Przez prawie pięć miesięcy pedałowałyśmy przez drogi i bezdroża Azji. Zaczęłyśmy naszą podróż w Uzbekistanie, skończyłyśmy w Tajlandii. Nie zważając na ostrzeżenia i dobre rady bliskich, pojechałyśmy w wyłącznie babskim gronie.

Nie miałyśmy zbyt dużego doświadczenia w wyprawach rowerowych (właściwie z wyjątkiem Agaty nie miałyśmy żadnego doświadczenia). Wcześniej podróżowałyśmy stopem, samochodem pociągiem, ale nigdy nasze wyjazdy nie trwały tak długo. Mimo różnych obaw, jak damy sobie radę same, radziłyśmy sobie całkiem nieźle.

Wróciłyśmy. Domyłyśmy siebie i rowery. (Fot. archiwum wyprawy)

Mimo różnych obaw, jak damy sobie radę same, radziłyśmy sobie całkiem nieźle. (Fot. archiwum wyprawy)

Wiadomo, czasem miałyśmy momenty kryzysu, i marznąc w czerwcowym śniegu, budząc się w namiocie, postawionym niebezpiecznie blisko kozich bobów, czy od miesiąca moknąc w deszczu wyrzucałyśmy sobie, po co nam było na stare lata pchać się na rowerach na drugi koniec świata, ale generalnie życie w podróży bardzo nam odpowiadało. I gdy we wrześniowy poranek opuszczałyśmy lotnisko Suvarnabhumi pod Bangkokiem, machając Azji na pożegnanie z okien samolotu, radość z powrotu do kraju mieszała się z obawą, jak to teraz będzie.

Od naszego powrotu do Polski minęły już dwa miesiące, można więc pokusić się o jakieś wrażenia.

Życie po powrocie

Wróciłyśmy. Domyłyśmy siebie i rowery. Znalazłyśmy nowe prace lub wróciłyśmy do starych. W miarę osiadłyśmy. Wykonałyśmy miliard wizyt towarzyskich, raz po raz próbując odpowiedzieć na pytanie „no ale jak tam było?”. A przecież nie da się tego opowiedzieć. Ogarniamy zdjęcia. Przyzwyczaiłyśmy się do burej aury, do tego, że nie je się pięciu obiadów dziennie, że prysznic należy brać regularnie, a nie wtedy, gdy nadarzy się okazja. Że nie można głośno komentować ludzi mijanych na ulicy, bo wszyscy tu rozumieją po polsku. Że należy umyć włosy, a nie zakładać na głowę buffa, że na twarz można nałożyć makijaż, zamiast zasłaniać ją buffem, że buff nie wygląda ładnie jako gumka do włosów ani bransoletka i w ogóle w codziennym życiu w mieście buff nie jest do niczego przydatny. Że kobiecie przystoi używać większej ilości kosmetyków, niż mydło i pasta do zębów. Że nie należy oczekiwać, że obcy ludzie będą częstować nas herbatą. Że przy jedzeniu się nie mlaszcze i nie siorbie, bo Polska to nie Chiny.

Jednym słowem, zaadoptowałyśmy się na nowo do naszego społeczeństwa. Pomijając fakt, że porosłyśmy mięśniami, a nasze poczucie humoru stało się bardziej rubaszne, pozornie wszystko wróciło do normy. Ale tylko pozornie.

Życie przed powrotem

Życie w podróży ma to do siebie, że potrzeby redukują się do tych najprostszych. Odkrywa się, choć to banał jakich mało, że do szczęścia niewiele trzeba. Coś zjeść, najlepiej smacznego, napić się, kiedy chce się pić, zapalić papierosa po wjechaniu na trudną górkę. Żeby wiało w plecy a nie w twarz, żeby nie padało na głowę, słońce nie grzało za mocno, a komary nie gryzły. Żeby znaleźć bezpieczne miejsce do spania. I to właściwie wszystko.

Pomimo fizycznego zmęczenia życie w podróży jest łatwe, jedziesz sobie przed siebie i nie troszczysz się o nic. Jaka radość, gdy w przydrożnym sklepie w Chinach uda się znaleźć ciastko (dla Chińczyków ulubionym przysmakiem z kategorii „słodycze” są kurze łapki, więc znalezienie słodyczy w europejskim rozumieniu zawsze było świętem). Ile uciechy, gdy ktoś zaproponuje nocleg u siebie w domu, a tam – o bogowie – bieżąca woda w łazience. Jak przyjemnie, gdy w końcu przestaje padać.

Nie musiałyśmy dla nikogo ładnie wyglądać (zaleta podróżowania bez męskiego towarzystwa), więc nie wyglądałyśmy. Ze zgrozą wspominałyśmy, ile czasu, wysiłku i kosmetyków wymaga dbanie o urodę w Europie. Fakt, czasem tęskniłyśmy za zostawioną w domu garderobą, ale przywykłyśmy do tego, że koszulki rowerowe i spodnie „z dupą” są naszą drugą skórą.

