Jesteśmy w drodze z Wellington do Havelock North w regionie Hawke’s Bay w Nowej Zelandii. Pełni optymizmu jedziemy na ekologiczną farmę Tauroa, na której będziemy wolontariuszami.

Do umówionej daty mamy jeszcze kilka dni. Czas ten zamierzamy przeznaczyć na poznawanie południowo-wschodnich rejonów wyspy.

Nowozelandzkie owce

Owce na Wyspie Południowej. Fot. Arek Braniewski)

* * * * *

Po noclegu na kempingu Holdsworth pojechaliśmy do Castlepoint, miejsca znanego z ładnej plaży i wzgórza z latarnią morską. Po łagodnym wejściu na wzgórze, spoglądaliśmy stamtąd na intensywny błękit oceanu spotęgowany mocnym słońcem. Pogoda była cudowna. Lato w styczniu przeżywaliśmy po raz pierwszy. Tym chętniej spróbowałem swoich sił na desce surfingowej. Woda była lodowata, ale fale kusiły. Pierwsza fascynacja tym sportem nieomal skłoniła mnie do zakupu własnej deski, zapuszczenia nieco dłuższych włosów, kupna kolorowych szortów i spędzenia reszty lata w Castlepoint. Otrząsnąłem się jednak i mogliśmy jechać dalej.

Rozbiliśmy namiot nad jeziorem Tutira. Było to dosyć niefortunne, bo w nocy przyszła nawałnica i rano z przemoczonego namiotu musieliśmy ewakuować się do auta. Później, mężczyzna na quadzie, ze stroju wyglądający na pasterza, doradził nam żeby wynosić się zanim zaleje drogę pomiędzy dwoma jeziorami i utkniemy. Zdążyliśmy przejechać, a do zalania drogi niewiele brakowało. Nad jeziorem Tutira rozmawiałem też z Kiwi-emerytem, który przez całe lato podróżuje z rodziną i znajomymi. Jedni jadą autobusem kempingowym, drudzy kamperwanem. Pojazdy wyposażone są oczywiście w prysznice, panele słoneczne, telewizory etc. To emerytura w wydaniu nowozelandzkim.

W Nowej Zelandii posiadanie domu na wsi wraz z przylegającymi do niego hektarami jest synonimem zamożności. Nawet biznesmeni z Auckland zwykli lokować swoje pieniądze w ziemię na prowincji. Złośliwie nazywa się ich farmerami z Queen Street. To główna ulica Auckland. Nikogo nie dziwią opowieści, że prezes banku mieszka na ranczu, na którym hoduje krowy i owce.

Jezioro Tutira w Nowej Zelandii

Tereny pasterskie nad jeziorem Tutira. (Fot. Arek Braniewski)

 

* * * * *

Jadąc wzdłuż rzeki Tukituki zbliżamy się do farmy. Osady ludzkie są coraz bardziej od siebie oddalone. Gdy docieramy na miejsce, nazwa „Tauroa” przy wjeździe nie pozostawia wątpliwości, że to właśnie tutaj zmierzamy. Pokonując dość długi wjazd mijamy pastwiska z owcami i końmi.

Szukamy Heather, z którą korespondowałem przez Internet. Przejeżdżając koło sadu, zatrzymuję się przy najbardziej okazałym z domów.

– Cześć, czy ktoś jest w domu? – krzyczę przez otwarte drzwi, starając się naśladować amerykański akcent.
– Tak, już idę – odkrzykuje kobieta z głębi domu.
– Dzień dobry, Heather? – upewniam się.
– Tak, tak, a wy musicie być tą sympatyczną parą z Polski. Witajcie, miło was poznać – kurtuazji nie brakuje.

Heather jest około pięćdziesięcioletnią Amerykanką. Ma piegowatą twarz, zdrową cerę, ładny uśmiech i włosy spięte w koński ogon. Ubrała się w niebieskie dżinsy i luźną jasną koszulę. Jej strój przypomina mi bohaterów amerykańskich filmów o rodeo. Właśnie szykuje się do pracy w ogródku. Proponuje, że szybko pokaże nam gdzie będziemy mieszkać i możemy do niej dołączyć. Cała farma ma trzysta hektarów, więc przemieszczamy się samochodem. Na tylnej klapie jej auta widać proekologiczną nakleję „Go green”.

