Marsz przez tajgę. Hardcore przez wielkie H
Zaczynało się zmierzchać. W powietrzu czuć było lekki chłód. Syberyjska jesień szybko przechodzi w surową zimę. Po pokrytej błotnistą mazią ulicy wałęsały się psy. Dzieciaki wykorzystywały ostatnie promienie słońca na grę w piłkę nożną i strzelanie goli do bramek wyznaczonych przez kilka patyków.
O furtkę prowadzącą do naszej chaty opierała się jakaś przykurczona postać. Gdy tylko usłyszała kroki, odwróciła się ku nam. Okazało się, że to kobieta. Na jej twarzy rysowało się potworne zmęczenie, a pod jednym okiem widać było ogromną fioletowobordową opuchliznę. Wyglądała jak bokser po wyjątkowo celnym prawym sierpowym. Woń przetrawionego alkoholu czuć było w promieniu kilku metrów. Z trudem zrobiła kilka kroków w naszą stronę. Ledwie trzymała się na nogach. Bełkotliwym głosem spróbowała się przedstawić.
– Jestem Tamara – wydukała. Po chwili wyprostowała się i puściła płot, który zapewniał jej równowagę. – Słyszałam, że jedziecie na Drogę Umarłych – odezwała się znowu. – Byłam tam kiedyś. W starych łagrach. Straszne miejsce. Czułam i widziałam różne rzeczy.
– Tak, to ciekawe. A jakie dokładnie rzeczy? – zapytał ktoś z naszej grupy.
– Dziwne. Tak jak moja matka i babka jestem szamanką. Tutaj nie ma już takich ludzi. Kiedyś byli, ale teraz zostałam tylko ja. Mam moc. Potrafię patrzeć głębiej i dostrzegać więcej niż inni – zatoczyła ręką koło.
– To co dokładnie spotkało cię w tych obozach? – próbowaliśmy dowiedzieć się czegoś więcej.
– Były głosy i oddechy. Robiło się zimno w środku lata. Czułam dotknięcia dłoni na plecach i ramionach. Pewnego razu postanowiłam spędzić noc w baraku. Wy tego pod żadnym pozorem nie róbcie! — zakończyła krótki monolog głosem, który mógłby zabrzmieć złowieszczo, gdyby nie jego bełkotliwość wywołana alkoholem.
Dalej opowieść Tamary potoczyła się w sposób zgoła niespodziewany.
– Przyjechało tutaj kiedyś dwóch Szwedów – powiedziała.
– Szwedzi w Farkowie?! – próbowałem znaleźć jakąś odpowiedź na zaskakującą informację. – Wiktor, wasz naczelnik, mówił nam, że ostatni obcokrajowcy, jakich tutaj widział, to byli więźniowie GUŁagu.
– Nie, przysięgam, byli tutaj Szwedzi. Przyjechali, posiedzieli dwa dni, a potem umarli… – Tamara zawiesiła dramatycznie głos. – Zakopałam ich u siebie w ogródku. Pod oknem. Widzę ich groby z kuchni. Jak chcecie, to wam pokażę.
Zaniemówiliśmy. Absurdalność całej sytuacji wprawiła nas w osłupienie. Źrenice Tamary zaczęły zachodzić mgłą. Chwila krótkiego przetrzeźwienia ewidentnie zbliżała się ku końcowi. Trzeba było działać szybko.
– Tamaro, czy moglibyśmy przeprowadzić z tobą wywiad przed kamerą? – spytał Marek.
– Pewnie, pewnie – odpowiedziała, odsłaniając w lekkim uśmiechu kilka zębów, jakie jej pozostały.
– Świetnie! Ale w takim razie jest jeden warunek. Musisz być trzeźwa. Wtedy porozmawiamy.
– A nie, w takim razie to niemożliwe. Ja już od dawna nie trzeźwieję – odpowiedziała ze śmiertelną powagą. Po czym z wyraźnym trudem wstała z ławeczki, pchnęła furtkę i zataczając się, ruszyła w stronę centrum wioski.
Alkoholizm u rdzennych mieszkańców Syberii stał się już niemal powszechny. W prawie każdym reportażu, albumie fotograficznym, filmie dokumentalnym przewija się motyw wódki, która niszczy ich życie. Ponura rzeczywistość jednak, nawet ta, na którą jesteśmy przygotowani, zawsze przeraża. Tutejsi ludzie wyglądają na zmęczonych i nieobecnych.
Po zapadnięciu zmroku, zanim ułożyliśmy się do snu, zaszedł do nas Wiktor. Rozejrzał się po chałupie.
