Siłą własnych nóg, czyli o podróżowaniu pieszo
Jaki sposób podróżowania jest najlepszy? Takiego pytania nikt dotąd mi nie zadał, ale bez trudu mogę sobie wyobrazić, że kiedyś to się stanie. Odpowiedzi na nie jest mnóstwo, zależy kto odpowiada i co jest celem podróży.
Samolot? Niezastąpiony, gdy chcesz dostać się na drugi kontynent i zrobić to w mgnieniu oka, nie jest jednak tani.
Samochód? Daje największą elastyczność i jest szybki, choć kiedy jedziesz autostradą mijane miejsca uciekają Ci w ułamku sekundy, zanim zdarzysz o nich pomyśleć.
Pociąg? Niezaprzeczalnie ma swój klimat, jest tańszy niż samolot lub własny wehikuł, ale jeśli coś przykuje Twoją uwagę i zechcesz się gdzieś zatrzymać, okazuje się, że jesteś niewolnikiem stacji i rozkładów jazdy.
Rower? Jazda nim nic nie kosztuje, choć wymaga wysiłku. Dobry rower wjedzie tam, gdzie nawet samochód nie da rady. Trudno jest jednak zatrzymać się w każdym interesującym miejscu.
Łódź? Dobra, gdy jesteś człowiekiem morza. Żeglując stajesz się zależny/a od wiatru, co ma swoje dobre i złe strony.
Czy doskonały środek transportu istnieje? Wygląda na to, że nie, choć jeden z nich uważam za bliski ideałowi. Jest bezpłatny, zatrzymuje się na każde żądanie, nie potrzebujesz na niego prawa jazdy ani biletów, nie wymaga wożenia części zamiennych. To Twoje własne stopy. Skomplikowany mechanizm mięśni, ścięgien, kości i nerwów potrafi przenieść Cie przez setki, a nawet tysiące kilometrów. Zgoda, nie jest najszybszym z możliwych, ale za to najbardziej elastycznym, doprowadzi Cię tam gdzie dotrze żaden pojazd, zatrzyma się na każde żądanie, a przy tym działa na paliwie w 100 procentach odnawialnym, a więc przyjaznym naszej planecie.
Dlaczego pieszo?
Mówi się czasem, że im wolniej podróżujesz, tym więcej zobaczysz. To nieprawda. Idąc wcale nie widzimy więcej, tak naprawdę w każdej sekundzie swojego życia każdy z nas dostrzega tyle samo. W każdym momencie odbieramy zmysłami z grubsza tyle samo informacji. W każdej chwili nasz mózg przetwarza podobną ilość danych. Różnica tkwi więc gdzie indziej: gdy wędrujemy, każdy kilometr pokonujemy wolniej i uważniej. Przebycie tej samej przestrzeni trwa dłużej, możemy więc poświęcić więcej czasu miejscu, w którym się znaleźliśmy.
Może nam się wydawać, że idąc pieszo zwalniamy czas, lecz to tylko subiektywne odczucie. To nie czas, ale przestrzeń rozszerza się wokół nas, każdy kilometr rozciąga się i staje bardziej znaczący. To, co wydawało nam się po prostu nudnym poboczem, mijanym w drodze dokądś tam, okazuje się czymś istotnym i wartym poznania.
Dlaczego lubię podróżować pieszo?
Na przykład dlatego, że idąc wolno widzimy intensywniej. Odwiedzane miejsca mijamy powoli, mamy czas by je poznać, smakujemy drogę wszystkimi zmysłami, lepiej poznajemy ludzi. Mamy czas na refleksje, na spotkania. Marsz na własnych nogach to także najprostszy, najbardziej pierwotny sposób przemieszczania się. Bierze swój początek od chwili, w której nasz przodek zszedł z drzewa, by zanurzyć się w trawach afrykańskiej sawanny, a jego następcy podjęli wędrówkę z serca Afryki na północ, docierając po wielu milleniach do Ziemi Ognistej i na wyspy Pacyfiku.
Wędrowanie przez świat może mieć wiele celów i znaczeń. Chyba najczęstszym z powodów jest przemieszczaniem się między domem a pracą. Niekiedy maszerujemy także dla relaksu, zanurzamy się w gąszcz lasu lub podchodzimy pod wysoką górę, by dać odpocząć naszemu umysłowi. Pokonujemy dziesiątki lub setki kilometrów szlaków, by poznać nowe miejsca i ludzi.