Pastwiska Nowej Zelandii - zdjęcia z wolontariatu

Pastwiska na półwyspie Coromandel. (Fot. Arek Braniewski)

* * * * *

Ten letni, ciepły ranek jest naprawdę przyjemny. Podczas pielenia, kopania, kładzenie kompostu, sadzenia i podwiązywania ogórków poznajemy cztery Niemki, które pracują w Tauroa od dwóch miesięcy. Trzy z nich mają po 20 lat, czwarta jest wieku Heather. Jak się dowiaduję, to mama jednej z dziewczyn. Niemki dobrze orientują się w tym, co należy robić. Tłumaczą nam podstawy uprawy ekologicznych warzyw. Dziewczyny pielą, ja wywożę chwasty taczką. Czuję się jak mieszczanin w wiejskich dekoracjach. Wieś znam tylko z wizyt u babci.

Pracę kończymy wczesnym popołudniem. Bierzemy kosz pełen warzyw, owoców i ziół, który dostaliśmy od Heather i idziemy do Wełnianej Szopy. Ten budynek gospodarczy został przystosowany na mieszkanie dla pracowników. Powierzchnia mieszkalna znajduje się na pierwszym piętrze, na dole jest łazienka, a dalej puste zagrody dla owiec. Duża przestrzeń na górze urządzona jest jak w domu, z tą różnicą że nie ma żadnych ścian działowych. Część pierwszego piętra szopy stanowią też boksy dla owiec. W Wełnianej Szopie czuć zapach owczej wełny. Dziewczyny pokazują nam gdzie możemy się rozpakować. Jest za mało łóżek dla sześciu osób, ale to nie kłopot, bo dwie z nich śpią na materacu w vanie zaparkowanym przed szopą. Kuchnia jest dosyć dobrze wyposażona, a lodówka pełna zdrowej żywności.

* * * * *

Pracując w Tauroa staliśmy się wooferami, czyli wolontariuszami międzynarodowej organizacji WWOOF (Willing Workers on Organic Farms), zrzeszającej dobrowolnych pracowników farm ekologicznych. Woofing to idea wymiany doświadczeń. Mieszczuchy, takie jak my, mogą nauczyć się sadzenia warzyw, ale nie tylko. Na niektórych farmach robi się piwo, a jeszcze inne są atrakcyjne ze względu na swoją lokalizację, przykładowo na Fidżi. W zamian za pracę od czterech do sześciu godzin dziennie, otrzymujemy zakwaterowanie i wyżywienie.

Wolontariat i podróże. Gdzie szukać projektów?

Podczas wspólnych posiłków, dziewczyny opowiadają nam o swoim życiu na farmie. Co tydzień, Heather prosi je o listę produktów, których potrzebują. Nigdy nie jest długa, bo mleko, jajka, warzywa i owoce otrzymuje się na miejscu, a chleb trzeba piec samemu. Takie są niepisane zasady. Przepis na chleb też jest niepisany. Niemki przekazują go Magdzie, która postanawia zająć się wypiekiem.

Po kilku dniach, dziewczyny wyjeżdżają na zwiedzanie Wyspy Północnej i zostajemy sami. Przygotowaną przez nas listę wręczam Heather. Po zakupach w mieście, okazuje się, że brakuje ryby. Heather tłumaczy, że ryba nie jest „eko” i nie mogła jej kupić. To jej główne kryterium wyboru produktów. Dostajemy na przykład kurczaka „nieklatkowego”, który jest droższy, ale zdrowszy.

Nowa Zelandia - pasterz owiec

Pasterz na Wyspie Północnej. (Fot. Arek Braniewski)

* * * * *

Jak co dzień o ósmej rano spotykamy się z Heather. Dziś zamiast pracy w ogródku, pojedziemy na pobliskie pole. Zabieramy narzędzia i wskakujemy na pakę półciężarówki. Heather myli się i chcę wsiąść za kierownicę od złej strony. Śmieje się sama z siebie, bo mimo wielu lat w Nowej Zelandii dalej ma amerykański nawyk.

Zadanie na dziś to karczowanie ostu za pomocą kilofów. Podczas pracy razem z Heather uczę się o rolnictwie ekologicznym.

