– Wake up! You get off! – pomagier kierowcy nepalskiego busa, nastolatek hinduskiego pochodzenia, szarpie mnie za ramię skutecznie wybijając z półsnu. Średnio przytomnie rozglądam się wokół. Za brudną szybą rozklekotanego busa szarzeje świt.

– Phikkal? – pytam niepewnie.
– No Phikkal, you need to get off now! – uparcie nalega chłopak.

Krótka chaotyczna rozmowa w języku będącym mieszanką nepali-anglo-migowego i uzmysławiam sobie że na dworcu autobusowym w Gongabu wprowadzono mnie w błąd. Bus zmierza do punktu granicznego w Kakharbitta, a ja muszę wysiąść i złapać drugi. Ten właściwy, który krętymi drogami pod górę, po godzinie szalonej jazdy, zawiezie mnie w końcu do celu – niewielkiej wioski Phikkal, położonej gdzieś w samym środku herbacianej krainy w prowincji Ilam na wschodnich rubieżach Nepalu.

Pomysł żeby odwiedzić Ilam narodził się jakieś trzy miesiące wcześniej dość nieoczekiwanie i spontanicznie podczas przeglądania ofert na stronie helpx. Dla niewtajemniczonych: helpx to portal z ogłoszeniami pracy na zasadzie wolontariatu; w zamian za pomoc dostajemy wikt i opierunek. Ogłoszenia zamieszczają ludzie z różnych krajów – osoby prywatne, czasem fundacje, właściciele hostelów, farm organicznych itp. Z helpx-u i podobnych stron chętnie korzystają osoby podróżujące przez dłuższy czas i chcące podreperować nadwątlony podczas wojaży budżet.

Ja trafiłam na tę stronę podczas poszukiwań sposobu na spędzenie w pojedynkę miesięcznych wakacji w Nepalu. Ofert z Nepalu na stronie helpx jest całkiem sporo, ale większość dotyczy pracy na rzecz szkół i sierocińców. A że sceptycznie podchodziłam do pomysłu pomagania dzieciakom przez okres zaledwie jednego miesiąca, oferta z Ilamu szczególnie przykuła moją uwagę. Tym bardziej, że codziennie wypijam hektolitry herbaty. Praca na plantacji? W zasadzie czemu nie. W końcu Nepal to nie tylko Himalaje.

Herbaciane pola w Nepalu

Aarubote, pola herbaty. (Fot. Aśka Woś)

Ilam – kraina herbaty

Phikkal to nie Katmandu. Jedna knajpa z przerywającym wifi, odrapany budynek hotelu, za kasę biletową dworca autobusowego robi sklep nieopodal bazaru. W zamian za to piękne widoki stromych herbacianych stoków we wszystkich odcieniach zieleni, a przy dobrej pogodzie widok na Himalaje gratis (z takich miejsc jak punkt widokowego w Sandakpur).

Deepak, właściciel plantacji herbaty, któremu będę tutaj pomagać przez dwa tygodnie, nie przypomina sobie żeby do jego wioski kiedykolwiek zawitał jakiś Polak. Wydaje mi się to co najmniej podejrzane. Polacy są przecież wszędzie, a już na pewno nie brakuje ich w Nepalu czy Indiach. A stąd do Darjeeling jest zaledwie trzydzieści kilometrów, a do Parku Narodowego Khangchenndzonga z trzecią najwyższą górą świata niewiele ponad dwieście. A jednak turystów tu jak na lekarstwo. Jakby nie patrzeć stolicę Nepalu dzieli od Phikkalu dystans ponad pięciuset kilometrów, a z komunikacją szału nie ma.

Główna atrakcja regionu to oczywiście herbaciane, malownicze wzgórza. Jeśli komuś wyda się to zbyt monotonne, może urządzić sobie wycieczkę na przykład nad święte jezioro Mai Pokhari, słynące ze szmaragdowego koloru i… złotych rybek. Okolice jeziora porastają lecznicze rośliny, z których mieszkańcy Ilamu pozyskują medykamenty na wszelkie możliwe dolegliwości – począwszy od migreny i ataków histerii, kończąc na raku. Jezioro wygląda szczególnie malowniczo zwłaszcza na wiosnę, w okresie kwitnienie rododendronów.

