Całą drogę towarzyszył nam dylemat czy sprawdzić co za zakrętem, czy zatrzymać się na moment i cieszyć oko widokiem. Zwykle wybieraliśmy to pierwsze, więc jak na taki kalejdoskop krajobrazów zdjęć niewiele. Jechaliśmy zresztą w pewnym celu – by odwiedzić szkołę w Jharkot, gdzie zaczęła się historia fundacji Szkoły na Końcu Świata.

Jharkot leży w rejonie Annapurny, dokładnie w Dolnym Mustangu, kojarzonym raczej z trasami trekkingowymi niż wypadami dla wielbicieli dwóch kółek. Można tam dotrzeć pieszo po kilku lub kilkunastu dniach trekkingu (w zależności od trasy), na rowerze lub jedyną drogą dla zmotoryzowanych. Tym właśnie szlakiem przebiegała nasza trasa: Pokhara – Beni – Tatopani – Lete – Ghasa – Marpha – Jomson – Jharkot. I z powrotem.

Andrzej, jeden z założycieli fundacji Szkoły na Końcu Świata, pokonywał tę drogę wielokrotnie. Dla mnie była to nowa okolica z całym dobrodziejstwem poznawania: zaskoczeniem, zachwytem i nieświadomością wyzwań. W przypadku środka transportu jaki wybraliśmy, to ostatnie przydało się wielokrotnie.

Motocykle to popularny i wszechobecny środek transportu w Nepalu, więc bynajmniej nie budziliśmy sensacji. No może poza moimi ochraniaczami na kolana, które szczególną radość dawały dzieciakom opukujących pancerzyk. Poza tym od kilku lat kluby motocyklowe i biura podróży organizują wycieczki na royal enfieldach, przyciągając rozemocjonowanych legendą turystów z zachodu. My postawiliśmy na lżejsze maszyny, sprawdzone przez tysiące Nepalczyków: KTM Duke 200 (ten z tyłu) i Bajaj Pulsar 150 (na pierwszym planie).

Oba motocyckle są indyjskiej produkcji i pozyskane zostały dorwaliśmy je w lokalnych wypożyczalniach w Kathmandu i Pokharze. Ten pierwszy wybierany jest raczej przez miłośników jazdy sportowej, ten drugi zaś to pojazd używany przez Nepalczyków zawsze i wszędzie, choć raczej nie był projektowany do zadań specjalnych… W Pokharze, która była moim punktem startowym, wybór był jednak dość ograniczony, w zasadzie do tego jednego egzemplarza Pulsara. Pozostało więc nam się zaprzyjaźnić mimo niedoskonałości obu stron.

Mimo panującego kryzysu paliwowego, dzięki kilku znajomym oraz czarnemu rynkowi, benzynę udało się zdobyć prawie od ręki. W załatwieniu motocykla, paliwa, kasku i ochraniaczy pomógł Matt z Hearts and Tears Motocycle Club w Pokharze. Przysłużył się też nieocenioną pomocą poświęcając dzień na trenowanie mnie na nepalskich drogach i górkach, bez tego cała eskapada mogłaby być nieco utrudniona…

I tak, po moim pierwszym dniu jazdy poza asfaltem, kolejnego wyruszyliśmy ku Jharkot.

Z Pokhary do Beni wiedzie droga z całkiem niezłym asfaltem, wspinająca się serpentynami przez kilka górek. Z uwagi na wspomniany już kryzys paliwowy ruch był mniejszy, dość szybko mogliśmy więc oddychać powietrzem, a nie spalinami. Po pół dnia dotarliśmy do Beni i pożegnaliśmy się z infrastrukturą drogową wjeżdżając do wąwozu rzeki Kali Gandaki. Według niektórych to najgłębszy wąwóz świata – gdyby mierzyć od szczytu Annapurny I – choć nie jest to oficjalna klasyfikacja… Z pewnością natomiast przez wieki tędy biegła trasa handlowa między Indiami a Tybetem.

Przekraczając łańcuch górski z jednej strony na drugą, przejeżdżamy przez kilkanaście różnych pasm roślinności i rodzajów krajobrazów. Zaczyna się dżunglą, a kończy na pustyni wysokogórskiej. Tuż za Beni zaczynają się dodatkowe atrakcje. Nawierzchnia zmienia się co kilka kilometrów, oferując na zmianę szutr, kamyki, kamienie, kamulce, głazy, piach i strumyki, wszystko doskonale wkomponowane w wachlarz wyboi i zakrętów. W okolicach Tatopani, gdzie droga wznosi się niewiele ponad poziomem rzeki, kierowcom nieustannie towarzyszy szum wody przewalającej się między głazami. Nocą przypomina, by nie zbliżać się zbyt do krawędzi drogi…

Mustang. Kraina baśni i wiatru – galeria zdjęć

Cała droga przez wąwóz wspinana się po zboczach, dość szybko więc tracimy szum rzeki na rzecz malowniczej przepaści. Jako że trasa dla zmotoryzowanych biegnie tylko po jednej stronie doliny, poruszają się po niej pojazdy w obydwie strony. Przez większość trasy nie jest to problematyczne do czasu pojawienia się autobusu, ale w wielu miejscach nawet mijanka z autem wymaga zatrzymania się i przytulenia nieco do górskiego zbocza.

Za Ghazi wjeżdżamy w iglaste lasy, za którymi widać ośnieżone szczyty. W górskim powietrzu igliwie pachnie intensywnie. Zakładamy puchówki. Droga biegnie nieco łagodniej i znów opada ku korytu rzeki, która wyrzeźbiła tu szeroki wąwóz.

