Sześciogodzinne opóźnienie lotu sprawiło, że znaleźliśmy się na wyspie Santiago w środku nocy. Na początek niekonwencjonalne posunięcie: mijamy zdziwionych taksówkarzy i idziemy z lotniska przed siebie. To chyba taka „uroda” polskich backpackerów- minimum taxi, hotelów i innych wygód.

Ponad godzinny rajd zaprowadził nas na podmiejskie slumsy. Trasa wiodła poprzez atrakcje tj.: wysypisko śmieci, przedmieścia miasta Praia, pełne ujadających psów, a to wszystko okraszone obywatelami spitymi grogiem. Celem jest spanie nad oceanem, ale nawet z kompasem to niełatwe zadanie. Gdzie się nie ruszymy, tam czekają chętni do pomocy miejscowi ludzie – problem w tym, że każdy chce pomóc, ale z uwagi na upojenie alkoholowe nie jest w stanie, co w efekcie kończy się szarpaniną między „współziomkami” i zniknięciem w przepastnych ciemnościach.

Nieoczekiwanie, niczym spod ziemi wyrasta chłopak, który wraz z mamą odprowadza nas na plażę. Idą ku naszemu zdziwieniu na boso, a trasa jest trudna z uwagi na szkło oraz strome skały pogrążone w ciemnościach. Jak zwykle żądają zapłaty, lecz my mamy tylko cukierki (bardzo dobre Kukułki), którymi muszą się zadowolić.

Plaża jest interesująca (ku przerażeniu naszych przewodników), gdyż gdzie się da, śpią ludzie z nogami w reklamówkach i innych workach. Rozbijamy namiot w skałach emitujących fatalny zapach ludzkich odchodów (nie ma innej alternatywy). Rano ukazują się piękne, posępne formacje wulkaniczne. Pośród nich w niewielkiej zatoczce z sieciami zmaga się rodzina rybacka. Początek wyjazdu udany. Ruszamy do głównego miasta i stolicy zarazem. Praia nakazała nam szybko uciekać.

Poznaliśmy miłego pana (niejaki Val), który współtworzył przewodnik Bradta po wyspach. Czekając na Vala, który pobiegł wymienić nam pieniądze (dziwne uczucie – powierzyć komuś obcemu swe fundusze) trzeba było gwałtownie odskoczyć, gdyż z jakiegoś wystającego z ciężarówki węża tryskało paliwo wprost na przechodniów. Val przybiegł i nieco ulżyło, bo w sumie mógł zniknąć. Trochę nam pomógł, nieco oszukał, ale wynik końcowy był pomyślny dla nas.

Jazda busem może się przerodzić w wycieczkę po mieście z niekiedy wielokrotnym powtarzaniem, gdyż bus zanim ruszy na dobre, musi zebrać komplet pasażerów. Klientów czasem wręcz zdziera się z ulicy i przekonuje, że warto jechać. Pasażerami upycha się wszelkie dziury w pojeździe. Celem jest miasteczko Tarrafal, odległe o kilkadziesiąt kilometrów. Ma być tam festiwal muzyczny w ramach święta Municipality Day.

Po drodze momentami wprost niezwykłe widoki gór. Bardzo strome, szpiczaste szczyty, u podnóża których rosną palmy, a całość zasnuta pyłem wprost z Sahary. Tarrafal można (bardzo naciągając) przyrównać do naszego Sopotu. Kolorytu całości nadają ludzie – uśmiechnięte twarze z niepowtarzalnymi fryzurami, taneczne ruchy, kolorowe stroje i muzyka (podobna do reggae) w tle. Festiwal okazał się klapą, gdyż próby trwały z 3 godziny, a gdy się już zaczęło, okazało się, że muzyka jest ciężkostrawna.

Wielką przyjemność sprawia natomiast chodzenie po mieście (przy braku prądu) i obserwowanie nocnego życia tutejszych ludzi. Oni się po prostu dobrze bawią, spotykając się, słuchając głośnej, lecz łagodnej muzyki z głośników na ulicy. Kolejny nocleg znów w pięknej scenerii: na brzegu klifu, u podnóża przepięknej góry, stworzonej z potężnych kolumn od frontu. Góra owa stała się celem w następnym dniu.

