Do tej pory Hanoi kojarzyło mi się z miastem wymienianym przy okazji prognozy pogody: Hanoi 25°C, Hanoi 30°C… Nie! Hanoi to miasto, które wrze!


Po przygodach w Halong Bay, do stolicy Wietnamu docieramy w postawie defensywno-kontratakującej, przygotowani na wszystko co najgorsze. Najpierw odpieramy atak napastników w postaci motorowych taksiarzy, którzy swoim nachalnym „motorbike?!” potrafią zamęczyć każdego turystę. Ostentacyjnie ignorujemy ich i idziemy w stronę autobusu komunikacji miejskiej. W każdym takim autobusie, oprócz kierowcy jest bileter i jego właśnie pytam z mapą w ręku, czy ten pojazd zmierza w kierunku, który nas interesuje. Bileter – młody chłopak, po angielsku potwierdza informację. Drzwi autobusu zamykają się za naszymi plecami i tym samym mototaksiarzom zamykają drogę do wykiwania dwójki zagranicznych turystów.

Docieramy pod Hotel Sheraton, który był naszym miejscem spotkania z Karen. Na szczęście nie zafundowała nam ona pobytu w nim, bo chyba byśmy zwariowali z powodu sztywnej, panującej tam atmosfery. Karen bierze nas do swojego domu, który okazuje się za to czteropiętrowym mieszkaniem-apartamentem. Dostajemy do dyspozycji 2 piętro owego domu i dekujemy się w Hanoi na tydzień.

Z Karen wspominamy Pakistan, w którym się poznaliśmy. Nasza znajoma (Kanadyjka) rowerem samotnie przemierzyła chińską prowincję Xinjiang oraz fragment gór Karakorum w Pakistanie. Poznaliśmy ją jeszcze w październiku zeszłego roku właśnie w Karimabadzie, gdzie skończyła swoją podróż. Wiedząc, że będziemy za kilka miesięcy w Wietnamie zaprosiła nas do siebie, do Hanoi. Postanowiliśmy skorzystać z zaproszenia m.in. dlatego, że Karen to niezwykle ciepła, otwarta i ciekawa świata osoba.

Zaopatrzeni w plan miasta uwzględniający sieć komunikacji miejskiej, postanawiamy po raz kolejny zagrać na nosie mototaksiarzom i korzystamy z autobusów, które są w sumie tanie, a można nimi dojechać w każdy zakątek Hanoi. Czekając na przystanku, przyglądamy się stołecznemu ruchowi ulicznemu. Wszelkie legendy na ten temat są prawdziwe! Ulice Hanoi kipią, tętnią i pulsują od samego rana do późnych godzin nocnych. Jest to mieszanina huku, smogu i tłumu ludzi.

Na skuterach, których są tu dziesiątki tysięcy, przewozi się wszystko. Czasem, ładunek kilka razy przewyższa rozmiarem motor i jego kierowcę. O rekordach ilości osób na jednym jednośladzie już nawet nie wspominam. Wydaje się, że znana nam azjatycka zasada ruchu drogowego „kto większy, ten ma pierwszeństwo” nie ma tu zastosowania, bo skutery są dosłownie wszędzie. Motocyklista ma obowiązek wkładania kasku ochronnego podczas jazdy, ale co to za kaski… wyglądają mniej solidnie niż te rowerowe. Widać, że bardziej stawia się tu na oryginalny wygląd niż na walory ochronne kasku.

Autobusem docieramy do centrum miasta. Plątanina sieci małych uliczek była kiedyś głównym „centrum handlowym” Hanoi. Każda uliczka miała swoją specjalizację i związaną z nią nazwę, mamy więc ulicę rybną, aluminiowa, cukrową, bębniarską, papierową itd. Dziś nazwy te nie pokrywają się ze sprzedawanym towarem. Wszędzie pootwierano sklepiki z pamiątkami dla turystów. Można kupić sobie coś jedwabnego, tradycyjną lalkę teatralną, ceramikę lub plecak North Face. Mówią, że oryginalny…

Kilka dni później, włócząc się po innej, mniej turystycznej części miasta, znaleźliśmy uliczkę, na której te oryginalne plecaki są szyte. Trudno uwierzyć żeby zakłady krawieckie o powierzchni 3m kw. były filiami North Face… a może? Andrzej wykorzystuje nadarzającą się sytuację i kupuje plastikową klamrę (została strzaskana w jednym z wietnamskich autobusów) do pasa biodrowego plecaka.

Swoją drogą, to właśnie ta część Hanoi podoba nam się najbardziej. Nie ma tutaj żadnych atrakcji turystycznych, ale jest jakoś tak naturalnie, normalnie. Nikt nie zwraca na nas uwagi, nie chce nam niczego sprzedać. Przyglądamy się ludziom pochłoniętym swoimi codziennymi obowiązkami. Takie odkryte przez przypadek miejsca najbardziej nas właśnie pociągają.