– Czemu pozbywamy się tych ostów w taki sposób? – staram się zgrabnie sprecyzować pytanie, żeby nie powiedzieć, że ta średniowieczna robota zajmie nam wieki. Wystarczy rozejrzeć się naokoło i zobaczyć ogromne połacie pól pośród pastwisk.

– Karczowanie kilofami jest skuteczniejsze niż wszelkie opryski i zdrowe dla ziemi. Te pola robimy etapami już od kilku lat. To ciężka praca, ale warta wysiłku – słuchając wyjaśnień zaczynam rozumieć, ale z tym kilofem dalej czuję się jak w kolonii karnej. Brakuje mi tylko pasiaka i łańcuchów.

– W szklarni widziałem twój dziennik do biodynamiki. Jak to wszystko się zaczęło? – o biodynamice dowiedziałem się dopiero na farmie, dlatego jestem nią tak zafascynowany.
- Kiedyś jechałam pociągiem i przypadkowo spotkałam tego faceta, który czytał o biodynamice. Opowiedział mi o tym. Od razu wiedziałam, że chcę to wcielić w życie.

Farmy ekologiczne takie jak Tauroa, to powrót do metod uprawy sprzed nowoczesnej ery wspomagania roślin sztucznymi nawozami i środkami na chwasty. Ich właściciele stosują biodynamikę. To zbiór metod zarządzania gospodarstwem wykorzystujących wpływ księżyca i planet na kalendarz sadzenia i zbiorów. Mają na celu utrzymanie zdrowych gruntów i zrównoważony rozwój gospodarstwa. Ta strategia prowadzenia gospodarstwa została zainicjowana w latach 30. XX wieku przez austriackiego filozofa Rudolfa Steinera. Biodynamika nie jest więc czystej wody nauką, a połączeniem nauki z filozofią. W Tauroa ta pseudonauka wykorzystywana jest od 1997 roku. Heather jest z wykształcenia biologiem. Farmę prowadzi z Nickiem, który zajmuje się rolnictwem od dzieciństwa.

* * * * *

Wodorosty z pobliskiej plaży są zbierane i wkładane do beczek z wodą. Pozostawia się je na miesiąc wraz z innymi preparatami biodynamicznymi, takimi jak rumianek, kora krwawnik, mniszek, pokrzywa, waleriana i dąb. Po wymieszaniu i uwarzeniu tworzą nawóz do użyźniania ziemi. Stosuje się również wywar z robaków z farmy, którym spryskuje się uprawy.

Rolnictwo biodynamiczne to zarówno filozofia, jak i praktyka gospodarowania, według których farma istnieje jako samodzielny organizm osadzony w ziemi, ale jednocześnie przyczynia się do zrównoważonego globalnego ekosystemu. Podobnie jak zdrowy las, który zapewnia i zużywa wszystkie swoje produkty odżywcze, dzięki różnorodności i skutecznemu rozkładowi. Każdej wiosny wszystkie padoki i wybiegi dla zwierząt są spryskiwane Biodynamicznym Preparatem 500, zrobionym ze starego krowiego nawozu. Ma to stymulować wzrost organizmów w glebie.

Nowa Zelandia – niepozorny kraj na końcu świata

Tauroa nie potrzebuje dużej ingerencji spoza gospodarstwa. Z powodzeniem produkuje nawozy, pasze dla zwierząt i leki dla nich. Nacisk na użyźnianie gleby przez budowanie harmonijnych relacji pomiędzy roślinami i zwierzętami zamiast nawozów chemicznych gwarantuje, że uprawy i zwierzęta są wytrzymałe, odżywcze i mają niesamowity smak.

Warzywa z ogrodu są ekologiczne, bez „chemii”, żadnych pestycydów. Trafiają na stół Heather oraz nasz. Nie są uprawiane na sprzedaż. Początkowo, takie metody wydają nam się ekscentryczne. Po spróbowaniu moreli z przydomowego sadu, Magda oznajmia że już wszystko rozumie. Wystarczy skosztować soczystego, aromatycznego owocu niedługo po tym jak spadł z drzewa. Niektóre owoce są większe, inne mniejsze, kształtne bądź nie. Mają dziury zrobione przez robaki. W smaku są jednak nieporównywalnie lepsze od tych jednakowych plastikowych owoców produkowanych w jak najwydajniejszy sposób w ogromnych sadach.

