Zaraz za zakrętem droga pnie się ostro w górę. Zresztą to nawet nie droga, a raczej kamienisty szlak, którym wędrują pasterze ze swoimi stadami. To miejsce, to prawdziwa skalna pustynia. Nic tu nie rośnie, nawet zwierzęta.

Miniaturowe kozy i owce, nie większe od naszych podwórkowych burków przeczesują zbocza w poszukiwaniu pożywienia. W promieniu wzroku nie widać ani jednego drzewa. Ani spłachetka zielonej trawy. Wszystko jest tu karłowate i surowe. Wszystko, poza górskimi szczytami, które wyrastają nawet do 7500 m n.p.m.

Pamir

Pamir to niemal mityczna nazwa. W moich uszach brzmi tak samo dźwięcznie jak Himalaje, Hindukusz, czy Karakorum. Lodowi Rycerze, Braterstwo Liny to były bajki mojego dzieciństwa. Wychowałam się na opowieściach o wspinaczce w najwyższych górach światach i o polskich zdobywcach z lat siedemdziesiątych. Mój Ojciec miał wśród nich wielu znajomych, bo sam spędził w górach prawie całą młodość. No i nie mogło być inaczej. W końcu ja też zaczęłam się wspinać. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Trudna i wymagająca, ale jednak miłość. Ostatecznie jednak nie zdecydowałam się na zimowe wspinanie, bo zbyt często śniły mi się lawiny. Zostałam „skałkową popierdułką”, ale miłość do gór wysokich przetrwała.

Kiedy dowiedziałam się, że zwolniły się dwa miejsca na wyjazd do Pamiru, wiedziałam, że to znak. A znaków nie należy lekceważyć. Mój rozum domagał się jeszcze jakiś racjonalnych argumentów przemawiających za tym wyjazdem, ale skutecznie go stłamsiłam. Nie pierwszy raz zresztą. A wiadomo: gdy rozum śpi…

Później, już w czasie drogi, niejednokrotnie przeklinałam swoją impulsywność i wybujałą spontaniczność, ale o tym za chwilę.

Zgłosiłam się. Pozwolili jechać. Kupiłam bilety, wydając wszystkie swoje oszczędności i zaczęłam się pakować. Czekan? Raki? Uprząż? To zazwyczaj ekwipunek na wyprawę w góry. Tylko, że ja wcale nie zamierzałam po tych górach chodzić. Zamierzałam przejechać je… rowerem. I tutaj trzeba cofnąć się do samego początku tej zwariowanej wyprawy.

Początek, czyli Rowerowe Jamboree

Osiem rowerów, kilkudziesięciu uczestników i dziewięć etapów sztafety rowerowej, która w ciągu kilku miesięcy miała przejechać z Polski do Japonii. Tak w wielkim skrócie wyglądał projekt Rowerowego Jamboree.

Dowiedziałam się o nim od koleżanki z pracy, która miała wziąć udział w jednym z etapów. Z początku sam pomysł niezbyt mnie zainteresował, głównie dlatego, że kojarzył mi się ze zorganizowaną wycieczką objazdową, w której miałam być tylko biernym uczestnikiem. A ja lubię chodzić własnymi drogami i wszelkie narzucone z góry ramy (zwłaszcza w podróży) podświadomie od razu traktuję jako ograniczenie mojej wolności i zaczynam bojkotować. Ale z dnia na dzień ziarenko ciekawości zaczęło kiełkować, gdy usłyszałam, że Zuza weźmie udział w etapie jadącym przez południową Turcję, Iran i Irak.

IV etap Rowerowego Jamboree. Turcja, Kurdystan i Iran

Zawsze ciągnęło mnie w stronę krajów muzułmańskich, a z Iranem miałam już pewne niedokończone sprawy z przeszłości, więc moje nastawienie zaczęło się dość szybko zmieniać. Aż pewnego dnia wyewoluowało w rzuconą, niby od niechcenia, propozycję: A może bym pojechała z Wami?

A później już było z górki. Wzięłam udział w etapie IV. Po tygodniu podróży powiedziałam: Nigdy więcej! To nie dla mnie. A po kolejnych trzech tygodniach, gdy zbliżaliśmy się do Morza Kaspijskiego marzyłam już tylko o tym, żeby pozwolili mi jechać dalej. No coż, la donna mobile.

Między Iranem a Tadżykistanem

Kocham rower, a najbardziej swój własny – starą białą holenderkę, którą kupiłam, żeby zimą nie jeździć do pracy tramwajami. Gdyby pół roku wcześniej ktoś mi powiedział, że przejadę tysiąc siedemset kilometrów z Turcji do Iranu, pomyślałabym, że zwariował. A później zwariowałam sama i przejechałam.

