Jeśli istnieje podróżnik, który po powrocie z Maroka otworzył swą walizkę i nie odczuł zdziwienia na widok tego, co kupił, to należą mu się wyrazy uznania.

Kraj pełen jest zręcznych sprzedawców, biegle władających sztuką negocjacji, ubiegających się o klienta w każdym niemal języku i o każdej porze. Z przymrużeniem oka przyglądam się ich niecnym sztuczkom.

Podróż do Maroko. Zakupy na targu w Marakeszu

Barwny targ w Marrakeszu. (Fot. Ewa Kewar)

Autoprezentacja kluczem do sukcesu

Spacerując po ruchliwym Marrakeszu, zmęczeni walką o przetrwanie i kawałek przestrzeni, przeciskając się pomiędzy straganami, pędzącymi motorami i osłami, wychodzimy poza mury medyny i trafiamy w okolice targowiska. Już na wejściu wita nas wąsaty, roześmiany człowiek w białym fartuchu. Wyprostowany i dumny, wita nas mocnym uściskiem dłoni. Wskazuje widniejącą na klapie kieszeni plakietkę, ewidentnie owoc pracy domowej drukarki. – Don’t worry, I am a real man, I am the herberist (słowo nieznane większości słownikom)! – oświadcza pewnym siebie głosem. Samozwańcza wizytówka potwierdza jego słowa. Pełen entuzjazmu, poklepując nas po plecach, zaprasza do środka.

Brudne ulice w Maroku

Uliczki Marrakeszu. (Fot. Ewa Klewar)

Jest to początek naszej podróży po Maroko i wciąż jeszcze uczymy się asertywności, dlatego na znak rzekomego eksperta mijamy szybko stragany piętrzących się owoców i ryb, a także ten najsmaczniejszy – oferujący najróżniejsze rodzaje oliwek i tapenady. Zatrzymujemy się przy pachnącym stoisku, pełnym naturalnych skarbów.

Pozwól klientowi zapoznać się z produktem

Herbaty, zioła, przyprawy, naturalne kosmetyki, uczta dla zmysłów. Gospodarz podsuwa pod nasze nosy coraz to inne specjały, od różnorodności zapachów niemal kręci mi się w głowie. Smaruje nas kremami, pachnącymi olejkami, prezentuje działanie ziołowej szminki i organicznych maseczek. Niczym magik podczas spektaklu wyczarowuje, nie wiemy nawet skąd, coraz to nowsze cuda o niezwykłym działaniu. Przez dobre dziesięć minut, w rytm zachęcających pokrzykiwań, wdychamy, wsmarowujemy, kosztujemy, podziwiamy i wąchamy wszystko, czym zostajemy uraczeni.

Marokańskie medyny [FOTO]

Po tak wyczerpującym przedstawieniu, oszołomieni feerią barw i różnorodnych woni, nie możemy wyjść z pustymi rękami. Wybieramy herbatę (pachnie rajem, zapewniam!) i aromatyzowane mydełko, których wagę zaskakująco trafnie udaje się naszemu sprzedawcy przewidzieć. Na pożegnanie wręcza mi różę i zadowolony odprowadza nas do samej bramy. Zapraszając ponownie, macha nam na pożegnanie.

Personalizacja kontaktu kluczem do perswazji

Z Marrakeszu ku Tamnougalt kierujemy się niezwykle malowniczą N9, która wije się pomiędzy zboczami gór Atlasu Wysokiego. Widoki zapierają dech w piersiach, wypatrujemy niewielkich berberyjskich wiosek, zdobiących masywne stoki po obu stronach trasy. Głodni, staramy się znaleźć przy drodze miejsce, przed którym nie stoi akurat potężny autokar wycieczkowy. Po kilku próbach zatrzymujemy się przed restauracją, oddaloną o godzinę drogi od Warzazat. Nie mamy nawet czasu zaparkować, a przy samochodzie staje już radośnie uśmiechnięty mężczyzna.

– Welcome, English, French? – wykrzykuje w naszą stronę.

Gdy tylko, wśród radosnych powitań, dochodzę do głosu i mówię, że jestem z Polski, uśmiech Mohammeda (jak się przedstawia) jeszcze się powiększa. Ku memu zaskoczeniu bierze mnie w objęcia i obdarowuje soczystymi całusami w oba policzki. Twierdząc, że niezmiernie się cieszy, decyduje, że musi mi coś pokazać i zanim się obejrzymy, zamiast w restauracji, lądujemy obok, w sklepie z pamiątkami.

Mohammed spod sterty papierów wyciąga pocztówkę z warszawską Syrenką, na oko ma ona dobre trzydzieści lat. Pół angielskim, pół francuskim, mówi, że jego żona też jest Polką, że bardzo mu miło mnie gościć i że nie może uwierzyć. Pokazuje kilka zdjęć z rodzinnych spotkań. Znowu zostaję obcałowana, podobnie mój towarzysz, choć ten z Polską niewiele ma wspólnego. Jak jedna wielka rodzina stoimy objęci przez Mohammeda w krainie marokańskich gadżetów na sprzedaż.