Życie tu, życie tam

Spotykani po drodze ludzie pokazywali nam (uwaga, kolejny banał nad banałami), że to, za czym gonimy w codziennym życiu, też nie jest takie ważne. Ciuchy, praca, kredyty, technologie – gdzieś w tym zatracamy bliskość z innymi, gdzieś ucieka nam to, co naprawdę ważne. Trudno powiedzieć, czy kobieta z zapadłej tadżyckiej wioski bez bieżącej wody i z przerwami w dostawie prądu, siedząca w domu, gdzie wszystkie meble to kufer, kredens, poduszki, materace i dywany, a nowoczesna technika wkrada się jedynie w postaci telefonów komórkowych, czasem telewizora, która bawi dzieci i latami nie wyściubia nosa ze swej wsi, jest mniej szczęśliwa od nas.

Żyje blisko innych ludzi, rodziny, sąsiadów, przyjaciół, bez potrzeby kupna najmodniejszych w danym sezonie ciuchów, posiadania nowego iPhona, iPada i iKto wie jeszcze czego. Nie zaprząta sobie głowy troskami, czy jej praca jest wystarczająco rozwojowa czy innowacyjna. W ogóle nie zdaje sobie sprawy, że mogą istnieć takie problemy. Z drugiej strony, my mamy inne możliwości, żyjemy wygodniej, świat jest dla nas na wyciągnięcie ręki. Ale i tak wydaje mi się, że ona jest bardziej prawdziwa.

I nie jest to tak, że trzy panienki z sytej Europy dostały w Azji oświecenia duchowego, i postanowiły wyrzec się dóbr materialnych. Po prostu na co dzień brakuje nam czasu, aby chwilę się zatrzymać. W podróży chyba nam się to udało. A przecież po powrocie nie da się stać ascetą, więc trzeba znów próbować być super-fajną, ekscytować się sprawami, które nie mają większego znaczenia, czy stresować głupstwami. Ciężko też nam przestawić się na tryb nieustannego gadania. W trasie nasza potrzeba komunikacji ze sobą i otaczającym światem zmniejszyła się do niezbędnego minimum. Byłyśmy skazane na własne towarzystwo, więc w pierwszych tygodniach opowiedziałyśmy sobie właściwie wszystko, potem oznajmiałyśmy sobie jakieś podstawowe komunikaty, w rodzaju przerwy na jedzenie czy drzemkę, lub też dzieliłyśmy się jakimiś szczególnie interesującymi wrażeniami, i było nam z tym bardzo dobrze.

Byle do wiosny…

Gdy w Indochinach spotykałyśmy już więcej turystów/ backpakerów z Europy, najczęściej uciekałyśmy przed nimi w popłochu, bo usta im się nigdy nie zamykały, i zalewali nas potokami słów, budując ze zwykłych zdarzeń długie historie, którymi koniecznie musieli podzielić się ze światem. Po wyjeździe ze „Stanów”, gdzie mogłyśmy jeszcze pogadać po rosyjsku, w kontakcie z miejscowymi słowa nie były już takie ważne, bo i tak się nie rozumieliśmy. Liczył się uśmiech, gest, postawa. Udało nam się w ten sposób poznać mnóstwo świetnych ludzi, i okazało się, że słowa wcale nie są niezbędne do nawiązania komunikacji. Po powrocie do Polski początkowo przerażało nas, że trzeba tyle mówić, bo zupełnie od tego odwykłyśmy. W ogóle zachowywałyśmy się trochę jak przybysze z dżungli, zaskoczeni cywilizacją.

I mimo że wskoczyłyśmy na nowo w naszą rzeczywistość, i pozornie nic się nie zmieniło, to gdzieś po głowie kołacze się myśl, że prawdziwe życie było gdzieś indziej. Ale może to listopad, może „syndrom odstawienia”. Byle do wiosny!

Anna Rudy, Agata Roszczka i Małgosia Duszyńska

Jedna podróż na dwóch kółkach trzech kobiet do więcej niż czterech państw Azji. Chcą sprawdzić jak żyje się kobietom na tamtym kontynencie. W końcu, gdzie diabeł nie może, tam babę na rowerze pośle… Kobiety na rowery!

Komentarze: 2

Bicycles' couple 3 stycznia 2014 o 12:56

Życie w podróży uzależnia i jak każda używka nie daje człowiekowi „normalnie żyć”. Ci, którzy nie wpadli w sidła tego nałogu, nie są w stanie zrozumieć problemów, z którymi się borykamy. My natomiast przestaliśmy utożsamiać się już z ich priorytetami. Balansujemy gdzieś pomiędzy – jakże często skazując się niestety na porażkę.

Trzymajcie się dziewczyny!

Odpowiedz

Koczi 9 stycznia 2014 o 13:05

chyba bym się nie odważyła wybrać się w taką podróż w gronie samych kobiet, tyle się słyszy niedobrych rzeczy..

Odpowiedz