Gdy wracałam do Polski z Teheranu wiedziałam już, że etap VII pojedzie przez Pamir i myślałam, że to muszą być jacyś totalni hardkorowcy. Te góry, te przełęcze. Gdzie mi tam do nich. Ale Iran otworzył jakieś drzwi, które po powrocie do Polski za nic nie chciały się zamknąć. I dlatego zgłosiłam się do udziału w VII etapie, który prowadził przez Tadżykistan i Kirgistan.

Przed wyjazdem słyszałam głównie: Zwariowałaś! Przecież to koniec świata! A jak nie dasz rady przejechać przez te góry? No właśnie… Co będzie jak nie dam rady? Czasem sama zadawałam sobie to pytanie, ale tylko w myślach. Bo na głos chyba się trochę bałam. Co też mi strzeliło do głowy, żeby na rowerze jechać do Pamiru?!

Jeźdźcy Wachanu

Jest nas ośmioro. Trzy dziewczyny, pięciu facetów. Przedział wiekowy dość szeroki, podobnie z doświadczeniem rowerowym i górskim. Każdy przyjechał po coś innego. Każdy ma inne oczekiwania, inne obawy. Wszyscy natomiast musimy skonfrontować się z rzeczywistością czasu i miejsca.

Jak to jest gdy spotyka się grupa zupełnie obcych sobie ludzi, którzy muszą przeżyć razem kilka tygodni, na dobre i na złe, a łączy ich w zasadzie tylko jedno: dotrzeć do mety? Na początku zazwyczaj jest trudno. Po całym dniu jazdy w upale, pod górę, na marnym jedzeniu i z rowerami, które ważą po pięćdziesiąt kilogramów każdy, zmęczenie fizyczne i psychiczne sięga zenitu. Ciężko wtedy zachować konwenanse. Zdarzają się mniejsze i większe konflikty. To nieuniknione, ale jedno jest pewne. Po takim doświadczeniu można się albo kochać albo nienawidzić. Nikt chyba nie pozostaje obojętny.

Droga przez mękę

Tadżykistan to najmniejszy ze „stanów” jakie pozostały po rozpadzie Związku Radzieckiego. Dziewięćdziesiąt pięć procent jego powierzchni to tereny górzyste. Ma dziwaczną, powykręcaną granicę, którą wymusiło ukształtowanie terenu i olbrzymie rzeki Pandż i Amu-daria. W dodatku ponad połowę terytorium stanowi Autonomiczny Region Górnego Badachszanu, gdzie zdecydowaną większość mieszkańców stanowią Pamirczycy, Kirgizi i Wachowie. Nikt tu nie mówi o sobie, że jest Tadżykiem. Kwestia granic i przynależności narodowej nie odgrywa zresztą wielkiego znaczenia w miejscu, gdzie niemal każdego dnia trzeba walczyć o przeżycie. My również doświadczamy tego w pewien sposób.

Pierwsze dwa dni jazdy są straszne! Palące słońce i droga, w której więcej jest dziur niż asfaltu. Już po kilkunastu kilometrach z rozrzewnieniem wspominam gładkie irańskie i irackie drogi. A to ma być dopiero preludium. Na razie jest wyboiście, ale dość płasko.

Jedziemy wzdłuż rzeki, która jest granicą między Tadżykistanem a Afganistanem. Księżycowy krajobraz co jakiś czas urozmaicają wioski obsadzone drzewami. Ich granica stanowi granicę życia. Dalej są już tylko kamienie. Im wyżej się wznosimy, tym rzadziej trafiamy na te zielone oazy. Co jakiś czas wyjeżdżamy na rozległe płaskowyże otoczone zaśnieżonymi szczytami. Widoki zapierają dech w piersiach. Niestety przez większość czasu muszę się skupiać na tym, co mam pod kołami, a nie na krajobrazach.

Po tygodniu jazdy przez piach, pył i kamienie wzdłuż Korytarza Wachańskiego, wracamy znowu na legendarną M41 Pamir Highway. Cieszymy się jak dzieci, gdy koła rowerów mkną gładko po asfalcie. Ta radość będzie trwała kilkadziesiąt kilometrów, później autostrada zamienia się znowu w górski szlak i szutrówkę.

Najwyższy punkt naszej trasy to przełęcz Ak Bajtal. Przy drodze stoi tablica – 4655 m n.p.m. Wszyscy robią sobie przy niej zdjęcia – uśmiechnięci, zadowoleni, jakby odwalili kawał dobrej roboty. Ale za tablicą jest jeszcze sześć kilometrów drogi, która serpentynami prowadzi na prawdziwą przełęcz.