Przemieszczanie się pieszo może mieć wymiar metafizyczny: od tysiącleci ludzie wędrują, szukając prawdy o Bogu, świecie, sobie. Chrześcijanin wędrujący do Jerozolimy, muzułmanin zmierzający do Mekki, buddysta okrążający świętą górę Kailash, Żyd podążający pod Ścianę Płaczu czy hinduista zataczający krąg wokół Waranasi – gdy ludzie odbywają wędrówki do miejsc świętych, sama ich droga staje się modlitwą. Odmawiamy różańce, recytujemy mantry, wędrujemy wokół czortenów i katedr. Monotonny rytm naprzemiennie stawianych kroków wyzwala w nas nowy stan świadomości, podczas którego oddajemy się rozmyślaniom o nas samych, o tym, co dla nas naprawdę ważne. Monotonny marsz może wprowadzić pielgrzyma w coś na kształt transu. We wszystkich wielkich religiach świata znajdziemy ten sam mechanizm.
Pieszo grzbietem Karpat
Po raz pierwszy zacząłem świadomie podróżować pieszo dziewięć lat temu, podczas samotnej wędrówki grzbietem Karpat. Góry te, choć przedzielone granicami państw, są szlakiem, którym przez stulecia wędrowali pasterze i osadnicy wołoscy, migrujący z Półwyspu Bałkańskiego przez Rumunię, Ukrainę, Słowację, Polskę aż po czeskie Morawy. Kolonizowali oni doliny Karpat, wprowadzając język i kulturę pasterską.
Wędrówka wzdłuż karpackiego łuku, jeśli spojrzeć na nią przez pryzmat historii, to stąpanie po śladach przemieszczających się pasterzy, wędrujących ze swoimi stadami, w poszukiwaniu nowych pastwisk i domów. Moja ówczesna wędrówka, która miała w zamyśle być okazją do poznania nowych gór, stała się kontynuacją tamtej historii.
W górach Tadżykistanu
Drugi raz, gdy świadomie wyruszyłem w drogę na własnych nogach, nastąpił po latach, po przybyciu w góry Tadżykistanu. W chwili gdy przekroczyłem granicę nowego kraju, podjąłem decyzję, że wchodząc na ziemię nieznaną, za żadne skarby nie będę się spieszył. I tak się stało. Przez następnych kilkanaście dni pieszo, czasem samochodami, a potem znowu pieszo, przemierzałem doliny i wysokie przełęcze Pamiru.
Co zyskałem? Przez dwa tygodnie zobaczyłem na własne oczy jak wygląda życie rodzinne kirgiskiej jurty, stojącej na odległym pastwisku, jak jedzą, modlą się i o czym rozmawiają jej, na wpół koczowniczy, mieszkańcy. Spędziłem noc w kopalni srebra, zaproszony tam przez tadżyckich górników. Dotarłem do ruin miejscowości sprzed 1400 lat, o której zapomniał już czas. Kąpałem się w gorących źródłach na pustkowiu. Przez dwadzieścia cztery godziny mieszkałem, razem z dwójką Rosjan, w samochodzie wielkości „malucha”. Patrzyłem w niebo, leżąc pośrodku kamiennego kręgu, jakby pamirskiego Stonehenge. Wszystko to dzięki pieszej wędrówce. Wielu z tych miejsc nie odkryłbym, jadąc rowerem, żadnego nie zobaczyłbym z okien samochodu.
Kilka razy przejeżdżałem krótkie odcinki autostopem. Podwozili mnie kierowcy ciężarówek, Ujgurzy z chińskiej prowincji Xinjiang i grupy zachodnich turystów. Ci ostatni wynajmowali kierowcę z samochodem terenowym, by w ciągu czterech dni przebyć dystans od granicy kirgiskiej, przez jezioro Karakol, do Chorogu, stolicy Pamiru. Co zobaczyli w tym czasie, gdy spędzali sześć – osiem godzin dziennie w pojeździe? Obawiam się, że niewiele, zwłaszcza, że wielu z nich nie miało nawet czasu zaadaptować się do dużej wysokości na jakiej przebywaliśmy. Zawsze byłem wdzięczny tym, którzy zgodzili się zabrać mnie do kolejnej doliny, ale nie zamieniłbym się z nimi za żadne skarby.
Życie sprowadzało się wtedy do prostych czynności. Wstawałem rano, jadłem to, co niosłem w niedużym plecaku, kilkanaście godzin spędzałem w marszu, zasypiałem pod gołym niebem, chroniony przez śpiwór i przeciwdeszczowy płaszcz. Przez dwa tygodnie szedłem wśród najpiękniejszych gór, jakie kiedykolwiek widziałem. 250 tadżyckich somoni (około 150 złotych) to ułamek tego, co płacili turyści podróżujący dżipem, z nosami przyklejonymi do szyb.
