Atak na Pico de Fogo nastąpił o świcie nazajutrz. Pnąc się w górę północnego zbocza wulkanu, niczym wicher przemknęli obok ponad sześćdziesięcioletni przesympatyczni panowie ze słonecznej Italii. Wejście na wulkan nie jest godne polecenia wszystkim, którzy znajdą się tutaj. Trzygodzinnym zmaganiom towarzyszył bardzo porywisty wiatr i mocne słońce.

Dla miłośników wulkanicznych terytoriów jest tu wiele miłych oku pejzaży. Stroma trasa wiedzie przez pozbawioną życia wulkaniczną pustynię utworzoną z drobniutkich, pumeksowych kuleczek. Należy jednak wybrać szlak prowadzący przez duże kamienie, gdyż nie jest możliwe pokonanie bardzo drobnego żużlu (jedyna możliwość, to zjechanie po nim, ale już w trasie powrotnej). Wspomniani włoscy emeryci schodzą już w dół bez podjęcia próby wejścia do krateru. Jestem pełen podziwu dla ich kondycji i pogody ducha.

Pierwsza część relacji: Wyspy Zielonego Przylądka: z Santiago na Fogo

Wejście na szczyt bardzo cieszy, ale tak między nami mówiąc, największe wrażenia zaczynają się od momentu podjęcia decyzji o zejściu na dno wciąż aktywnego krateru. Każde metry w dół po osypujących się kamieniach podnoszą i tak rosnącą temperaturę. Czuć ciepło bijące od kolorowych ścian a nozdrza spowija zapach siarkowodoru. Nie przeszkadza to jednak w zjedzeniu kanapki na bazie polskich produktów. Momentami nieźle zawraca się w głowie – smrodek z otchłani jest chwilami całkiem mocny. Nie wiadomo kiedy minęły dwie godziny w kraterze.

Czas wracać, a powrót okazuje się trudny. Wspinaczka po bardzo niepewnych ścianach to przyjemność, ale gdy się wspomina ją już po powrocie. Zejście z północnej ściany warto poprowadzić przez pola sypkiego żużlu (jestem jego fanem w kraju i na wulkanach). Na celownik należy obrać wulkaniczne kominy, niedaleko których kryją się zadziwiające jaskinie. Przebywając w takim otoczeniu, dostaję jakiegoś potężnego napędu i zmęczenie mam za nic.

U stóp wulkanu rozciągają się skromne plantacje jabłek, patatów i winogron. We wsi Portella panuje miły klimat socjalny – podsyciliśmy go jeszcze bardziej poprzez zabawę z dziećmi w sztuczki cyrkowe. Wraz z dziećmi zaaranżowaliśmy koncert heavy metalowy i trzeba przyznać, że to było najlepsze zakończenie tego 8-godzinnego dnia. Na deser wspaniała kolacja przy świecach i wyśmienitym vino de Fogo. Jedzenie serwowała bardzo skromna i sympatyczna żona Jose Antonio. Mnóstwo żartów, informacje o wstrząsach na nieodległej wyspie Brava oraz w Iraku…

Kolejny dzień dostarczył mocnych, ale zupełnie innych wrażeń. Przyszedł czas pożegnania z żoną Jose – w podzięce otrzymała od nas garnek, który został zrzucony przez Krzycha plecakiem w trakcie zakupów w Tarrafal. W efekcie tego stłukła się jego szklana pokrywa i trzeba było go kupić. Trafił we właściwe ręce.

