Na Drodze Umarłych. Śmierć jest tutaj wszędzie
Katia kocha przyrodę i dzikie ostępy Północy. Zna tajne ścieżki omijające bagna i niedźwiedzie legowiska. Nie boi się życia w samotności. Wódkę zakąszamy świeżymi rybami, które gospodyni oprawiła w mgnieniu oka, sprawnie wypruwając wnętrzności, zdzierając łuski i krojąc na kawałki.
Katia kocha też fotografię, bo pozwala uchwycić piękno jej ojczyzny. A jeszcze bardziej kocha Dimę, bo jest dla niej dobry i rozumie jej przywiązanie do ziemi. Nie ma za dużych wymagań. Chyba są razem szczęśliwi. Nie lubią wyjeżdżać z Janow Stan. Czy marzą im się dalekie podróże? Dajmy na to do Paryża, Nowego Jorku albo Londynu? Nieszczególnie. Już Turuchańsk jest dla nich zbyt duży. Denerwuje ich ruch samochodowy i pieniądze. Za wszystko trzeba płacić. To komplikuje życie. Czyni je niezdrowym.
W dziczy do przeżycia starczą zapasy zapewniane przez zwierzchników i praca własnych rąk. Chcesz ryby? Proszę bardzo, bierz wędkę, załóż spławik z haczykiem albo błystkę i idź nad rzekę. Ryb jest w bród. Dla każdego wystarczy. Masz ochotę na mięso inne niż podejrzana mielonka? Póki są naboje, możesz strzelać do woli. Zimą łatwo w śniegu wytropić jelenia albo łosia. Latem zwierzęta same uciekają z lasu i schodzą nad rzekę, żeby schronić się przed gryzącymi owadami. Zamiast jeździć do jakichś wielkich miast, lepiej spokojnie żyć sobie w odosobnieniu.
Dima lubi czytać. Szczególnie powieści. Najlepiej klasykę. Przerobił Dostojewskiego i Tołstoja. Uwielbia Krzyżaków Sienkiewicza. Słowianie dali Teutonom niezłego łupnia. Piękna sprawa. Jeszcze większą klęskę Niemcy ponieśli za sprawą wielkiej Armii Czerwonej w czasie drugiej wojny światowej, która dla Dimy rozpoczęła się dopiero 22 czerwca 1941 roku, od ataku Hitlera na ZSRR. W jego narracji Wielka Wojna Ojczyźniana była okupionym nieprawdopodobną liczbą ofiar zrywem, który wybawił świat od demonów Hitlera. O tym, co działo się wcześniej — o pakcie Ribbentrop-Mołotow, radzieckiej agresji 17 września 1939 roku na Polskę, wywózkach na zesłanie i do łagrów, a wreszcie o mordzie katyńskim — tutaj się nie rozmawia. Popularna jest prosta opowieść o walce światła i ciemności. Dobra Armia Czerwona dowodzona przez miłującego pokój Józefa Stalina rozgromiła siły zła pragnące zgotować ludzkości rasistowskie piekło.
Do kuchni, zwabiony zapachem jedzenia, wbiegł jeden z psów. Gospodarz wygonił go głośnym krzykiem, a Katia wyniosła resztki obiadu na zewnątrz. Niech zwierzaki też coś mają z tego małego święta, jakim stało się przybycie obcokrajowców. Pod nogami plątał się mały kotek. Rozglądał się na prawo i lewo, próbując jakoś wskoczyć na kolana i ściągnąć coś z talerzy. Dima co chwilę łapał go i odpędzał od stołu. Syzyfowa praca. Kotek był nieugięty. Miał sporo szczęścia, że przeżył tegoroczne lato. Na przełomie lipca i sierpnia okolice Janow Stan ogarnęła pożoga. Nikt nie gasi pożarów na tak wielkich obszarach. To technicznie prawie niewykonalne. Zresztą jaki cel ma walka z ogniem na kompletnym odludziu? Dopiero gdy żywioł zaczyna zagrażać większym skupiskom ludzkim, do akcji włączają się Iwan i jego koledzy z Ministerstwa Spraw Nadzwyczajnych.