Po półtorej dniu jazdy, drugą noc spędzamy w Marphie. Powodów by ją wybrać jest nadto: urokliwa zabudowa, wyborna kuchnia Thakali i słynny sok jabłkowy, który mieszamy z jabłkową brandy. Pobielone kamienne domy przytulone są do zbocza doliny, od drogi oddzielają je owocowe sady. Lasy skończyły się kilka zakrętów temu, praktycznie cała roślinność została tu zasadzona przez człowieka. Marpha, zamieszkana przez lud Thakali, to ostatni przystanek przed tybetańskim Mustangiem i wysokogórską pustynią.

Kolejnego dnia przemykamy przez Jomson, ostatnie miejsce na trasie gdzie lądują samoloty nepalskich linii, i przekraczamy Kali Gandaki. O tej porze roku rzeka w swoim górnym biegu jest tylko cienką, kilkunastometrową strużką, możemy więc skrócić drogę jadąc jej korytem. To prawdopodobnie jedyny odcinek trasy, który może aspirować do miana płaskiego. Skali rozmiarom wąwozu nadaje dopiero widok ciężarówki przejeżdżającej przez środek, która pozostałaby niezauważona gdyby nie chmura wzbijanego pyłu.

Zbaczamy z głównej trasy do Kagbeni, by rzucić okiem na pierwsze wzgórza Górnego Mustangu i odpocząć nieco przed ostatnim podjazdem. Stamtąd wspinamy się ponad kilometr w górę po dość wąskich, szutrowych serpentynach. To jeden z tych odcinków, gdzie raczej jedziemy niż robimy zdjęcia, bo trudno zatrzymywać się co kilkanaście minut, nie zawsze też jest gdzie. Wbrew pozorom nie jesteśmy sami: trwają prace drogowe, mijają nas dżipy z turystami, spotykamy kilka grup rowerzystów.

Pustynny krajobraz wydaje się być odludny, a jednak pomiędzy wzgórzami ukrytych jest kilkanaście wiosek. Andrzej zna na pamięć ich umiejscowienie, wyszukuje osady na tle górskich masywów. Między innymi Jharkot. Gdyby nie czerwona gompa wioskę trudno byłoby zauważyć z odległości.

Niezależnie od ilości widzianych wcześniej zdjęć i filmów, te widoki hipnotyzują i zachwycają. Zatrzymujemy motocykle na skrawku pobocza, zdejmujemy kaski. Cisza pulsuje w uszach, rześkie powietrze świdruje zmęczone pyłem nosy. Dookoła pięcio- i sześciotysięczne szczyty połyskujące śniegiem, brązowe i czerwone skały dolin. Inny wymiar przestrzeni.

W Jharkot zostajemy w tym samym miejscu, w którym Andrzej nocuje za każdym razem od pierwszej wizyty. Prowadząca hotelik Dolka wciąż go pamięta, wypytuje jak się ma rodzina. Jej mąż wynajduje nam wyjątkowy garaż na motocykle – lokalny czorten, otoczony modlitewnym murem. Bezpieczniejszego nie ma.

Nietrudno poczuć, że ta zbudowana przez lata więź zapewnia nam wyjątkowo ciepłe przyjęcie. Oprowadzają nas po gospodarstwie, pokazują małe jaki, pilnują by otwarto dla nas gompę. Dolka sprawdza nawet czy ciepła woda w łazience jest dostatecznie nagrzana przez solar, by nam pozwolić na mycie.

Większość turystów schodzących z przełęczy Thorong La zatrzymuje się w Muktinah, cementowym potworku z ciepłymi prysznicami i dostępem do internetu. Jedynym miejscem w Dolnym Mustangu, gdzie ścieżkom asystują stragany z pamiątkami. Pół godziny marszu w dół leży „nasze” Jharkot, ze skromnymi dwoma czy trzema hotelikami, kilkudziesięcioma domostwami i gompą z przylegającą do niej szkołą. Uczą się w niej dzieciaki z Dolnego i Górnego Mustangu, którym fundacja Szkoły na Końcu Świata sponsoruje stypendia na dalszą naukę w Pokharze i Kathmandu.

Teraz maluchy, przyszli stypendyści, mają akurat przerwę i odwiedzają rodziców. Choć nie zdążyliśmy na czas by ich spotkać, wizyta w Jharkot zawsze pozwala przypomnieć dlaczego robimy to co robimy. Dlaczego chcemy, by dzieciaki miały szansę na naukę i podtrzymanie swojej kultury. Wybieramy się też w odwiedziny do ich rodzin naszych stypendystów fundacji w kilku wioskach.

Poznaj Sonam Tseringa – stypendystę fundacji Szkoły na Końcu Świata

Przy okazji zwiedzamy okolicę: odwiedzamy gompy, wybieramy przełęcz Dzong La, by popatrzeć na wzgórza Górnego Mustangu, podejmujemy próbę wejścia na Thorong La od alternatywnej strony zakończoną jednoosobowym sukcesem. Bardziej chodzi chyba jednak o próbę wpasowania się w czas i przestrzeń tego miejsca. To tylko kilka dni, a jednak pozostanie poczucie przebywania w małej nieskończoności. Pewna niesamowitość która sprawia, że świecą się oczy podczas opowieści.

Po kilku dniach odpalamy znów motocykle. Trasa powrotu to prawie nieprzerwany zjazd w dół; pokonujemy ją dwukrotnie szybciej niż w poprzednią stronę. W głowach powoli układają się myśli o kolejnych odwiedzinach Jharkot.

Jagoda Pietrzak

Lubi ciekawe historie i zmieniający się krajobraz. Od pewnego czasu próbuje wrócić z Bliskiego Wschodu. Robi mapy i Peron4.

Komentarze: (1)

Artur T. 18 grudnia 2015 o 19:35

Brawo i powodzenia w dalszej exploracji globu :)

Odpowiedz