Każda podróż to tak naprawdę spotkani w niej ludzie. Owszem, miejsca, zapachy, smaki, muzyka… To wszystko jest równie ważne. Jestem jednak przekonana, że tym, co fajną podróż czyni wyjątkową i niezapomnianą, są właśnie ludzie.

Obchody dnia Świętego Piotra w Santanie. (Fot. Emilia Wojciechowska)

Obchody dnia Świętego Piotra w Santanie. (Fot. Emilia Wojciechowska)

I moja podróż po Wyspach Świętego Tomasza i Książęcej, niewielkim, wyspiarskim państewku położonym w Zatoce Gwinejskiej, była właśnie jedną z tych wyjątkowych podróży. Widoki powalały na kolana, to prawda. I chyba nigdy nie zapomnę smaku nietoperza (choć wcale nie miałabym nic przeciwko, żeby właśnie o tym zapomnieć). Ale dziś, kilka miesięcy po tej podróży, to co najbardziej pamiętam, to uśmiechnięte twarze. I choć nie brak wśród nich tych męskich, ba! co poniektóre całkiem nawet przystojne, to z pewnym zaskoczeniem właśnie odkryłam, że była to głównie podróż spotkanych kobiet…

Zaczęło się w sumie już na lotnisku. Dziś, aby bez problemu nabyć turystyczną wizę on-arrival na lotnisku w São Tome, wystarczy wypełnić formularz on-line. Jednak jeszcze w zeszłym roku trzeba było wystarać się o odpowiedni papierek z Urzędu Imigracyjnego. Większość podróżników korzystała wtedy z pomocy agencji turystycznych. Ja postanowiłam skontaktować się z urzędem osobiście. To znaczy osobiście przez maila. Po małym śledztwie udało mi się ustalić adres i zaczęłam korespondować z urzędnikiem lub urzędniczką (płci nie udało mi się ustalić, bo ta osoba nigdy się nie podpisała), czego finałem było uzyskanie zeskanowanego pozwolenia na wjazd do kraju.

Mimo niebywałych atrakcji i uroków Wysp Świętego Tomasza i Książęcej, nie jest to kraj szturmem atakowany przez turystów. Wręcz przeciwnie. Ja podczas dwutygodniowego pobytu spotkałam ich chyba pięcioro. Ale mimo to, zaskoczyło mnie (bardzo mile), kiedy pani oglądająca mój paszport i dołączone do niego pozwolenie powiedziała: O to pani do mnie pisała. Co słychać? Czyż tak zaczęta podróż mogła potoczyć się źle?

Jedną z niewielu spotkanych obcokrajowców była Japonka, Airi. Pracowała w Gabonie dla Fundacji Japońskiej i była właśnie w podróży służbowej, aby zmonitorować jak mają się projekty Fundacji prowadzone w São Tome. Choć nie jest to kraj, w którym należy się stresować czymkolwiek, a tym bardziej pracą, Airi jednak była w pracy. Mimo to udało nam się popodróżować trochę razem. I te wspólne chwile spędziłyśmy głównie na nieustannym przemieszczaniu się i łapaniu stopa (w tym u policjantów i w szalonym jeepie).

Raz w ten właśnie sposób wylądowałyśmy w małej rybackiej wiosce Santana, w której obchodzono właśnie dzień Świętego Piotra, patrona rybaków. Kiedy przybyłyśmy, kończyła się msza w nadmorskiej kapliczce (jeśli tak można nazwać położoną na plaży świątynię) i procesja przybierała wymiarów mniej kościelnych, choć wcale nie mniej mistycznych i religijnych. Tłum ludzi szedł tanecznym krokiem (a właściwie to tańczył) po plaży rozrzucając jedzenie i zraszając ziemię winem, eufemistycznie rzecz ujmując.

Wyspy Świętego Tomasza i Książęca to niezwykle przyjazny kraj do podróżowania i bezpieczny, nawet jeśli jest się samotnie podróżującą kobietą. Mieszkańcy są bardzo serdeczne nastawieni, a jeśli zna się jeszcze do tego język portugalski, to ich domy, spiżarnie i serca stoją otworem. I myślałam, że większej przychylności znajomością języka nie można sobie już zaskarbić, ale okazało się, że się myliłam!

Ze względu na ekonomiczno-historyczną przeszłość na São Tome żyje wielu emigrantów z Wysp Zielonego Przylądka. I władanie językiem tego kraju (oficjalnie jest to również portugalski, ale językiem używanym jest język kreolski w kilku odmianach) wynagrodziło mnie o wiele bardziej niż mogłabym się kiedykolwiek spodziewać.