Miesiąc przed naszym przybyciem pożar zagroził stacji meteorologicznej i z Turuchańska wysłano helikopter. Piloci mieli jasne rozkazy. Ewakuować Dimę i Katię. Trzeba ratować ludzi, a sprzęt i budynki zostawić na pastwę ognia. W śmigłowcu zabrakło miejsca dla zwierząt. Dziewczyna szlochała błagając ratowników o zgodę na zabranie psów i kotków, ale się nie zgodzili. Nie można było ryzykować przeciążenia maszyny. A może po prostu nie chcieli się użerać ze zwierzyńcem na pokładzie. Gdy odlatywali, na horyzoncie widać było ścianę czarnego dymu, a nad lasem pomarańczowożółtą łunę. Na niebie nie pojawiła się ani jedna chmura, mogąca zwiastować zbawienny deszcz. Dima i Katia myśleli, że już nigdy nie zobaczą swojego domu. Minął jednak jeden tydzień, potem drugi, komunikaty przesyłane przez operujących w terenie strażaków napawały optymizmem. Pożar powoli dogasał i ostatecznie ściana ognia zatrzymała się kilka kilometrów od osady. Kiedy Dima z Katią wrócili do domu, okazało się, że zwierzęta przeżyły i przetrwały same w tajdze. Katia bardzo się cieszy, bo to jej jedyni podopieczni. Na razie oboje z Dimą nie planują mieć dzieci. Niby jak mieliby tu z nimi żyć?
* * * * *
— Dima, upolowałeś kiedyś niedźwiedzia? — pytamy któregoś wieczoru przy ognisku. Wędrujemy już razem kilka dni. Zaczynamy się zaprzyjaźniać. Myśliwy jest w dobrym nastroju, może tym razem będzie bardziej skłonny do rozmów.
— Tak. Siedem… — zawahał się przy ćwiartowaniu cietrzewia, ale jednak postanowił kontynuować rozmowę. — W tym jednego, który zabił mojego syna.
Zapadła cisza, o której zwykło się mówić, że jest niezręczna. Ale w tym konkretnym miejscu i czasie była zwyczajna. Taka jak cicha jest tajga. Niezręczność to odczucie związane z cywilizacją. Ze społecznymi konwenansami. Z byciem zwierzęciem stadnym. Z zakłopotaniem drugim człowiekiem. W dziczy nie ma na nią miejsca. Siedzieliśmy więc w owej zwyczajnej ciszy, którą na koniec przerwał Dima:
— Byliśmy z synem zimą na polowaniu. Środek sezonu. Mieliśmy tam spędzić jeszcze trzy miesiące. Daleko od domu, w naszym tradycyjnym zimowlu. Wiecie, to taka jednoizbowa chata myśliwych. W nocy Misza wyszedł sprawdzić wnyki. Czort go podkusił, że nie wziął ze sobą psa. Mnie też zaćmiło, zły duch jakiś, bo pozwoliłem mu pójść samemu. Rozum nam odjęło. Mijały minuty, a on nie wracał. Pojąłem, że stało się coś bardzo złego. Chciałem ruszyć na poszukiwania, ale zerwała się zamieć. Ciemno, choć oko wykol. Śnieg zacinał we wszystkie strony. Nie było najmniejszej szansy, aby w takich warunkach trafić na jego ślady. Jeżeli żyje, to wykopie sobie jamę w śniegu i dotrwa do świtu. Tak pomyślałem. Jak słońce wzeszło i zadymka ustała, wziąłem psy i poszliśmy go szukać. Kilkaset metrów od zimowla leżało potwornie zmasakrowane ciało. Z trudem rozpoznałem mojego Miszę. Ubranie rozdarte. Na torsie i twarzy ślady zębów i pazurów. Trafił na szatuna. To niedźwiedź, który nie zapadł w sen zimowy albo się z niego przedwcześnie wybudził. Takie zwierzę jest oszalałe z głodu i śmiertelnie niebezpieczne. Atakuje wszystko i wszystkich, którzy staną mu na drodze. Może go powstrzymać tylko ostra amunicja. Miszę pewnie ten szatun zaszedł od tyłu i dopadł jak każdą inną ofiarę. Gdyby chłopak wziął psa, to on może zdążyłby go ostrzec. A tak nie miał najmniejszych szans. Pomimo nocnej zawieruchy wypatrzyłem w śniegu tropy ludojada. Ruszyłem w pościg i w końcu dopadłem skurwysyna. Wierzcie lub nie, jak chcecie, ale położyłem go jednym strzałem. Kulka dokładnie między oczy. Też nie dałem mu żadnych szans na ucieczkę. Rozwaliłem mu czaszkę, tak że nawet nie wiedział, skąd przyszła śmierć. Pomściłem syna, żeby mógł odpoczywać w spokoju.