– Pamiętajcie, żeby nikogo tutaj nie wpuszczać, nawet gdyby się dobijał – przykazał. – I pod żadnym pozorem nie włóczcie się nocą po wiosce. Nie żartuję. Dobrej nocy!
* * * * *
Jak opisać żmudny dwutygodniowy marsz przez tajgę?
Przede wszystkim jest ekstremalnie. Bagna, pierwotne lasy, nieustanne przedzieranie się przez chaszcze. Wyrąbywanie siekierami przejść w plątaninie gałęzi, kłączy, powalonych pni. Ciągle mokro i zimno.
W takich warunkach moknie się dwa razy. Pierwszy raz od wody lejącej się z góry, z nieba. A drugi raz od roślinności. Kurtki, spodnie i buty błyskawicznie zbierają wilgoć z wszystkich stron. Odzież wieczorem wysuszona – a miejscami nawet nadpalona nad ogniskiem – po półgodzinie walki z wybujałą florą jest na powrót całkowicie przemoczona.
Staramy się robić sporo hałasu, żeby odstraszyć dzikie zwierzęta. Ciągle rozglądamy się na boki, wypatrując w gęstwinie błyszczących ślepiów i ostrych jak szable kłów. W dziczy mogą się czaić niedźwiedzie, rosomaki, wilki. Obładowane sprzętem plecaki ciążą niemiłosiernie, a skóra na stopach piecze z powodu odparzeń. Wędrówkę przerywają rzeki, których przekraczanie wymaga akrobatycznych popisów na walących się mostach pokrytych zbutwiałymi podkładami. Jeden nierozważny krok i człowiek leci w przepaść. Kark skręcony. Wyprawa skończona.
Czasami musimy ścinać drzewa, budować prowizoryczne mosty na brejowatych bagniskach ciągnących się całymi kilometrami w poprzek trasy naszego marszu. Zawahasz się, zachwiejesz i wpadasz głową w beztlenową, metanową mieszaninę. Muliste dno, pokryte przegniłą roślinnością, zaczyna cię wciągać coraz głębiej i głębiej. Im bardziej się szarpiesz, tym szybciej się zapadasz. Tak jak w ruchomych piaskach. Wydostanie się o własnych siłach jest praktycznie niemożliwe. Jednym słowem, marsz przez tajgę to hardcore przez bardzo wielkie H. Travelbryci, czyli podróżnicy celebryci, wiedzą, co mówią, piszą, pokazują w swoich programach telewizyjnych.
A teraz na poważnie. Nuda. W długich podróżach najczęstszym uczuciem, jakie mi towarzyszy, jest znudzenie. Nudno było momentami na Lermontowie i przeważnie nudno jest w tajdze. Idziesz, idziesz, idziesz i nic. Zmieniają się krajobrazy. Las zastępują łąki. Bagno przechodzi w staw. Od czasu do czasu pojawi się jakaś rzeka.
Syberia to obezwładniające synapsy pustkowie. Zobaczenie łosia, jelenia, sarny albo choćby zająca graniczy z cudem. Mieszkańcy ostępów uciekają, gdy dotrze do nich najlżejszy podejrzany hałas, na długo przed tym, zanim znajdą się w zasięgu wzroku. Łatwo podejść tylko ospałe, nieskore do lotu ptaki z rodziny kuraków: głuszce, cietrzewie, kuropatwy. Choć też nie zawsze. Marek razem z Dimą o świcie, gdy mgły spowijały jeszcze tajgę, wybrali się na polowanie. Niedaleko obozowiska było jezioro pełne ptactwa. Wrócili po pięciu godzinach przemarznięci, wymęczeni, podrapani przez kolce jeżynowych krzaków. Bez zdobyczy. Oddali tylko dwa strzały. Obydwa niecelne.
Najłatwiej poluje się zimą. Wtedy widoczność jest lepsza, a duży zwierz zostawia na białym puchu widoczne ślady. Jak śnieg zniknie, tropienie zamienia się w szukanie po omacku. Doświadczony samotny łowca ma szansę. Ale nie w towarzystwie żółtodziobów łamiących gałęzie, człapiących jak słonie, a jeszcze – nie daj Boże – ględzących dla zabicia czasu o byle czym.
* * * * *
Tekst jest fragmentem książki Życie i śmierć na Drodze Umarłych. Jest to opowieść o wyprawie Transpolarną Magistralą Kolejową na Syberii.
Komentarze: Bądź pierwsza/y