Jedne z najbardziej niezapomnianych chwil przeżyłam w Porto Alegre, na południu Wyspy São Tome. To tam spotkałam Panią Adilinę. Nie wiem dokładnie ile miała lat. Przypuszczam, że siedemdziesiąt, może więcej. Przyjechała na São Tome jako bardzo młoda kobieta. I z wielu przyczyn, głównie tych finansowych, nigdy nie udało jej się wrócić do ojczyzny. Spędziłam godziny z nią i jej znajomymi, słuchając opowieści i wspomnień… oraz tańcząc funana – bardzo skoczny i radosny taniec Wysp Zielonego Przylądka. Chciałabym mieć taką formę w wieku siedemdziesięciu paru lat!

Na pożegnanie Pani Adilina wręczyła mi najładniejszą spódniczkę i firankę, jakie miała w domu. Jestem przekonana, że były to jedne z najcenniejszych rzeczy, jakie posiadała. Na nic zdało się przekonywanie, że naprawdę nie trzeba… Nie miałam nic, co byłoby równie cennego, ale po powrocie na Wyspy Zielonego Przylądka odnalazłam siostrzenicę pani Adiliny, Linę (nie był to bynajmniej żaden bohaterski wyczyn z mojej strony – okazało się, że mieszka ona w tej samej miejscowości co ja!) i wraz ze zdjęciem cioci przekazałam jej kontakt do niej. Choć tyle mogłam zrobić.

Polecamy: Kawa, kakaowce i plaże, czyli witamy na São Tome

Ale nie był to jedyny raz, gdzie coś niespodziewanie trafiło do mojego plecaka. Z prezentami wyszłam też z… ogrodu. Traf chciał, że ogród Flores Tropical odwiedzić zachciało mi się w piątek następujący po czwartku będący Świętem Niepodległości. Nie wpadłam na to, że dzień po dniu wolnym też można potraktować jako wolny, zwłaszcza jeśli następuje po nim kolejny dzień wolny. Teraz wydaje mi się to całkiem logiczne. Ale wtedy jakoś nie miałam takich myśli i zdziwiłam się, że ogród pusty, nikogo nie ma… Szczęśliwym trafem, kiedy już miałam się ze smutkiem wycofywać, pojawiła się pani Alina, pracująca tam ogrodniczka. I tak spacerowałyśmy między przepiękną tropikalną roślinnością, której nazwy starałam się zapamiętywać, i rozmawiałyśmy. Co jakiś czas Pani Alina robiła ciach, ciach maczetą. I tak od kwiatka do kwiatka, na koniec w moich rękach wylądował przepiękny bukiet tropikalnych kwiatów…

A w chwili, kiedy mój plecak już wyładowany był kawą (przepyszną), czekoladą (prze-przepyszną) i kolorowymi tkaninami, musiałam znaleźć miejsce na jeszcze jedną rzecz. Był to przedostatni dzień mojego pobytu. Udałam się w miejsce, którego nie można wprawdzie nazwać dworcem autobusowym, ale z którego odjeżdżają busiki w różne zakątki Wyspy São Tome i wybrałam ten, który jechał tam, gdzie jeszcze nie byłam, do Sta Catarina.

Była to niewielka wioseczka rybacka. W sumie niewiele różniła się od pozostałych niewielkich wioseczek rybackich, gdyby nie to, że prawie kończyła się tam droga, a już na pewno busik dalej nie jechał. Poszwendałam się tu i ówdzie, starając się nie zdeptać suszących się ryb i ziaren kawy, aż dotarłam do niewielkiego zakładu krawieckiego, który powstał w ramach projektu jednej z francuskich NGO. Tam, przy dźwiękach radyjka siedziały trzy kobietki, gawędziły i w międzyczasie szyły coś, co można by nazwać mundurkami szkolnymi.

Nie śpieszyłam się nigdzie, więc zaczęłam z nimi plotkować o tym i owym. I tak w pewnym momencie zaczęła się dla mnie szyć spódniczka. Zapłaciłam za nią jedynie wartość zużytego materiału, to jest mniej więcej wartość całych pięciu złotych. Oprócz tego, że jest prześliczna to, dla mnie jest bezcenna i na pewno nie zniknie z mojej szafy. Całe szczęście, że jest na gumkę!

Emilia Wojciechowska

Godzinami mogłaby siedzieć w kinie, całymi dniami jeździć na rowerze, wieczorami słuchać muzyki, nocami snuć plany, a w nieskończonej jednostce czasu - podróżować.

Komentarze: (1)

Thor 21 października 2013 o 19:12

Cudowny wpis :) Najlepszy jaki czytałem o Sao Tome!

Odpowiedz