Plecaki trzeba zostawić losowi w zaroślach (w tej okolicy właśnie nasi znajomi Niemcy mieli dosyć poważne problemy z wyrostkami, którzy siłą chcieli ich okraść). Miły trekking z bardzo przyjemnymi, egzotycznymi widokami na ocean. Zejście z góry nie było już takie miłe, ale to nic nowego. W nagrodę wylegiwanie się na miłej, kameralnej plaży, z przerwami na pływanie w cieplutkiej i przeźroczystej wodzie. Spotkaną tylko tu innego rodzaju atrakcją były kokosy (po 3 zł), które były rozłupywane maczetami z taką precyzją, że… trudno uwierzyć, jak perfekcyjnym narzędziem w ręku kobiety może być ten przyrząd.

Czas nagli, więc ruszamy na wschód do miejscowości Calheta. Zdajemy się na przypadek – po prostu jedziemy i jeśli się podoba, to wysiadamy. Dziwnym trafem znajdujemy się w domu, który wynajmuje nam kulturalny chłopak. Jego brat pracuje w Paryżu, więc nie dziwią kafelki, wielkie łoże, barek i ogólny rozmach tej posiadłości. Z uwagi na mój stan spowodowany morderczym słońcem, zostałem w domu, a mój kompan ruszył na nocny obchód terenu. Jest to bardzo dobre rozwiązanie, gdyż w innym przypadku konflikt gotowy.

Na ulicach znów bawią się tłumy, z głośników dobiega pogodna muzyka (inna od naszej „łupanki”) a z butelek sączy się doskonały grog. Poranek, to wypad nad ocean i pływanie połączone z obserwacją morskich żyjątek. Krystaliczna woda, połyskująca w blasku słońca ukazuje jeżowce oraz niezwykłe ryby, jakie zazwyczaj widzi się w akwariach. Po drodze wypijamy kawkę w prowadzonej przez Niemców restauracji (to coraz częstsze zjawisko). Oddalając powrót do Praia, wysiadamy w ostatniej już nad oceanem miejscowości Pedra Badejo.

Jak zwykle udajemy się nad ocean, gdzie napotykamy zróżnicowany krajobraz w postaci zasnutych mgłą palm, dziwnych stworzeń i tajemniczych form lawowych. Tu następuje niespodziewanie szybki zwrot akcji. Na plaży dopadł nas lekko podchmielony jegomość z flaszką grogu w jednej i syropu trzcinowego w drugiej ręce. W reklamówce miał wyniesione z „zakładu pracy” jakieś badyle. Okazało się, że jest to trzcina cukrowa, którą szarpie się zębami i wysysa pyszny sok. Nie spodziewaliśmy się, że za parę dni ta umiejętność bardzo się nam przyda. Człowiek ten był bardzo komunikatywny, a jego oraz nasza wylewność wzrosły znacznie po konsumpcji wyśmienitego grogu własnej produkcji. Nazwaliśmy naszego bohatera „żniwiarzem”. Mimo, iż on mówił po kreolsku, a my swoją mieszanką językową, udawało się nam dobrze dogadywać. W pewnym momencie zaczęliśmy porównywać nasze braki w uzębieniu- czyżby to był efekt uboczny mikstury grogu i syropu trzcinowego?

Idąc na Aluguera (tamtejszy zbiorowy transport) znaleźliśmy się w wielkim tłumie uczniów w mundurkach, wychodzących ze szkoły. Co za widok! Oni też chyba o nas tak myśleli. Nasz „żniwiarz” przegonił w zdecydowany sposób miejscowych natrętów i odprowadził nas aż do samego busa.

Góry przybierają na Santiago formy, które są w stanie poruszyć każdego. Trekking w nich to niezły pomysł na przyszłość. Z luźnych myśli… Niebawem zawita tu komercja, jak na Wyspach Kanaryjskich, co widać już teraz. Dużo się buduje, ludzie jeżdżą autami wysokiej klasy, dbają o siebie i swe dzieci. Druga strona medalu, to swoisty „urok” w postaci załatwiania potrzeb fizjologicznych gdzie popadnie, nieczystości spływające ulicami, brudne plaże i szereg innych specyficznych rzeczy. Stanowi to jednak o uroku tych okolic.

Mnie osobiście rozczulił widok kozy, posilającej się beznamiętnie na wysypisku śmieci kartonem z firmowym napisem. Pozostaje 10 godzinne oczekiwanie na lot ku wciąż dymiącemu wulkanowi Fogo.

Fogo

Długie oczekiwanie na lotnisku w Praia po długiej, wielokrotnie przerywanej nocy… Ciekawe, dlaczego zawsze do mnie podchodzą ludzie, którzy chcą pieniędzy? Gdy się obudziłem, stała nade mną pani ze zdeformowaną ręką, a gdy po zapadnięciu z kolejny dwugodzinny letarg otworzyłem oczy, pani znów stała i oczekiwała gotówki. W takich momentach rozdaję cukierki, co zazwyczaj jest bardzo pozytywnie odbierane.

