W całej tej historii, w której – jeśli przyjrzeć się jej z perspektywy czasu – odegrałem swoją rolę, nie zyskałem zbyt wiele. Prawdę mówiąc, tamtej nocy robiłem za posłańca. Albo jeszcze gorzej: doręczyciela.

Od jakiegoś czasu kumplowałem się z Chaparritem, synem Chaparra. Chaparro zaliczany był do mocarzy, prowadził własny biznes, sprzedawał swój towar. Znaczy się nie był niczyim „psem” ani strażnikiem, nie był też, jak Jerry, killerem, tylko kolesiem z głową na karku, który czekał na swój moment, żeby przejąć władzę. Jego syn Chaparrito był w moim wieku, osiemnaście lat, i to on przekazał mi wiadomość:  – Dzisiaj musimy sprzątnąć Valdivię. Idź poszukać Jerry’ego.

Książka "Ja, transa" Cristiana Alarcóna przenosi nas w narkotykowy świat Buenos Aires. (Fot. Wydawnictwo Karakter)

Książka „Ja, transa” Cristiana Alarcóna przenosi nas w narkotykowy świat Buenos Aires. (Fot. Wydawnictwo Karakter)

Wszyscy wiedzieli, że z Jerrym się kumplowaliśmy, że należałem do jego zaufanych ludzi. A że był ode mnie starszy, bo wtedy liczył jakieś dwadzieścia osiem lat, byłem dla niego jak brat. Powiadomiłem go i przyszedł z maszynówą, jakiej wcześniej nikt u niego nie widział. Zebrali się na opuszczonej posesji bez dachu. Tylu ich było szykujących się do akcji, że ledwie dało się wejść do środka. Chaparro, ojciec i syn, Jerry, Anso, Macho, Chalo Grueso, Sony i jeszcze ze trzech. Ja stałem w rogu, nie odzywając się słowem. Czułem się bezużyteczny; czekałem w milczeniu, żeby móc coś od siebie dołożyć, nie patrzyłem nawet na to, co się działo.

Mój kumpel Chaparrito zorientował się i zawołał mnie.

 – Co tak stoisz, Angelito, chodź tu do nas, chłopie, damy im popalić! – powiedział.

Jerry ładował strzelbę dwunastkę. Natychmiast zareagował:

 – Nie! On z nami nie idzie. Zabieraj go stąd.
 – Dlaczego? – zapytał Chaparrito.
 – Nie ma o czym mówić, niech znika. Nie idzie.

Sam do siebie zacząłem mówić: „To jakieś szaleństwo, mój najlepszy kumpel mówi, że lepiej będzie, jak nie będę nikogo zabijał, nie będę brał udziału w akcji. Nie pozwalają mi się z nimi bawić”. Z jednej strony, myślałem wtedy, to dobrze, ale z drugiej, było mi przykro, że mają mnie za kogoś niezdolnego do używania broni. Oni mogli się wykazać. Wyglądało to jak ceremonia przy słabym świetle od małej żarówki, oblepionej przez muchy i zwisającej na palu. Zamocowali ją chłopcy z kwartału H, z myślą o ustawieniu grilla w korytarzu. W poprzednie soboty sam się tam najadałem do syta. Na rogu widać było jeszcze popiół, na ziemi leżała kratka sklecona z drutów.

Cokolwiek by mówić, jednocześnie odczuwałem dumę, że mogę uczestniczyć w wydarzeniu jako świadek. To teraz przecież zmieniała się historia Villa del Señor. A pewnie i moja historia. No i ich wszystkich. Wyczuwało się w powietrzu, że nadchodzi ważna chwila. Nikt nic nie mówił. Słychać było odgłos broni, a z oddali dochodziły krzyki bawiących się dzieci i dźwięki cumbii z pobliskiej posesji. Ja byłem sierotą, gównianym pariasem nieposiadającym nic prócz łóżka i małej dwudziestki dwójki. W biznesie nie robili moi bliscy. Przychodziłem z zewnątrz. „Szczęście, że Jerry jest moim dobrym kumplem”, pocieszałem się, żeby lepiej się poczuć. „Przynajmniej mogę tutaj z nimi pobyć”.

Miałem ochotę udowodnić, że nie robię pod siebie, gdy nagle z głębi dobiegł głos starego Chaparra. Brzmiał doniośle, autorytarnie, jak gdyby Valdivia gryzł już ziemię, a on został mianowany nowym szefem.