Dzięki pieszemu pięciogodzinnemu szlakowi z Portella do Mosteiros, znaleźliśmy się wraz z naszymi znajomymi Niemcami w zupełnie innym świecie. Tuż u podnóża głównej kaldery (będzie można już niedługo chodzić jej szczytem, gdyż jest już przygotowywany około 20 kilometrowy szlak) w pewnym momencie pojawiają się pokaźne drzewa ze spaloną korą… Nieopodal nich zatrzymał się jęzor lawy. Zieleni przybywa i staje się ona wkrótce naszym nieodłącznym towarzyszem. Coraz bardziej stroma droga jest usiana pięknymi eukaliptusami. oraz plantacjami kawy, awokado, bananów oraz innych nieznanych roślin. Spowija nas gama przeróżnych zapachów, podsycanych ciepłem mocno operującego słońca. Droga niemiłosiernie stromo wije się w dół. O ile bylibyśmy ubożsi, gdybyśmy poznali tylko jedną stronę Fogo?…

Z Mosteiros z półtoragodzinnym opóźnieniem odebrał nas Jose. Okazało się, że jakaś ciężarówka zsunęła się z nasypu i zablokowała drogę. Nie należy planować wszystkiego na ostatnią chwilę i zapas czasowy jest niezbędny podczas podróżowania na Wyspach.

Droga z Mosteiros do Sao Filipe wiedzie poprzez spektakularne, wulkaniczne krajobrazy z falami Atlantyku, roztrzaskującymi się z impetem o skały. Prawie wszyscy ludzie machają do nas i uśmiechają się, co tworzy bardzo miłą atmosferę. W Sao Filipe nadszedł czas rozstania z naszymi dobrymi znajomymi Niemcami. Dużo z nimi dyskutowaliśmy – chcieli znać szczegóły odnośnie Andrzeja Leppera, Lecha Wałęsy, Wojciecha Jaruzelskiego oraz wielu innych aspektów naszego niezgłębionego dla normalnego człowieka, życia politycznego w Polsce.

Mój towarzysz podróży jak zwykle „zanurzył się” w miejskich klimatach, a ja poszedłem pośród mroków nocy na plażę. Lampka czołówka jest nieodzownym elementem wyprawy tutaj. Bez niej slalom-gigant między ludzkimi odchodami zaściełającymi długie schody na plażę, byłby niemożliwy. Ocean wydawał gniewne pomruki, a ja szukałem miejsca na nocleg. Ułożyłem się za wielkim kamieniem, ale nie dawał mi spokoju potężny smród. Źródłem przykrego zapachu była moja sąsiadka, czyli ryba z wielkimi kolcami. Noc była kiepska. Mimo usunięcia mej „sąsiadki”, zapach pozostał. Czułem się wprost fatalnie- już nawet myślałem, że złapałem malarię (w Santiago zaatakowały mnie komary), ale musiał to być efekt poparzenia słonecznego. Kilkunastokrotne budzenie się, dreszcze, niepokój i tak oto nastał ciemny jeszcze poranek. Trasa na lotnisko była krótka. Po drodze ludzie uprawiający bieganie, z którymi wymieniamy powitania i czas pożegnać Fogo.

Santo Antao

Ciągle towarzyszy nam wychudzona suczka. Każdy otrzymany kawałek bułki chowa w skałach nad zatoką. Wierne psie oczy odprowadzają aż pod same drzwi terminalu promowego.

Wraz z oddalaniem się statku od Sao Vincente pojawia się bardzo przyjemne odczucie ulgi. Znika miejski zgiełk, nagabywanie przez wszelakiej maści naciągaczy, którzy być może są potrzebującymi ludźmi…

Skaliste wybrzeże oddala się, czas więc przyjrzeć się ludziom. Pewna scena tkwi w mej pamięci do dziś. Jeden z pasażerów (Kreol) wyrażał w coraz bardziej natarczywy sposób swe zainteresowanie dość atrakcyjną Portugalką. Pot na jego czole oraz coraz bardziej przemawiająca mowa ciała wróżyły interesujący rozwój akcji. Próby obejmowania ramieniem, dotykania w kolana oraz inne zabiegi zostały gwałtownie przerwane… Portugalka chwyciła jego rękę i gniewnie wskazała jego obrączkę ślubną. Brak zainteresowania z jej strony kontrastował z jego narastającą żądzą. Prom przybił do brzegów Santo Antao. Ona nerwowo rozglądała się na górnym pokładzie, on zaś poszukiwał jej wzrokiem z pokładu dolnego. Oboje spotkali się w jego samochodzie…

Trudno to wytłumaczyć, ale Santo Antao zrobiło od razu dobre wrażenie, mimo mgły, która spowijała dramatycznie piękne i niewiarygodnie urwiste ściany tutejszych gór. Widoki trudno z czymś dotychczas widzianym zestawić – czasami nasuwa się skojarzenie z Peru. Ludzie ujarzmili tu przyrodę w dostępnym zakresie i żyją w jak największej harmonii w niej i z niej.