Lot na Fogo był bardzo niespokojny. Pasażerowie bardzo przeżywali opadanie i niepewne zachowanie samolotu. Jakaś starsza emerytka z Ameryki trzymała mnie w kulminacyjnych momentach za rękę i była wdzięczna za pomoc. Mój wzrok przykuwał wyłaniający się zza mgły majestatyczny wulkan Fogo.

Wulkany stały się moja pasją od pierwszej wizyty na Islandii. Drzemie w nich i w ich otoczeniu jakaś magia. Fogo jest specjalnym wulkanem, gdyż wewnątrz kaldery toczy się normalne życie. Fogo jest również najwyższym punktem na wyspach – szczyt Pico de Fogo osiąga 2829 m.n.p.m.

Będąc w Maroku nabrałem nawyku stronienia od miejscowych ludzi, oferujących swą pomoc w jakiejkolwiek postaci. Tutaj nie należy się bać, iż ktoś będzie próbował oszukać (wyjątek stanowią miasta oraz zwykłe przypadki, nie pasujące do tej reguły). Na lotnisku nastąpiło spotkanie z przypadkowym człowiekiem. Jego oczy wzbudzały zaufanie. Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę. Człowiekiem tym był Jose Antonio, który zaproponował jazdę do swego domu w Portella, czyli wioski, która znajduję się w Cha Das Caldeiras. Jest to ścisłe epicentrum wulkanu, a tym samym naszych zainteresowań. Jedziemy wraz z trójką Niemców w wieku naszych rodziców. Stają się oni naszymi towarzyszami podczas pobytu na tej wyspie.

Krótka wizyta w stolicy: Sao Filipe ukazuje bardzo ładne, kolorowe i kameralne miasteczko. Czas jednak jechać do ostatecznego celu. Droga zaczyna się robić coraz bardziej stroma. Zmiana krajobrazu świadczy, że zbliżamy się do epicentrum wybuchu wulkanu z roku 1995. Zanikają zupełnie ludzkie ślady działalności. Jesteśmy tylko my w dzielnej toyocie i otaczająca nas gigantyczna ściana kaldery, mająca około 28 kilometrów obwodu. Jose Antonio prezentuje nam złowieszczo wyglądające pozostałości po wielkiej erupcji, której sprawcą jest cel naszego „pożądania”- wulkan Fogo. Całość robi wielki wrażenie – człowiek uświadamia sobie w takim miejscu, że jest marnym pyłem, z którym natura może zrobić, co jej się spodoba.

Jose zaproponował nam spanie za darmo… Tak, tak! Udało się nawiązać z nim od razu bardzo osobisty kontakt, co rzutowało na dalszy przebieg zdarzeń. Jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy z Jose, aby napoić kozy (wywołało to salwę śmiechu, gdyż wcześniej przedstawił się nam jako pracownik dokonującym rejestracji aktywności sejsmicznej wulkanu Fogo – brzmi to całkiem poważnie). Kilkugodzinny rekonesans odsłonił wiele interesujących „zjawisk”.

Czytałem wcześniej o pożytecznej dla Fogo działalności niejakiego Francoisa Louisa Armanda Montronda. Jego witalne siły są widoczne aż do dziś w twarzach tutejszych ludzi i zaskakujące zjawisko w postaci błękitnookich dzieci o jasnych włosach i karnacji. Idąc wzdłuż drogi wiodącej do Mosteiros można zobaczyć na polu lawy, imponująco piękne i mocne sieci pająków. Każda próba zejścia z trasy kończy się oblepieniem butów i skarpet igłami, które wcale nie tak szybko się usuwa. Można tu spotkać wielkie drzewa i ciekawe życie roślinne. Czasami słychać dobiegający gdzieś z pola lawy głos zwierząt. Obok może też nieoczekiwanie pojawić się dziecko proszące, by kupić siarkę z serca wulkanu. Dzień chyli się ku końcowi. Mnóstwo wrażeń. Wystarczy wyjść na krótki spacer…

Dalszy ciąg relacji znajdziecie tutaj – Wyspy Zielonego Przylądka: spacer wśród wulkanów

Marcin Michalski

Na co dzień pedagog specjalny - zajmuje się osobami z autyzmem. Praca do łatwych nie należy, więc czasem udaje się to tu to tam i snuje przemyślenia na temat odwiedzanych miejsc.

Komentarze: Bądź pierwsza/y