Jeśli ktoś jest bardziej żądny wiedzy, jak powstaje herbata, może odwiedzić jedną z lokalnych fabryk – najbardziej znana i najstarsza jest w miejscowości Ilam. Fabryki otwierają się jednak dopiero w sezonie, czyli w okolicach kwietnia-maja, w zależności od opadów deszczu i wielkości zbiorów. Dziennie w regionie przerabia się w nich średnio sto ton herbacianych liści.

Praca na polu herbaty

Praca wre. Czyszczenie herbaty przed zbiorami kwietniowo-majowymi. (Fot. Aśka Woś)

Herbata

W Ilamie powstaje głównie herbata zielona i czarna. Z jednego krzaka mogą pochodzić oba rodzaje, bo typ herbaty zależy od procesu przetwarzania, a dokładniej od czasu suszenia i braku lub obecności procesu fermentacji (który występuje tylko w przypadku czarnej herbaty). Zieloną herbatę przygotowuje się szybciej – od razu po zerwaniu listków zaczyna się suszenie, dzięki czemu liście przechowują więcej składników odżywczych i napar jest też zdrowszy.

Munnar. Plantacje herbaty

Pierwszej klasy herbata powstaje w wyniku zrywania dwóch młodych listków i tzw. igły czyli młodego pędu który jeszcze nie zdołał się rozwinąć. Uznawana za rarytas herbata biała – powstająca wyłącznie z nierozwiniętych pędów – samych „igieł” – jest w tym rejonie praktycznie niespotykana.

Oprócz herbaty w Ilamie uprawia się również na dużą skalę kardamon, imbir, chilli i amliso – to ostatnie to rodzaj trawy, z której Nepalczycy konstruują m.in. miotły do sprzątania obejść i mieszkań. Ale to herbata rzuca się w oczy najbardziej, i najbardziej kojarzona jest z tym rejonem.

Herbata w Nepalu

Herbata prawie gotowa do zbioru. (Fot. Aśka Woś)

Po wizycie na plantacji herbaty można nabrać obrzydzenia do ekspresowych tanich torebkowych herbatek sprzedawanych w każdym pospolitym markecie. Człowiek staje się bardziej wymagający i nieco świadomiej rozgląda się po półkach sklepowych. A jak już się zacznie rozglądać, to szokujące zaczynają stawać się ceny. W Katmandu za sto gram herbaty wysokiej jakości pochodzącej z Ilamu zapłacimy około dwustu pięćdziesięciu – trzystu rupii (odpowiednik dwóch i pół – trzech dolarów). Nepalczyk w Ilamie dostanie do ręki tylko znikomą część – za kilogram dobrej klasy herbaty z organicznej farmy sprzedawanej do lokalnej fabryki (np. w Phikkalu) może liczyć na osiemdziesiąt – osiemdziesiąt pięć rupii…

Praca na plantacji

Na plantacji herbaty w Aarubote (czterdzieści minut piechotą od wioski Phikkal) jest nas początkowo czwórka. Martina ze Słowacji, z lekka hipisowska para – Sofia z Kanady i Carlo z Włoch oraz ja. Ale prawie każdego dnia przybywa ktoś nowy i nawet ku zaskoczeniu właścicieli dwa tygodnie później, w dniu mojego wyjazdu, mają dziesięć par rąk do pracy.

Praca w Aarubote nie jest jednak męcząca. Kto chce, to pomaga, kto chce, może leniuchować. Zbiory herbaty zaczynają się dopiero w kwietniu i potrwają do końca listopada, więc przed sezonem jest spokojniej. Co nie znaczy że nie ma zupełnie co robić. Herbata, mimo że mniej wymagająca od np. kardamonu, który również uprawia Deepak, potrzebuje doglądania przez cały rok. Część krzewów trzeba pozbawić dojrzałych listków, tak by dać szansę młodym pędom, stanowiącym właściwy zbiór. Ponieważ herbata lubi półcień i rzędy krzewów rosną w otoczeniu drzew, nieustannie pokrywają się spadającymi liśćmi. Je również trzeba usuwać z herbaty tak, aby nie psuły smaku i aby zbiór za kilka tygodni był łatwiejszy. Liście z drzew spadające na ziemię będą stanowiły naturalny nawóz.