Kiedy patrzę wstecz widzę, że jedne z najważniejszych i najbardziej zwariowanych przygód spotkały mnie, podczas przemierzania świata pieszo. Gdybym nie wędrował na własnych nogach przez Kirgistan, nigdy nie zostałbym zatrzymany przez KGB. Chamskie dowcipy i tępe spojrzenia funkcjonariuszy, czterdzieści osiem godzin niepewności i nerwowych rozmów z polskim konsulatem, ulga po wypuszczeniu z posterunku – może nie było to miłe doświadczenie, ale czy podroż ma składać się tylko z miłych i grzecznych przygód?
Chleb i wino
Przemieszczanie się piechotą owocowało jeszcze jednym: spotkaniami. Obojętnie czy podróżujesz przez miasto, wieś czy odludne pustkowie, gdy mijasz ludzi, dużo łatwiej jest zatrzymać się, porozmawiać i poświęcić im chwilę uwagi, gdy nie ogranicza się Twój środek transportu.
Gdybym wjechał do południowej Mołdowy sunąc na dwóch lub czterech kółkach, prawie na pewno nie zatrzymałbym się w małej wsi szukając kawałka cienia i czegoś do picia. Pamiętam dobrze tamto popołudnie. Chwilę po tym, jak usiadłem przy wyschniętej studni, wyszedł do mnie prawosławny ksiądz i zapytał czy czegoś nie potrzebuję. Poprosiłem o wodę, a chwilę później mogłem wejść na podwórze. Księża obrządku wschodniego są często żonaci, mój gospodarz także był. Przed jego domem stała dębowa prasa do wyciskania winogron, a dwójka dzieci pomagała ojcu w wydobyciu hektolitrów ciemnego soku ze słodkich owoców. Po chwili także i ja przyłączyłem się do tej pracy, kładąc dłonie na wielkim pokrętle prasy. Gdy skończyliśmy, ksiądz przyniósł z domu dzbanek i kilka kawałków chleba. Piliśmy młode wino, przegryzając pieczywem.
Chleb i wino. Czy może być bardziej stosowny i symboliczny poczęstunek z rąk chrześcijańskiego księdza?
W ciągu kolejnych dwóch tygodni przewędrowałem pieszo sporą część Mołdowy i kawałek rumuńskiej Bukowiny. Szedłem pomału, nie spiesząc się, nie próbując za wszelką cenę gonić. Gdy zatrzymywał się obok mnie samochód lub motocykl – wsiadałem. Gdy byłem na drodze sam – po prostu szedłem. Z wolna zaczynałem ufać ludziom, których napotykałem i drodze która mnie prowadziła. Mógłbym stanąć miejscu i łapać okazję, z myślą o jak najszybszym wydostaniu się z obcego kraju, ale nie zrobiłem tego. Miejscowi mnisi i siostry zakonne, widząc piechura, pozwalali mi spędzić noce w murach pięknych, malowanych klasztorów.
Kolejny cel: Santiago de Compostela
Minęło zaledwie pół roku i znów ruszyłem w drogę, tym razem wyłącznie pieszo. Opuściwszy wczesną wiosną rodzinną Warszawę, udałem się do hiszpańskiego Santiago de Compostela. O tym hiszpańskim mieście usłyszałem dawno temu, ale wtedy nie miałem pojęcia, że jest ono głównym ośrodkiem chrześcijańskiego pielgrzymowania. Dopiero po latach odkryłem istnienie Drogi, Camino jak brzmi jej hiszpańska nazwa.
Na początku IX wieku, w pobliżu hiszpańskiego wybrzeża, odnaleziony został grób, który zidentyfikowano jako miejsce spoczynku Apostoła Jakuba. Świątynia, wyznaczająca obecnie centrum miasta, od ponad tysiąca lat jest celem pielgrzymek ludzi z całej Europy. Przez setki lat pielgrzymi zmierzali tam pieszo. Miliony ludzi wędrowały do Santiago, tysiące nie dotarły nigdy, po drodze powierzając swoje kości ziemi, po której szli. Wędrując pieszo chciałem choćby w niewielkiej części doświadczyć tego, co oni, oddać hołd ich wysiłkowi. Dlatego, zamiast jechać lub lecieć do granicy Hiszpanii, jak robi to niemal każdy pielgrzym, rozpocząłem tę drogę od drzwi swojego domu. Musiałem przejść pięć krajów i ponad sto dni, zanim dotarłem do celu.