Trasa od promu wiodła na północ do Ribeira Grande poprzez coraz bardziej zachwycające górzyste tereny, zachłannie otulone mgłą. Hotelik 5 de Julho, jak się okazało, był tuż przy scenie, pieczołowicie przygotowywanej do występów w ramach święta Municipality Day. Obok pokoiku znajduje się duży taras z kwiatami i z widokiem na ciężkie od gwiazd niebo.

Na tarasie siedzi sobie człowiek i pieczołowicie sporządza notatki. Widać na pierwszy rzut oka kogoś ciekawego. Jest to architekt z Wiednia samotnie przemierzający Cabo Verde. Wspominam go, gdyż dyskusje z nim i obserwacje dały mi kolejne doświadczenia. Andreas perfekcyjnie „kroił” każdy dzień. Po intensywnym poznawaniu okolicy wracał do hotelu, siadał na tarasie i spisywał swe przeżycia. Pił eleganckie wino, jadł dobre rzeczy. Patrząc w niebo zaciągał się Marlboro. W tej idyllicznej atmosferze poszedł do łazienki, gdzie po delikatnym dotknięciu spadła wielka umywalka… Idylla prysnęła, gdyż nagle trzeba było wyciągnąć z kieszeni około 500 złotych i po prostu oddać je właścicielowi hotelu. W idealnie zaplanowane życie lubi czasem wedrzeć się figiel…

Koncert obok to najlepsza okazja do popatrzenia na ludzi. Zgromadził się duży tłum od malutkich dzieci począwszy, aż do staruszków. (Przy okazji wyłowiłem wśród ludzi jegomościa z opisanej powyżej akcji z Portugalką. Brał on „na celownik” następną ofiarę). Siedząc na stopniach kościoła myślałem, jak często wydaje się nam Europejczykom, że jesteśmy bardzo cywilizowani. W sferze zachowania wiele nam brakuje do tutejszych ludzi. Pośród nich nie zauważyłem ani jednego przejawu agresji, a nawet niechęci.

Śmiesznie wygląda, gdy do sprzedawczyni słodyczy podchodzi całkiem groźnie wyglądający człowiek i kupuje jednego cukierka… Wraz z rodzicami oglądającymi widowisko siedzą zasypiające dzieci, które dodają niepowtarzalnego kolorytu wyspiarskiej atmosferze. Każde dziecko ma inną i zazwyczaj bardzo wymyślną fryzurę. Dzieci są bardzo grzeczne a rodzice poświęcają im wiele uwagi… Czy to nie brzmi jak początek opowieści o czymś, co jest u na już „towarem” deficytowym?

Hotel w centrum Ribeira Grande to bardzo dobra baza wypadowa do poznania tutejszych, niezwykłych okolic. Codziennym śniadaniom towarzyszy zawsze ogromny pająk pod sufitem oraz uśmiechnięte kucharki.

Czas ruszać w teren. Tutejsze szlaki to nic innego, jak brukowane drogi dla miejscowych ludzi i zwierząt. Z prawej lub lewej strony drogi ciągnie się kamienny murek. Uroku dodają bardzo strome podejścia oraz zejścia często w kształcie zygzaka. Przejście z Ribeira Grande do Ponta de Sol stanowiło mały przedsmak oczekujących spektakularnych widoków.