W jednym z sadów rośnie też dwa tysiące krzewiastych drzew feijoa. Gatunek pochodzi z Ameryki Południowej, ale dobrze przyjął się w klimacie Hawke’s Bay. Drzewa rodzą smaczne małe zielone owoce, które potem sprzedawane są do zakładów przetwórczych na przykład na sok.

* * * * *

Istnienie farmy Tauroa opiera się w dużej mierze na pracy wolontariackiej. Heather przyjmuje ludzi z całego świata. Przyjeżdża wielu Amerykanów i Niemców. Jedni traktują to jako ciekawe doświadczenie, inni przyjeżdżają na praktyki albo staż. Farma rozwija się. W przyszłości Heather planuje zamontowanie paneli słonecznych na dachu Wełnianej Szopy. Chciałby też uruchomić mała wytwórnię biodiesla do traktorów. Zużyty olej do domieszki będzie pozyskiwać od okolicznych kupców.

Ostatnie dni są naprawdę gorące. Na szczęście, od czasu do czasu wieje przyjemny wiatr. Rano pracujemy. Popołudnia i wieczory mamy dla siebie. Magda piecze chleb, a ostatnio zrobiła też pyszne ciasteczka miodowe. Razem studiujemy książkę kucharską. Okolica sprzyja aktywnemu wypoczynkowi. Mieszkamy u podnóża Te Mata Peak (399 m). Wokół wzgórza, z którego widać całą zatokę Hawke’s Bay, są liczne szlaki piesze i rowerowe. Mamy do dyspozycji dwa rowery górskie. Popołudnia spędzamy też na plaży. W Nowej Zelandii plaża jest zawsze blisko, bo w kraju tym nie ma miejsca, które byłoby oddalone od wybrzeża więcej niż 128 kilometrów. Wynika z tego, że praktycznie wszyscy mieszkają nad oceanem.

Strzyżenie Owiec - wolontariat w Nowej Zelandii

Strzyżenie owiec to ciężka i wymagająca wprawy praca. (Fot. archiwum Arka Braniewskiego)

* * * * *

Już od kilku dni wiedziałem, że będziemy pomagać Nickowi przy strzyżeniu owiec. To ważna umiejętność w kraju, w którym liczba owiec dziesięciokrotnie przewyższą liczbę mieszkańców. Na powierzchni porównywalnej do Polski okrojonej o województwo warmińsko-mazurskie i podlaskie, mieszka tylko 4,3 miliona ludzi.

Tego ranka Nick przyszedł do Wełnianej Szopy ze swoim synkiem – Felixem. Nasz obecny dom miał stać się miejscem strzyżenia.

– Mógłbyś zejść na dół i zapędzić owce tutaj? – bez zbędnych wstępów zapytał mnie Nick, siwowłosy brodacz.
– Ok, ale jak mam to zrobić? – niespecjalnie wiem jak się za to zabrać.
– Trzeba krzyknąć i pójdą.

Przeskoczyłem do boksu, przez drugie ogrodzenie i poszedłem na dół. Otworzyłem furtki, żeby wypuścić owce. Trzeba krzyczeć, ale co? Najpierw próbowałem po angielsku: – Go, go! Płoszyły się, uciekały, biegły nie tam gdzie trzeba, rozchodziły się we wszystkie strony. Próbowałem też po polsku, jazda, jazda!, ale nie chciały iść po pochylni w górę. Nakrzyczałem się, zdzierałem gardło, ale wszystko na nic. Zawołałem zatem Nicka. Przyszedł, krzyknął, gwizdnął, kilka pobiegło, a za nimi reszta ze stu czterdziestu. To był istny owczy pęd.

Gdy owce znalazły się już w boksach na pierwszym piętrze, zaczęło się strzyżenie. Nick strzygł owce zgodnie z regułami mówiącymi o kolejności poszczególnych części ciała. Najpierw klatka i podbrzusze, później grzbiet. Metodę wymyślił Nowozelandczyk Godfrey Bowen na przełomie lat 40. i 50. XX wieku. Chodzi w niej też o to, aby precyzyjnie wykonując wszystkie ruchy, nie marnować niepotrzebnie energii na siłownie się ze zwierzęciem. Wełna dzieli się na pierwszą klasę – z grzbietu, drugą i odpadki – z okolic zadu i brudna wełna z nóg.