Jak komuś znudzi się dopieszczanie herbaty, może zająć się nawadnianiem kardamonu i czyszczeniem go z różnego zielska. W ramach urozmaicenia można też wydoić kozę albo przytachać bambusowe drewno z pobliskiego lasku.

Oprócz pielęgnowania herbaty nasze główne zadanie to budowa nowego schronienia dla kóz. Rozbieramy starą szopę, w której mieszka kilka koźlątek z rodzicami, aby zrobić więcej miejsca na uprawę warzyw i kardamonu. Nowy dom dla kóz zostaje złożony z bambusowych prętów w ciągu dwóch, trzech dni.

Ale pobyt w Aarubote to przede wszystkim poznawanie ludzi tam mieszkających i ich codziennego życia. Wspólne dal bhat, wypady nad rzekę i dyskusje przy wieczornym ognisku. Odwiedziny (oczywiście przy herbacie) u sąsiadów za miedzą. Wizyty w lokalnym sklepiku i „barze”, w którym częstują ryżowym winem Roxy i domowo pędzonym bimbrem („bar” nie bez powodu wzięty jest tu w cudzysłów – to po prostu drewniana chatka z klepiskiem zamiast podłogi, dwiema ławkami i ladą, gdzie zbierają się na plotki okoliczni mieszkańcy). Jak się poszczęści, można nawet liczyć na udział w tradycyjnym nepalskim weselu.

Epilog

Życie w Aarubote toczy się własnym, leniwym rytmem. W porównaniu z hałaśliwym Katmandu panuje tu prawdziwa sielanka. Można ulec wrażeniu ze wioska jest odcięta od chaotycznej nepalskiej rzeczywistości. Zwłaszcza teraz, kiedy chaos potęguje wielki kataklizm. Gdy w cztery tygodnie po powrocie do Polski Nepal nawiedza trzęsienie ziemi, zaniepokojona kontaktuję się z Deepakiem. – Tu nie odczuliśmy żadnych wstrząsów. Zbiory herbaty idą dobrze – uspokoił mnie od razu.

Bistare, bistare (czyli powoli, powoli) to pierwsze słowa obok namaste, których nauczyłam się w Nepalu. U Deepaka właśnie, choć Nepalczycy reagowali na nie z rozbrajającym uśmiechem również w innych regionach kraju. Chyba wszędzie poza stolicą, która wydaje się już być nieco skażona manią komercjalizacji i szybkości, przejętą od kultury Zachodu.

Bistare to chyba słowo – klucz do zrozumienia mentalności Nepalczyków. Dźwięczy w uszach gdy czekasz na spóźniony autobus gdzieś na prowincji, cierpliwie wypełniasz absurdalne kwitki w nadziei na pozwolenie wjazdu do parku narodowego w Himalajach lub po raz enty tłumaczysz taksówkarzowi jak dojechać do ulicy X. Magiczne bistare – wybaczalne i wręcz pożądane, gdy wpadasz w urlopowo-wakacyjny rytm i nie chcesz przejmować się niczym, czym wypadałoby się przejmować będąc samotnym, nieogarniętym turystą.

Bistare… Oby tylko nie okazało się fatalne w skutkach w obecnej wyjątkowo trudnej sytuacji mieszkańców tego pięknego kraju.

Aśka Woś

Podróżuje to tu, to tam, ale przeważnie na Wschód. Marzy jej się długa ekspedycja przez wszystkie byłe republiki radzieckie. Nepal odwiedziła pierwszy raz w życiu w marcu 2015 roku – mieszkała dwa tygodnie na plantacji herbaty w Ilamie, a potem brała udział w treku w dolinie Langtang.

Komentarze: Bądź pierwsza/y