisi. To dosyć powszechny trend, bo też wioska przez sześć miesięcy w roku jest odcięta od świata, a droga z Mestii jest wtedy nieprzejezdna ze względu na warunki pogodowe. Młodsze pokolenia Swanów często wybierają dziś nieco łatwiejsze życie w większych miejscowościach. Podobnie też, jak w kilku poprzednich wsiach, niektóre rodziny przyjeżdżają do Swanetii tylko na czas sezonu turystycznego.
Uszguli składa się z kilku osiedli. Kiedy przechadzaliśmy się po najniżej położonym skupisku domów, spotkaliśmy ludzi tylko w jednym z gospodarstw. Byli to sami mężczyźni: człowiek w średnim wieku i jego synowie przyjechali na lato z Tblisi, żeby wyremontować dom dziadka. Starszy pan nadal mieszkał w wiosce i, podobnie jak mieszkańcy poprzednich wsi, dysponował zapasami chleba i sera oraz bimbrem własnej roboty.
Być może za jakiś czas w remontowanym domu również powstanie miejsce dla turystów – póki co właściciele domu zaproponowali, że wydobędą z błota wysłużony minibusik i przewiozą nas i kilka innych osób z powrotem do Mestii. Oczywiście wyciągnięcie samochodu z błota okazało się dość trudnym zadaniem i wymagało udziału wszystkich obecnych na miejscu osób. Wyszło też na jaw, że w wyżej położonej części wsi przesiadują „oficjalni” przewoźnicy – lokalni mężczyźni, którzy między sobą ustalili, kto i na jakich warunkach może wozić turystów. Raczej nie spotkało się z aprobatą to, że goście z Tblisi chcieli bez uzgodnień użyć swojego samochodu. Było naprawdę blisko bójki, kierowcy intensywnie kłócili się między sobą, ale oberwało się też nam, że bez konsultacji chcieliśmy jechać niezatwierdzonym samochodem. W końcu miejscowi kierowcy przyjęli drobną opłatę i zgodzili się na to, żebyśmy pojechali świeżo wyciągniętym z błota busikiem. Może jednak jest trochę prawdy w tych legendach o krewkim charakterze Swanów.
Komentarze: Bądź pierwsza/y