Ponta de Sol jest najbardziej wysuniętym na północ punktem pośród wszystkich wysp. Małe, nieco senne miasteczko z którego zapamiętałem ciągnące się nad wybrzeżem oceanu, wybudowane z pustaków chlewy dla świń. Widzą one tylko gwiazdy nad głowami i słyszą ciągły ryk oceanu- i tak mają lepiej, niż ich koleżanki z Polski.

Całość trasy to wielki spektakl przyrodniczy. Brukowa droga wiedzie 16 kilometrów poprzez Fontainhas, Corvo, Formiguinhas, aż do Cruzinha da Gar na północno zachodnim wybrzeżu. W ani jednym momencie spektakl nie nudzi widza. Dzieło pokoleń, czyli pokryta kostką droga prowadzi przez niezwykłe formacje skalne rozciągnięte u podnóża strzelistych gór o niezwykłych kształtach i porażającym majestacie. Od północy z niezwykłą siłą rozbijają się o skały spienione fale Atlantyku. Można stać i niczym w hipnozie patrzeć… Wypróbowanym pomysłem jest chodzenie bez obciążenia, co daje możliwość pełnego zżycia się z otoczeniem i dostrzeżenia jego uroków. Pod naporem plecaka urok otoczenia często zostaje przyćmiony, zazwyczaj na zawsze…

Czas upływa nieubłaganie. W pewnej chwili pomyślałem, że to może zmęczenie… zobaczyłem znajome twarze. Czy jest możliwe spotkać kogoś znajomego na jednej z kilkunastu wysp, gdzieś na bezdrożach afrykańskich? Powodem mojego osłupienia byli moi znajomi Holendrzy, których poznałem na Islandii. Co za radość! Oby częściej spotkanie z drugim człowiekiem tak bardzo cieszyło. W tutejszym barze, gdzie wypiliśmy piwo przed rozstaniem się, zobaczyliśmy plakat wspierający akcję na rzecz nie zabijania żółwi. Można je tu zobaczyć, jednak czas nagli, gdyż zapada zmrok, a to dopiero połowa trasy…

Miłośnicy plażowania byliby w wielkiej rozterce, gdyż na przemierzonym, 16 kilometrowym odcinku była tylko jedna piaszczysta plaża z możliwym zejściem do niej. Pojawia się dylemat – co robić, gdy zapadają ciemności a trzeba wrócić do hotelu przez pokaźny łańcuch górski? Uzbrojeni w lampkę czołową ruszamy przed siebie. Droga pośród ciemności dostarcza innego rodzaju przeżyć. Zarysy strzelistych szczytów, światełka wiosek daleko w dole, cykanie świerszczy, dziwne i tajemnicze odgłosy ptaków towarzyszyły naszym zmaganiom ze słabością. Końcówka wody pokazała jak cennym może być coś, czego na co dzień się nie szanuje. Woda to życie, a ona połyskiwała na dnie butelki.

Miejscowi dziwili się temu, co czynimy, ale powrót do Ribeira Grande oddalonej o jakieś 15 kilometrów to nieodwołalny cel. Czasem udawało się znaleźć trzcinę cukrową, którą nauczyliśmy się wykorzystywać od miejscowego obywatela na Santiago. Niepozorna trzcina bardzo pokrzepiała. Niewiarygodne stromizny trzeba było pokonywać trzymając się za ręce. Pomagało to amortyzować potencjalnie bardzo niebezpieczne upadki. Kolana dają się we znaki. Udało się w końcu. Po 13 godzinach zatoczyliśmy wielką pętlę.

Ostatnia część relacji: Wyspy Zielonego Przylądka: Sao Vincente i solne wulkany

Marcin Michalski

Na co dzień pedagog specjalny - zajmuje się osobami z autyzmem. Praca do łatwych nie należy, więc czasem udaje się to tu to tam i snuje przemyślenia na temat odwiedzanych miejsc.

Komentarze: (1)

Lakota 20 stycznia 2010 o 17:57

Nieziemskie góry.
Szkoda, że nie ma więcej zdjęć. Wrzućcie jakieś foty w większym rozmiarze.

pozdrawiam

Odpowiedz