Podziel się sekretem, spraw by konsument czuł się wyjątkowo

Nie do końca wiadomo skąd, gdzieś spod lady, Mohammed wyciąga dwie farbowane chusty i oznajmia, że ma dla nas prezent. Ale cicho sza! Rozkazuje nam na migi, to będzie nasza tajemnica. Staram się wyrazić opór, ale najwyraźniej nieskutecznie, bo już po chwili oglądam w lustrze zawiązaną na mej głowie berberyjską chustę. Rozentuzjazmowany Mohammed i my, lekko zakłopotani, ale za to w tradycyjnych nakryciach głowy, stanowimy zapewne malowniczy widok. Turyści za te chusty płacą pięćset dirhamów, mówi, oczywiście w sekrecie. Obydwoje wiemy co zaraz nastąpi, więc kolejne pytanie nie jest dla nas zaskoczeniem.

– Macie przy sobie euro, funty, dolary?

Tłumaczymy, że wszystko co mamy, to nieco ponad sto dirhamów, które zamierzamy przeznaczyć na jakiś posiłek. Mohammed, choć nieco rozczarowany, nie poddaje się. W zanadrzu ma kolejny sekret. Czternaście kilometrów stąd, restauracja Mimi, mówi. Obydwoje rzekomo zjemy tam dobrze i tanio.

Wkrótce, za niewielką opłatą, udaje nam się opuścić sklep Mohammeda, oczywiście wśród uścisków i ucałowań. Siedzący na tarasie restauracji miejscowi z lekkim rozbawieniem wpatrują się w dwójkę turystów (zapewne nie pierwszych i nie ostatnich), nagle odzianych w berberyjskie turbany.

Wioska Berberów w Maroko. Zdjęcia z podróży

Berberyjska wioska w Maroku. (Fot. Ewa Klewar)

Już w samochodzie, z uszczuplonym budżetem, robimy zakłady, czy Mimi w ogóle istnieje. Po piętnastu minutach drogi naszym oczom ukazuje się tablica. Z lekkim niedowierzaniem czytamy: Mimi – Hotel & Restaurant. Ciekawi co też Mohammed nam zgotował, przekraczamy próg ciemnej restauracji. O menu nie ma nawet co myśleć, pytamy więc, co można zjeść. Dziś nie ma jedzenia, słyszymy w odpowiedzi. Jest za to inna niespodzianka, Mimi to pierwsze napotkane przez nas miejsce, w którym sprzedaje się alkohol. Co więcej, cały lokal wypełniony jest nim po brzegi, od selekcji win po kilka różnych rodzajów whiskey. Z żołądkiem domagającym się posiłku, przed półką uginającą się pod alkoholem, myślę, że jeśli to żart, to Mohammed faktycznie ma niezwykłe poczucie humoru.

Skuteczny atak, to atak od wielu stron

Utrzymuj stały kontakt z klientami. Jeśli rozmawiają z nami, nie mają czasu na rozmowy z konkurencją, brzmiała porada Jacka Welcha i tym razem odniosłam wrażenie, że dotarła ona do najdalszych zakątków Maroko.

Urzeczeni widokiem jednej z berberyjskich wiosek na zboczu góry zatrzymujemy auto na poboczu drogi. Wysiadam i oddalam się o kilka metrów, by utrwalić na zdjęciu ten niezwykły widok. Po kilku sekundach słyszę dobiegające mnie głosy. Samochód szczelnie otacza grupka chłopców. Wszyscy naraz, przez otwarte okna i drzwi wsadzają swe ciekawskie głowy, podsuwając pod nos mego towarzysza znalezione w górach minerały.

– Money, money! – wskazują na moją leżącą na ziemi torebkę, domagając się zapłaty. Przez przednią szybę widzę mego przyjaciela, niczym Świętego Mikołaja otoczonego przez gromadę dzieci, z których każde pragnie dostać prezent. Z wyrazem bezradności na twarzy i ograniczonymi ruchami daje mi znaki, bym szybko wracała, a im, że nie zamierza niczego kupować. Gdy woła mnie po imieniu, dzieci wybuchają śmiechem.

– Ewa, Ewa, Ewa! – podchwytują szybko obce dla nich imię, śmiejąc się jak z najprzedniejszego dowcipu. Udaje mi się przecisnąć do drzwi. Odjeżdżamy czym prędzej, a obserwując podążającą za nami młodocianą pogoń, czujemy się niczym bohaterowie wielkiej, filmowej ucieczki.

Bądź konsekwentny

Moim ulubionym sprzedawcą okazuje się jednak właściciel niewielkiego sklepu z ceramiką w centrum Tamnougalt. Gdy, nauczona doświadczeniami z suku w Marrakeszu, próbuję wspomnieć niższą cenę, zbywa mnie jednym zdaniem.

– To sklep dla Marokańczyków, nie dla turystów – mówi, a ja z ulgą wyciągam odliczoną kwotę.

Ewa Klewar

Studentka psychologii i iberystyki. Zafascynowana Hiszpanią i kinem Almodovara. Najbardziej lubi być w drodze, lub właśnie ją planować, namiętnie kupuje kolejne przewodniki.

Komentarze: Bądź pierwsza/y

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.