Dlaczego wędrować pieszo taki szmat drogi? Może po to, by stać się częścią ponad tysiącletniej tradycji. A także, by mieć czas na poznanie tego, co spotykałem na drodze. Z rozmysłem omijałem Europę wielkich miast i atrakcji turystycznych, docierając do miasteczek i wsi, szukając Europy prowincjonalnej, z krwi i kości. Droga przez Stary Kontynent była też lekcją cierpliwości i pokory.
Mój ulubiony moment w każdej drodze to ten, w którym zapominam jak wyglądało życie w bezruchu i gdy przemieszczanie staje się bardziej naturalne, niż spoczynek w zaciszu domu. W wędrówce do Santiago ta chwila nadeszła po trzech tygodniach i około siedmiuset kilometrach. Nastał dla mnie wtedy czas refleksji, obserwacji i skupienia. Wreszcie mogłem przemyśleć do głębi to, co czułem i odpowiedzieć sobie na najważniejsze pytania. Co chcę robić dalej? Co jest dla mnie najważniejsze? W co wierzę? Oczywiście był to także czas spotkań. Noc spędzona w salezjańskim klasztorze, spontaniczne zaproszenie do bawarskiego domu, rozmowy z towarzyszami wędrówki i długie chwile ciszy u ich boku, uściski dłoni i życzenia dobrej drogi – ten bagaż wspomnień i emocji zawdzięczam tylko jednemu: wędrowaniu pieszo.
Dlaczego wędruję? Bo to pomaga widzieć więcej, patrzeć uważniej, dostrzegać drobne szczegóły na mojej drodze. Uspokaja i pomaga się skupić. Pozwala odłączyć się od pędu codziennego życia. A poza jest po prostu przyjemne. Kiedy więc następnym razem zaczniesz planować kolejny wyjazd, nie rezerwuj biletów na samolot, nie sprawdzaj rozkładów jazdy. Zamiast tego spakuj plecak, wyjdź z domu i sprawdź, jak daleko możesz zajść o własnych siłach. A gdy wyjdziesz na szlak, spotkani ludzie i Twoja droga zaczną sprzyjać Ci prędzej niż myślisz.
Komentarze: 8
adam 10 grudnia 2013 o 18:34
„Rumuńskie pasterz” – zatrudnijcie korektora.
OdpowiedzGrzegorz Król 10 grudnia 2013 o 18:58
dzięki, nie mamy kasy.
Odpowiedzdrak 24 grudnia 2013 o 0:15
dostrzegam pewną niespójność:
„Mówi się czasem, że im wolniej podróżujesz, tym więcej zobaczysz. To nieprawda.”
a parę linijek niżej:
Odpowiedz„Dlaczego lubię podróżować pieszo?
Na przykład dlatego, że idąc wolno widzimy najwięcej”
kozak 26 grudnia 2013 o 16:37
dokładnie, ale co zrobić, jak redakcja nawet nie czyta tekstów i przepuszcza co leci.
OdpowiedzŁukasz 27 grudnia 2013 o 21:39
Moja wina, proszę o wybaczenie. W tekście miało być „idąc wolno widzimy intensywniej”, tylko chochlik-drukarz pokręcił. Redakcjo – proszę o poprawkę!
OdpowiedzJagoda Pietrzak 27 grudnia 2013 o 22:05
Wprowadzono!
Odpowiedzuszczypliwy Wojciech 27 grudnia 2013 o 23:32
Ja chciałbym tylko pozdrowić Łukasza, też zwalniam tempa: z autostopu na rower, a z roweru? Pewnie też przyjdzie czas, że sobie pochodzę : ). Dobra rzecz, tylko Ty i plecak, bo rower jednak czasem przeszkadza, a z krótkich, ale pieszych włóczęg po Tienszanie, czy ukraińsko-rumuńskim pograniczo mam same dobre wspomnienia. Swoją drogą Zakarpacie jest stworzone po to, by tam tylko łazić, bo i wioski piękne, i góry jednocześnie dzikie i dostępne, i ludzie ciekawi.
Pokój i dobro
A niecnej redakcji się znowu oberwało, no okropna ta redakcje, nic tylko się obija, błędy robi, no ja nie wiem! ;)
Odpowiedzurlopnaetacie.pl 18 sierpnia 2014 o 8:20
Przez przypadek (?) trafiłem na Twój wpis. Świetny! Własne nogi, chleb i wono – czysta sytuacja :)
Odpowiedz