W całym Hanoi można znaleźć piwiarnie sprzedające lokalne piwo lane tzw. bia hoi. Turyści szczególnie umiłowali sobie jedno miejsce do degustacji złocistego napoju. Jest to skrzyżowanie ulic Dinh Liet i Luon Ngoc Quyen zwane potocznie po prostu „bia hoi”. W tym miejscu faktycznie przesiadują turyści i zawsze można się do kogoś przysiąść i uciąć sobie pogawędkę sącząc zimne piwko. Nie jest ono może jakąś wielką delicją, ale przynajmniej jest tanie, a dobre towarzystwo, w którym się je pije, na pewno poprawia jego smak.

Z Hanoi nie powinno się wyjechać jeśli nie było się w Mauzoleum Ho Chi Mina, a przynajmniej tak twierdzi autor pewnego przewodnika. My z Hanoi chcielibyśmy kiedyś wyjechać, więc udajemy się do mauzoleum. Tradycyjnie docieramy tam autobusem miejskim, ale niestety wysiadamy w złym miejscu. Okazuje się, że mauzoleum ma tylko jedno słuszne wejście, a my byliśmy po jego przeciwnej stronie. Co prawda sam budynek stał 500 m od nas i wystarczyłoby tylko przejść przez wielki, pusty plac, ale strażnicy grożą nam paluszkiem i każą obejść ten ów plac dookoła.

Zamiast pięciuset metrów wędrujemy więc tysiąc pięćset. Na szczęście nie czekamy długo na wejście, bo kolejka jest relatywnie mała, zwłaszcza w porównaniu z tą pod miejscem spoczynku Mao w Pekinie. Mauzoleum jak mauzoleum, należy zachować ciszę i powagę, ręce trzymać wzdłuż ciała i nie zatrzymywać się. Ho Chi Min zaś, spoczywa w pokoju wiecznym wystawiony na widok publiczny wbrew swojej wcześniejszej woli.

Położona na wodzie światynia Den Ngoc Son. (www.loswiaheros.pl)

Strzałem w dziesiątkę okazuje się muzeum etnograficzne. W bardzo rzetelny i ciekawy sposób są tu przedstawione ludy plemienne Wietnamu – dziś nazywane mniejszościami narodowymi. O ich życiu i zwyczajach można dowiedzieć się z tablic informacyjnych, ciekawych zdjęć, filmów dokumentalnych, eksponatów i zaaranżowanych scenek rodzajowych z życia codziennego. Z tyłu muzeum znajduje się skansen, w którym stoją modele chat każdego z plemion. Jako ważny element kultury ludowej znajduje się tu również mały teatr lalek na wodzie w plenerze, który daje przedstawienia w każdy weekend. Muzeum Etnograficzne w Hanoi jest najciekawszym tego typu miejscem jakie kiedykolwiek odwiedziłam.

W niedzielę wybieramy się na mszę św. do neogotyckiej Katedry św. Józefa. Idziemy tam po części z wewnętrznej potrzeby, ale nie ukrywam, że byliśmy też ciekawi jak wygląda, a raczej brzmi msza w wersji wietnamskiej. Do kościoła docieramy kilkanaście minut przed mszą i jak na razie jest pusto, tylko przednie ławki już zajęte… odbywa się jakaś modlitwa, domyślamy się, że to chyba kółko różańcowe. Kościół szybko zapełnia się wiernymi, są to przeważnie Wietnamczycy, ale są też obcokrajowcy. Jak można było przewidzieć, nic z tej mszy nie rozumiemy oprócz „Amen” oraz „Maryja”.

Modlitwy i pieśni w języku wietnamskim brzmią bardzo ciekawie, trochę jak buddyjskie – podobne słyszeliśmy już w Kon Tum. wizyta w kościele nieoczekiwanie nabiera wymiaru sentymentalnego. Mimo otaczających azjatyckich twarzy i obcego języka, czuję się tu trochę jak w domu i na parę chwil przenoszę się do „tych pól malowanych zbożem rozmaitem”. Msza się kończy, wychodzimy na plac przed kościołem i wietnamskie Hanoi powraca w całej swej krasie: tłumy ludzi, gwar, mruk silników motorowych, restauracje, knajpki, puby i turyści. W Hanoi 100°C.

Alicja Rapsiewicz

Kocha góry i wszystko, co z nimi związane. Od 1 lipca 2009 roku w podróży dookoła świata - LosWiaheros.

Komentarze: (1)

Poliwęglan Lity 13 stycznia 2011 o 13:02

Super zdjęcia.

Odpowiedz