Umilkł. Zwyczajna cisza trwała nadal. Dima wrócił do krojenia cietrzewia.
— Dawać wodę, trzeba gulasz gotować! — wydał polecenie, jakby tej jego opowieści w ogóle nie było.
Następnego dnia trafiamy w dziwne miejsce. Nie ma tam zarośli ani wysokiej trawy. Ziemię pokrywają rozmaite porosty i rachityczny mech. Polana bez życia. Na jej środku masywny granitowy głaz. Symboliczny nagrobek? Grobów wokół nie widać. Legenda głosi, że nazwa Martwa Droga lub Droga Umarłych wzięła się od ponurej praktyki administracji obozowej. Gdy któryś z więźniów wyzionął ducha podczas pracy, nie przejmowano się pochówkiem. Jego ciepłe jeszcze ciało wrzucano do nasypu. Każdy podkład ma leżeć na kościach. Tak było w przypadku osławionej Federalnej Autostrady „Kołyma” z Magadanu do Jakucka, nazywanej właśnie Drogą Kości. Tam ludzi też grzebano w miejscu, w którym upadli, by już więcej nie powstać.
Nie wiadomo, ile w tych podaniach o Transpolarnej Magistrali Kolejowej jest prawdy. Historycy zgłębiający temat twierdzą, że to raczej wymysły miejscowych, zszokowanych liczbą ofiar i bestialstwem strażników. Piszą, że określenie „Martwa” w nazwie wynika z prostego faktu, iż kolej nigdy nie została ukończona, nie jeździły po niej pociągi, więc pod względem technicznym jest właśnie… martwa.
Szukamy krzyży albo jakichkolwiek innych symboli mogących wskazywać, że chodzimy po cmentarzu. Dokładnie sprawdzamy okolicę, ale nic nie znajdujemy.
Jedyny krzyż to ten w naszym plecaku. Niezbyt duży. Mieszczący się w męskiej dłoni. Inkrustowany czerwonymi kamieniami imitującymi rubiny i obity na rantach pozłacanymi zdobieniami. Otrzymaliśmy go od księdza Szymka z parafii w Krasnojarsku.
— Zostawcie ten krzyż, jak już dotrzecie na Martwą Drogę. Może odnajdziecie cmentarz albo chociaż pojedyncze mogiły. Tam przyda się bardziej niż tutaj. W kościele mamy pod dostatkiem krucyfiksów — powiedział.
Nie spełniliśmy jego prośby. Nie udało nam się odnaleźć miejsca spoczynku tych, których Martwa Droga nie wypuściła ze swojego uścisku. Krzyż zawiesiliśmy na ścianie jednego z zachowanych baraków. Transpolarna Magistrala Kolejowa to jeden wielki grobowiec. Śmierć jest tutaj wszędzie.
* * * * *
Tekst jest fragmentem książki Życie i śmierć na Drodze Umarłych. Jest to opowieść o wyprawie Transpolarną Magistralą Kolejową na Syberii.
Komentarze: (1)
Ola 14 czerwca 2016 o 8:19
Fantastyczne reportaże! Przeczytałam wszystkie na tej stronie jednym tchem :-) Z przyjemnością zajrzę do każdej z Twoich książek! :-)
Odpowiedz