Madagaskar – wyspa szczęśliwych ludzi
Madagaskar od dawna funkcjonował w umysłach wielu ludzi jako symbol końca świata i do dziś jest rzadko odwiedzany przez turystów. I to także jedna z przyczyn, dla której tam lecimy. Tu można pojechać do miejsc gdzie czas stanął na wiele lat – wioski, które wyglądają dokładnie tak, jak wtedy, gdy odwiedzał je Arkady Fiedler.
Czwarta wyspa pod względem wielkości na naszej planecie położona jest na Ocenie Indyjskim u wybrzeży Afryki, jednak etnicznie bardziej jest związana z Azją niż z kontynentem afrykańskim. Malgasze pochodzą od plemion, które przypłynęły w V wieku z terytoriów dzisiejszej Indonezji, więc na próżno szukać w ich rysach typowej czarnej Afryki.
Kraj przyjaznych, stale uśmiechniętych ludzi, jeszcze niezniszczony społecznie i środowiskowo przez przemysł turystyczny, jest jednym z niewielu miejsc na świecie, gdzie można się poczuć choć trochę eksploratorem. Dodatkową atrakcją jest endemiczna przyroda, której nie spotkamy nigdzie indziej poza Madagaskarem. Najważniejsze z nich to oczywiście lemury i baobaby – symbole wyspy i żywe dowody odrębności przyrodniczej. Wrażenie robią liczby – na obszarze, który stanowi znikomy ułamek powierzchni naszej planety znajduje się 4% wszystkich gatunków roślin Ziemi, a ponad 80% z nich to endemity.
No to w drogę?
Madagaskar ma bardzo słabo rozwiniętą sieć dróg, a zwłaszcza dróg utwardzanych. Na wyspie jest zaledwie niecałe 7 tysięcy km dróg asfaltowych (dla porównania: dwukrotnie mniejsza Polska ma ich ponad dziesięć razy więcej). Stała sieć drogowa rozchodzi się promieniście od stolicy do Toliary na południe, Mahajangi na północ i Toamasiny na wschód. Pozostałe drogi są w większości nieutwardzonymi traktami gruntowymi, rujnowanymi podczas corocznej pory mokrej.
Trudności komunikacyjne potęguje brak mostów na głównych traktach, co sprawia, że przeprawy promowe są bardzo częste. Ze względu na znaczną sezonowość opadów, rzeki mają nieuregulowane koryta i w porze suchej są przekraczane w bród, natomiast w porze mokrej te odcinki dróg, gdzie nie ma promów są nieprzejezdne. Trzeba mieć więc świadomość, iż poruszanie się po wyspie wymaga sporo czasu, cierpliwości i elastyczności, ale element improwizacji z tym związany stanowi także swoistą atrakcję.
Kierowcy dziękujemy
Na lotnisku w Antanarivie odbiera nas pracownik firmy, od której wynajmujemy samochód. Po dłuższym szukaniu internetowym i licznych telefonach firma ta okazała się być jedyną, która wynajmuje samochody bez kierowcy. Kilka wypożyczalni zlokalizowanych w Tanie (łącznie z tymi dużymi sieciowymi) nie pozwala na samodzielny wynajem swoich samochodów. Te, które ewentualnie na to by niechętnie przystały, ograniczają zasięg samodzielnych podroży do stolicy i okolic. To także może świadczyć o jakości dróg na wyspie.
Obowiązkowe towarzystwo miejscowego kierowcy nie było do przyjęcia przez nas, dlatego Madarental okazała się naszą jedyną opcją. Firma wynajmuje tylko pojazdy 4×4, głównie długoterminowo dla firm telekomunikacyjnych i budowlanych. Na nas czekał zamówiony wcześniej Nissan Patrol. Niepokój wzbudziły w nim jedynie opony o płytkim szosowym bieżniku, ale cóż: jak się nie ma, co się lubi… Jakiś czas później jakość tychże opon zemściła się na nas, ale o tym dalej.
Spacer po stolicy
Następnego dnia zwiedzamy Tanę. Miasto ładnie położone na wielu wzgórzach, w centrum znajduje się jezioro Anosy z pomnikiem poświęconym Francuzom zabitym w czasie I wojny światowej. Brukowane uliczki, z kolonialną postfrancuską zabudową, policjanci w kepi, sprzedawcy bagietek i węgla drzewnego, dwukołowe wozy ciągnione przez zebu i wróżbici i żebracy – wszystko to tworzy klimat łączący postfrancuskie dziedzictwo z biedą trzeciego świata.