 – Synu, daj spokój. Zostaw go, on się nam nie przyda – zwrócił się do Chaparrita.

Załatwił mnie. Pomyślałem, że oto zostałem pozbawiony wszystkiego, z poczuciem dumy włącznie. Nawet nie musiałem spuszczać głowy i wychodzić. Włożyłem dłonie do kieszeni bluzy, którą miałem na sobie. Gdybym tylko mógł, zabiłbym go na miejscu własnymi rękami. „Stary łazęga”, pomyślałem. „Cholerny indiański kutas!”

Starałem się odnaleźć wzrokiem Jerry’ego, domagając się jego reakcji, wstawienia się za mną, żeby powiedział, jak można było na mnie polegać, zawsze kiedy wychodziliśmy razem kraść, jak nieraz go kryłem.

Jerry skierował wzrok na załadowaną broń, ułożoną w rzędzie na stole, którym była na wpół zgniła deska położona na wspornikach. Dwie strzelby, rewolwer kaliber 38, dwie dziewięciomilimetrówki i najładniejszy ze wszystkich, cudny, należący do starego, maszynowy UZI.

Jerry zamilkł i wtedy pojąłem, że był tylko zwykłym pracownikiem na usługach, a nie, jak się przechwalał, wolnym strzelcem, niezależnym od nikogo. Jak się ma szefa, to się ma szefa, a szefowi nie sprzeciwia się nawet najsilniejszy z całej grupy, przynajmniej do czasu aż postanowi go zdradzić, ale wtedy też nic nie mówi, zabija bez słowa.
Chaparro przemówił jeszcze raz, tym razem ciszej.

Zwrócił się bezpośrednio do mnie, patrząc mi w oczy. Myślałem, że będzie chciał się mnie pozbyć.

– Trzymaj, chłopcze, pójdziesz kupić towar. Policz tylko dobrze, ilu ich jest – powiedział.

A jednak mieli do mnie zaufanie. Chwyciłem pięćdziesiąt peso, które przygotował dla mnie Chaparro, i wyszedłem. Ruszyłem zadowolony wąskim przejściem między budynkami. Na mnie spoczywała odpowiedzialność za to, co się wydarzy. Gdybym ich okłamał, nie mieliby szans. Jak powiem prawdę, wygrają. Szedłem wziąć Valdiviów z zaskoczenia, jak kurczaki w kurniku. Byli gówno warci. Przez myśl nie przeszłoby mi, by zmieniać bieg historii. Jeśli zapada decyzja, że kogoś ma już więcej nie być, dzieje się to z jakiegoś powodu. Nauczyłem się, że o takich rzeczach się nie dyskutuje. Każdy sam pracuje na swój los. Jak się wchodzi w interes, to się wchodzi, jak jest się na górze, jest się na górze, a jak przychodzi czas na zmianę, to przychodzi.

Wszedłem na posesję, gdzie zebrali się chłopcy Valdivii, żeby posłuchać razem muzyki na nowym sprzęcie i napić się piwa. Na małej lodówce do przechowywania lodu stała skrzynka. Przywitałem się i zostałem wpuszczony do środka.

– Trzy – zwróciłem się do najmłodszego Valdivii.

Musiało ich zdziwić, że mam przy sobie banknot o dużym nominale. Nigdy nie kupowałem naraz aż trzech torebek. I zdaje się, że wzbudziłem nieufność, kiedy zawołałem, żeby ze mną wyszedł kolega, który był tam z nimi i którego znałem z czasów szkolnych. Był jedynym, który nie naśmiewał się ze mnie i nie wyzywał od „Peruwiańców”, jedynym, z którym dało się pogadać, z całej bandy argentyńskich „paniczów”. Pomyślałem: „Jak go tu zostawię, załatwią i jego na dokładkę”.

– Stary, zostajesz tutaj? Nie wybierasz się dzisiaj nigdzie?
– A bo co?
– Nic, pytam tylko. Nie masz ochoty wybrać się na imprezę?
– Jasne, że mam, przyjdę później.
– Dobra, spoko. Może wpadniesz za dziesięć minut?
– Tak wcześnie? A po kiego?
– Widziałem parę laseczek, palce lizać, stary. Może się ze mną zabierzesz?

Gość chyba się rozochocił i wyszedł ze mną. Powiedziałem, żeby szedł sam, „zaraz cię dogonię”, dodałem.

Wróciłem do swoich na posesję, gdzie wszyscy czekali w pogotowiu. Chciałem wręczyć towar Chaparrowi.