Nick i Felix strzygli, a my zgarnialiśmy wełnę plastikową wycieraczką i przed wrzuceniem do worków, sortowaliśmy. Nick golił sprawnie. Felixowi, który jest dwudziestolatkiem, szło żmudnie. Dopiero się uczy. Zwierzęta wymykały mu się i zacinał je. Przez pięć godzin ostrzygli około pięćdziesięciu owiec. Nie jest to imponujący wynik, bo nie są zawodowcami. Robią to okazjonalnie. Zawodowiec potrafi ostrzyć ponad dwieście owiec dziennie przez osiem godzin. To bardzo ciężka praca. Nick i Felix byli naprawdę spoceni. Strzygąc owce wykorzystuje się mięśnie, których normalnie się nie używa. Są nawet zawody w strzyżeniu, na których bite są rekordy. 10 stycznia 2012 Ivan Scott ustanowił w Nowej Zelandii nowy rekord świata, strzygąc 744 owce w ośmiu godzin. Kobiety też strzygą.

Nowa Zelandia: Hobbitów nie było, były za to owce

Owce, które tu mają to Romney. Z ich wełny robi się ubranka dla niemowlaków i dywany. Najlepsza wełna jest z merynosów, które żyją w górach na Wyspie Południowej. Co innego jedzą i dlatego lepsza wełna. Owce strzyże się raz albo dwa razy do roku. Jeśli raz, to w lato. Jeśli dwa, to jeszcze przed zimą, ale zostawiając trochę wełny na zwierzętach. Właściciel musi sam zdecydować o terminie strzyżenia owiec. Decyzja nie zawsze jest trafna.

– Jednej jesieni, ostrzygliśmy owce za późno. Prognozy pogody były dobre, ale złapał przymrozek i kilka owiec zdechło. Fatalnie się wtedy czułem – Nick jest małomównym facetem i rzadko się uśmiecha, dlatego zaskoczył mnie tym wyznaniem.

Nie był zły, że nie udało się sprzedać mięsa. Nie zlekceważył tego wydarzenia, mówiąc że i tak zarobi na wełnie. Zwyczajnie się przejął losem owiec, które padły z wychłodzenia organizmu.

* * * * *

Chcąc dowiedzieć się wszystkiego na temat owiec, pojechaliśmy do Classic Sheepskin Tanners w Napier, zakładu garbowania skór, na darmową wycieczkę. Zakład ten działa od 1969 r. i jest jedynym, który przetrwał, z trzech istniejących na Thames Street w Napier. Tygodniowo wyprawiają około 1200 skór. Zapotrzebowanie zakładu na skóry jest większe od możliwości sprzedażowych okolicznych farmerów, dlatego garbarze zmuszeni są importować skóry z Australii. To dziwne, bo przecież w Nowej Zelandii jest tyle owiec.

W wycieczkach po zakładzie uczestniczy 20 tysięcy osób rocznie. Nasza grupa była czteroosobowa. My i para Niemców. Trasa wycieczki wiodła przez pomieszczenia garbarni, zgodnie z kolejnością etapów przetwarzania skór. Najpierw weszliśmy do pralnia chemicznej, w której był dosyć nieprzyjemny zapach. Następnie przeszliśmy do suszarni. Rozciągnięte na ramach skóry były stwardniałe i niemiłe w dotyku. W dalszej części zakładu zobaczyliśmy maszynę, która służy do zmiękczania skór.

Głównym materiałem przetwarzanym przez zakład są skóry owcze pokryte wełną, a ta wymaga specjalnego potraktowania. Naturalnie skręconą wełnę prasuje się za pomocą maszyny do tego przeznaczonej. Po wyjęciu z maszyny, skóra wygląda jak futro niedźwiedzia polarnego. Włosy są proste, puszyste i miękkie. W sprzedaży są skóry w kolorach naturalnych, czarne albo biało-żółtawe, oraz wybielane i barwione, na przykład na różowo. Aby nadać kolor używa się częściowo naturalnych barwników robionych z warzyw. Do produkcji różnych wyrobów skóry są cięte, przycinane maszynkami i zszywane. Najlepsze skóry eksportowane są do krajów całego świata. Z naszego regionu, do Niemiec i na Ukrainę. Gorsze produkty sprzedawane są w sklepie przyzakładowym.