Te Ostatnie trzysta metrów w pionie naprawdę daje w kość. Kilka zakrętów, które wyciągają z człowieka życie. W pewnym momencie muszę się zatrzymać, bo zupełnie tracę oddech. Moja prędkość z półtora kilometra na godzinę spada do zera, a ja przez sekundę czy dwie czuję jak zalewa mnie fala paniki, bo mimo że sapiąc nabieram łapczywie powietrze, jak ryba wyciągnięta z wody, to nie czuję go w ogóle w płucach. Umrę, przelatuje mi przez głowę, ale po chwili udaje mi się uspokoić oddech i walące w piersiach serce na tyle, żeby znowu zacząć pedałować i pokonać ostatni podjazd.

Udało się! Z góry patrzę na pozostałych jak przesuwają się daleko w dole. Pną się mozolnie wzdłuż drogi jak małe czarne mrówki. Gdy jesteśmy już razem robimy sobie jeszcze serię pamiątkowych zdjęć, zjadamy po batoniku (z tych chowanych na specjalne okazje) i cieszymy się chwilą, dopóki przejmujące zimno nie wygoni nas w dół.

Przed nami jeszcze zasłużony odpoczynek nad wspaniałym jeziorem Karakol i ostatni wysiłek: trzy przełęcze w drodze do mety. Ostatnia to Kyzylart – granica między Tadżykistanem a Kirgistanem. Granica dwóch różnych światów.

Wjeżdżamy pod górę smagani w twarze lodowatym, mokrym wiatrem. Pogoda pogarsza się z minuty na minutę. Zaczyna pruszyć śnieg i robi się naprawdę zimno. Jeszcze spod strażniczych budek po tadżyckiej stronie przyglądam się krajobrazowi tej niegościnnej krainy. Czerwono-pomarańczowe skały i wiszące nad nimi ciężkie, ciemne chmury.

Gdy przekraczamy przełęcz to tak, jakbyśmy przechodzili przez jakiś magiczny portal do innego wymiaru. Nagle wszędzie wokół robi się zielono. Pojawiają się krzewy, a później drzewa. Prawdziwe drzewa! Nie widzieliśmy żadnego już chyba od tygodnia! Wszędzie słychać świergot świstaków, a po chwili widać także ich zaciekawione pyszczki. Siedzą całymi rodzinami przy swoich norkach i obserwują bacznie nasz triumfalny zjazd w dół doliny.

Przed nami meta – miasto Sarytash, w którym przekażemy sztafetowe pałeczki i nasze dzielne jednoślady kolejnej ekipie śmiałków zmierzających w stronę Japonii.

Zamiast zakończenia

Zrobiliśmy to! W ciągu trzynastu dni jazdy pokonaliśmy ponad dziewięćset kilometrów przez góry. Suma przewyższeń to jedenaście kilometrów w pionie. Miliony spalonych kalorii. Kilka mniejszych i większych awarii, ale wszyscy dojechaliśmy do mety o własnych siłach.

Ten wyjazd uświadomił mi, że w jeżdżeniu rowerem po górach najważniejsza jest głowa, a nie mięśnie. Kiedy w Duszanbe żegnał nas polski konsul, patrzył na mnie z niedowierzaniem i ze szczerym zatroskaniem w głosie pytał o to, co takie chucherko ma w głowie, że się wybiera w tamta stronę i to w dodatku na rowerze. Rowerze, który ważył prawie tyle co ja. A przecież nigdy nie byłam typem wyczynowca. Nie biegam maratonów. Nie trenuję na siłowni. Nie robię stu pięćdziesięciu kilometrów na rowerze w każdy weekend. W zasadzie to w ogóle nie za bardzo lubię się męczyć.

Ale zawsze zastanawiam się, co jest za następnym zakrętem. I ta chęć poznania i zobaczenia, pcha mnie ciągle do przodu, pod górę, pod wiatr. Przed siebie.

Ula Ziober

Pani magister sztuki ze specjalizacją projektowanie produktu i głową pełną pomysłów, za którymi czasami sama nie umie nadążyć. Podróżuje w czasie i przestrzeni. Odwiedziła Maroko, Indie i większość krajów europejskich. Od zawsze zakochana w dwudziestoleciu międzywojennym, trzeszczących winylach, niemym kinie i Eugeniuszu Bodo. Żyje i próbuje z życia wycisnąć jak najwięcej.

Ostatnie posty

Komentarze: Bądź pierwsza/y