– Nie ma sprawy, zatrzymaj wszystko dla siebie – powiedział, jakby chciał wynagrodzić dziecku grzeczne wykonanie polecenia dorosłego.

Wyśpiewałem, co udało mi się zaobserwować: liczbę obecnych, kto jakie miejsce zajmował, jak są ubrani Valdivie, jak ich żołnierze. Wśród nich, ubrany w nowiutkie ciuchy, Julio Valdivia. Jego jedynego do dzisiaj dobrze pamiętam: miał na sobie coś białego, musiał być to nowy ciuch, bo biel naprawdę świeciła, nie zdążyła jeszcze ściemnieć.

Potem powiedzieli, żebym się zmywał. Skryłem się w opuszczonym budynku kawałek dalej i wciągnąłem za jednym zamachem pół torebki. Ścięło mnie i wpadłem w paranoję, byłem przekonany, że jeśli szybko nie rozpłynę się w powietrzu, mnie też zlikwidują. Zwinąłem się w kłębek. Z nory, w której się ukryłem, przez wyłom w ścianie mogłem dostrzec, jak nasza grupa biegnie w stronę posiadłości Valdiviów, niespodziewających się ataku zza pleców, przeprowadzonego przez własnych żołnierzy, dowodzonych przez kogoś, kogo uważali za bliskiego kumpla. Bo Chaparro był chrzestnym jednego z synów szefa Valdiviów. W kręgu znajomych oznacza to, że jest się dla siebie jak rodzina. W Peru to całkiem normalne. Tam wszyscy są dla siebie kumami. I chociaż wydaje się, że powinni się wzajemnie wspierać, z byle powodu potrafią się pokłócić. Rzadko zdarza się, żeby dwóch kumów przetrwało w przyjaźni przez całe życie, ale ludzie myślą, że tak właśnie jest. Naprawdę ciężko jest znaleźć dobrego chrzestnego. Ja sam, na przykład, zdaje mi się, że więcej razy widziałem swojego ojca, który mnie porzucił, niż chrzestnego, który zjawił się raptem raz w któreś święta z prezentem w postaci plastikowej piłki. To była taka piłka, która się nie odbija, kiedy uderzasz nią o ziemię. Rozciąłem ją nożem. Matka mnie uderzyła.

Ciemność rozświetliły iskry. Widać było zarys postaci wykonujących rozpaczliwe ruchy, starających się wydostać z pułapki. Atak sprawił, że się rozpierzchły. Wybiegły na korytarz między budynkami.

Rozpoznałem Julia Valdivię. Poruszał się jak odpalona petarda. Zygzakiem. Był niesamowicie szybki, zwłaszcza jak na swoje pięćdziesiąt lat, z ruchów przypominał małego chłopca. Dało się zauważyć, że jest nieźle wyćwiczony. Że walczył jako partyzant. Był z niego, mimo wszystko, dobry człowiek, jak teraz na to spojrzeć. Patrząc z perspektywy tego, co przyszło później, można powiedzieć, że z Valdiviami to jakoś wyglądało, dało się żyć. Mężczyzna próbował ukryć się na posesji swojej przyjaciółki Nancy Andrade.

Próbował, ale nie dał rady. Nie zdążył przebiec na drugą stronę korytarza. Doskoczył do niego Jerry, przewodzący oddziałowi. Wszyscy mieli twarze zasłonięte kominiarkami z czarnej wełny. Jak terroryści. Krążą legendy o tym, jak sprawy potoczyły się dalej. Valdivia przyciśnięty do muru i świadomy, co go czeka, miał powiedzieć:

– Kurwa mać! Zanim mnie zabijecie, pokażcie twarze. Zdejmijcie te pieprzone czapki!

Jednym strzałem Jerry wyrzeźbił mu otwór w czole. Krew trysnęła na jego czarną skórzaną kurtkę. Głowa wybuchła, na ścianie rozprysnął się mózg Valdivii. Rozbłysły światła wystrzałów. To one najwyraźniej zapisały się w pamięci mieszkańców, i jeszcze te kominiarki, no i cała spektakularna akcja, wcześniej nie zabijało się tak w Villa del Señor. Przeszli przez ulicę, wciąż w kominiarkach naciągniętych na twarz, jak na wojnie, jakby byli członkami Świetlistego Szlaku, którzy zjawiają się nocą i sieją spustoszenie.

* * * * *

Tekst jest fragmentem książki Ja, transa.

Komentarze: Bądź pierwsza/y