Kontrolerka jakości sprawdza szwy, szuka ewentualnych dziur. Finalnymi produktami są: pokrycia siedzeń samochodowych, dywaniki, buty (kapcie, mokasyny), czapki, rękawiczki, poduszki, meble tapicerowane, produkty jeździeckie, akcesoria medyczne i linie produkcyjne. Poza skórami owczymi, zakład garbuje też kozie i skóry oposów. Nam najbardziej podobała się skóra alpaki z długą i drobno skręconą wełną. Na koniec, dostaliśmy gratisowe skrawki skóry z wyprostowaną wełną.

Fragment pochodzi z ebooka Rok z Kiwi. Podróż do Nowej Zelandii.

Arek Braniewski

Dziennikarz, freelancer i autor ebooka "Rok z Kiwi. Podróż do Nowej Zelandii".

Komentarze: 3

darek 16 listopada 2016 o 17:38

czesc. chciałbym wyjechac do nz . zacząc nowe zycie. bylem juz tam i wiem,ze to moje miejsce. farma pasuje. cisza i bez chałasu. odp. bede wdzięczny. pozdrawiam. darek rak.

Odpowiedz

darek 16 listopada 2016 o 17:39

hałasu. :)

Odpowiedz

janusz 16 marca 2024 o 12:26

n.z. 90% kraju nie ma zasiegu. zasieg tylko w miastach i na glównych drogach. czasem trzeba przejechac 100 km zeby miec zasieg. leje. nie mozna WOGÓLE wysiadac z auta bo meszki. zawsze i wszedzie. leje. nazi department of tourism zabrania wszystkiego, wszedzie. spanie na dziko to bullshit – albo masa niemców, albo o 6tej rano przychodzi nazi i daje mandat. leje. depresja. kilo baraniny w sklepie 40 dolarów. surowej. gotowej do jedzenia nie ma. kilo czeresni 40 dolarów. leje. benzyna w cenie europy, dwa razy wiecej niz w australii. 4 razy wiecej niz US. leje. meszki. cale fjordy nie maja dróg, sa niedostepne. meszki. leje. komary i baki w arktyce to zero w porównaniu do meszek. leje. zeby znalezc miejsce na noc, trzeba pojezdzic ze 2-3 godziny, wszedzie ploty i zakazy. wszedzie!!!!! aplikacje z miejscami do spania wysylyja wzystkich niemców na malutkie parkingi na 5 aut, stoi sie drzwi w drzwi, jak przed supermarketem. jak sie stanie z boku, to mandat. leje. meszki. nie mozna zagotowac wody bo meszki. i leje. trzeba przeskakiwac wyspe z poludnia na pólnoc, albo wschód zachód zeby nie lalo. n.z. jablka po 5 dolarów za kilo. te same jablka wszedzie indziej na swiecie po 1.50 dolara. aftershave za 50 dolarów w normalnym swiecie tam kosztuje 180.
wszystkie mosty sa na jedno auto, poza Auckland. miasteczka wygladaja tak: bank, china takeout, empty store, second hand ze starymi smieciami, empty store, china takeout, second hand, bank and so on – kompletny upadek i depresja. pierwszy raz w zyciu kupowalem w second handzie. wejscie na gorace kapiele 100 dolarów. dwa razy psychopaci zagrazali mojemu zyciu (wyspa pólnocna, srodek-wschód), jeden z shotgunem. policja to ignoruje.
co by tu jeszcze? jest pare dobrych rzeczy, wymieniam zle, bo NIKT tego nie mówi. bardzo latwo zarejestrowac auto, ubezpieczenia nieobowiazkowe i tanie. przeglad co 6 miesiecy. w morzu sie nikt nie kapie, poza surferami, zimno, prady. meszki doprowadzaja do obledu.nie ma na nie sposobu. wszedzie mlodociane adolfki. tysiacami. supermarkety, maja ich 3, sa tak zle,ze nie ma co jesc. marzy sie o powrocie do swiata i normalnym jedzeniu. ogólnie marzy sie o normalnym swiecie, caly czas odlicza dni do wyjazdu . w goracych wodach maja amebe co wchodzi do mózgu. no chyba ze sie zaplaci 100 dolarów za wstep, to mówia ze nie ma ameby

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.