Tłumy ludzi na ulicach niosących towary na głowach, pchających wózki, pojazdy pamiętające francuską przeszłość kolonialną – auta, które w Europie uchodzą za kultowe tutaj są podstawą nielicznego transportu osobowego: stare citroeny 2CV i renault 4. I coś, czego w trzecim świecie nie spotyka się zbyt często – targ kwiatowy. Tu, mimo biedy, ludzie bardzo dbają o swoje obejścia.
Ruszamy na południe
Krajobraz nadal pofalowany, środek wyspy zajmują góry sięgające 2800 m n.p.m. Na wzgórzach pośród zterasowanych pól ryżowych wioski z charakterystycznymi piętrowymi glinianymi zabudowaniami. Domki wyglądają jak z rysunków dziecięcych – stromy dach, pięterko, mały balkonik.
Kiedy wjeżdżamy do miejscowości zawsze wybiega czereda rozwrzeszczanych, radosnych dzieciaków, które, w przeciwieństwie do krajów turystycznych, nie wyciągają rąk po prezenty. Chcą po prostu powitac ‘vazaha’ – białego. To słowo będzie nam towarzyszyć przez cały wyjazd. Nie „cadeau”, jak jest to w innych krajach frankofońskich, gdzie biały to dla wszystkich chodzący święty Mikołaj i jest to zwykle pierwsze słowo, jakie słyszymy od dziecka, tylko właśnie ‘salut vazaha’ – witaj białasie…
Docieramy do Anstirabe, kurortu założonego przez Francuzów na początku XX w. obecnie bardzo zaniedbanego. Parkujemy w centrum przy Rue Beniowski. Zawsze to miłe, że wspominają naszego prawie rodaka – prawie, bo był częściowo Słowakiem, a także Węgrem, ale często podawał się za Polaka. Były konfederata barski dostał się z Krakowa na czerwoną wyspę przez Kamczatkę , Japonię i Makao. Obwołany królem wyspy na niej zakończył swój bogaty żywot.
Antsirabe zachwyca swą katedrą, w środku pomalowaną na kolor atramentu i niespotykanymi nigdzie na świecie, poza chyba Kalkutą, rikszami napędzanymi przez bosych kulisów. Więcej tu jest riksz niż samochodów, kulisi dzwonią dzwoneczkami przypiętymi do swych pojazdów szukając potencjalnych pasażerów. Cena przejażdżki zaczyna się od 300 malgaskich ariary czyli jakieś 50 groszy. Nie korzystamy, ale dajemy jednemu w prezencie T-shirt i tenisówki, co napawa go taką radością, że konieczne chce nas wcisnąć na swój wehikuł.
Mniej niż zero
Od Anstirabe posuwamy się dalej na zachód, drogą nadal jeszcze asfaltową – nocleg w Mandoto owocuje spotkaniem francuskiego maniaka malgaskich parków narodowych, których na wyspie jest osiemnaście. Zostało mu do zwiedzenia jeszcze kilka i może o nich mówić godzinami. Paliwo nabieramy we wsi z beczki – i tak już będzie właściwie do powrotu na asfalt w Toliarze za ponad tydzień. Lokalni sprzedawcy zwykle posługują się ręczną pompą wkładaną w beczkę lub pompą ‘grawitacyjną” czyli pełną beczką stojącą na pustej. Cena wypisana jest na tablicy kredą i nie podlega negocjacjom. Im głębiej w busz, tym może być wyższa nawet do 2 razy tyle co w Tanie.
Docieramy do Miandrivazo, gdzie kończy się utwardzana droga. Próbujemy się dowiedzieć o prom przez Tsiribinhę. Skorzystanie z niego umożliwi nam zaoszczędzenie ponad 500 km przy dojeździe do naszego najbliższego celu – parku narodowego Tsingy de Bemaraha. Udało nam się dowiedzieć, że prom jest od dawna nieczynny, nic nam nie pozostaje tylko jechać naokoło do Belo sur Tsiribinha i spróbować rzekę przekroczyć w tym miejscu.
Jeden z naszych informatorów, jak się okazało, był w Polsce w latach osiemdziesiątych i do dziś pamięta kilka polskich słów, ale już całkowicie zaskakujące jest gdy usłyszeliśmy jak zaczął śpiewać nam „Mniej niż zero” Lady Pank . Po raz kolejny można się przekonać, że pod niektórymi względami mieszkamy w globalnej wiosce.
Komentarze: 2
Olga 4 grudnia 2010 o 19:58
Magiczna kraina z unikatową fauną i florą. Zazdroszczę podróży.
pozdrawiam
OdpowiedzDarek 28 lutego 2016 o 16:20
dziekuje za swietny artykul wlasnie kupilem bilet do Madagaskaru, juz widze, ze na jednym tripie sie nie skonczy :)
Odpowiedz