Przyznaję się bez bicia na wstępie i już w pierwszej linijce: moim Wergiliuszem w budapeszteńskim barowym piekiełku jest Krzysztof Varga. Oj gdybym to ja tylko miał ze sobą Gulasz z turula i Czardasz z mangalicą podczas poprzednich wizyt w Budapeszcie…

Nic straconego, bo oto przede mną dwutygodniowe wczasy w Budzie z Vargą pod pachą!

Pierwszy dzień w nowym otoczeniu: zakładam odświętnie błękitną – jak niebo za oknem – koszulę. Po drodze z domu do zakładu (z ulicy Fehérvári, przez Bocskai, na Budaörsi) naliczam mniej więcej siedem interesujących barów, z czego co najmniej trzy w stylu, jakiego sam Varga by się nie powstydził. Jeden z nich nazywa się Pingvin Söröző, czyli po prostu piwiarnia pingwin, albo raczej pod pingwinem, bo do środka, oprócz wyblakłej kartki głoszącej „mamy klimatyzację!”, zaprasza co najmniej metrowy neon o kształcie pingwina serwującego kufel zimnego piwa na tacy w postaci swojego skrzydła. Stawiam tysiąc forintów, że działa i wieczorem podświetlany jest na pingwinio-piwne barwy!

Budapest - znak drogowy, stolica Węgier

Budapest. (Fot. Marcin Piekałkiewicz)

Dochodzi dziesiąta rano, a w brzuchu nadal pusto i burczy już od dobrej godziny. Na małym, trójkątnym placyku Dezső Kosztolányiego, węgierskiego pisarza i poety zmarłego w Budapeszcie na trzy lata przed wybuchem drugiej wojny światowej (co anonsuje marmurowa tablica na ścianie budynku), napotykam się na Brios Pékség. Piekarnio-kawiarnia, bo oprócz sporego pieca jest tu też czarny mini ekspres ciśnieniowy marki Saeco, model Vienna (chyba z sentymentu za wielkimi czasami). Proszę o croissanta z czekoladą i o latte dokładnie takie, jakie pewien starej daty dżentelmen wynosi właśnie na zewnątrz w kryształowej szklance. Biorę bez cukru, ale za to z bitą śmietaną w sprayu, która roztapia się w kawie jeszcze przed pierwszym łykiem. Napój spożywam jednak z kubka plastikowego, bo ów starszy pan okazuje się być szefem młodej blond ekspedientki (o uśmiechu ciepłym jak świeże bułeczki, które właśnie układa za ladą). I już wiem, że to będzie moja śniadaniodajnia na resztę pobytu – racja, że zestaw bardziej włoski niż węgierski, ale nie ma to jak śniadanie na mieście poniżej czterystu forintów!

W nogach czuję, jak droga zaczyna iść lekko pod górkę. Mijam posterunek policji oraz parking niskiego, lecz rozrośniętego biurowca, powstałego w gruntownie odremontowanym budynku starej fabryki obuwia Titánia. Po lewej oczom mym ukazuje się budzący zgrozę, potężny wieżowiec: dwunastopiętrowy, betonowy moloch u podnóża wzgórza Sashegy. Szary niczym twarze budapeszteńczyków z porannego metra, oszpecony dodatkowo przez zaledwie kilka starych klimatyzatorów, ozdobiony z kolei przez mozaikę odbijających słońce aluminiowych rolet, poopuszczanych w każdym, z ponad setki pokojów, na inną wysokość.

W środku tłumaczę ochroniarzowi, że mam tu zaraz spotkanie z panem Hegedűsem, pokój 1111. Sezamie otwórz się, przechodzę przez bramkę i jestem w windzie, zapachem i stylem przypominającej dzieciństwo na warszawskiej Woli. Na jedenastym piętrze spotykam miłą, grubawą panią sekretarkę, która zamiast dzień dobry oznajmia po angielsku, że trzeba skombinować mi kartę otwierającą bramkę na dole. Dziwnie na mnie spogląda i, siedząc okrakiem za biurkiem w pozycji gotowości do sekretarskiego boju, przebiera zawartość pudełka pełnego takich właśnie magnetycznych kart. Uśmiechając się serdecznie, prosi, abym ochroniarzowi z dołu nie mówił, jak się nazywam, bo przez dwa tygodnie mam używać karty zakładowej innego pracownika. Ciekawe, czy będę w ten sposób nabijać komuś godziny?

Od dziecka marzy mi się zostać agentem 007 – przebrnąłem nawet, w ramach przygotowań, przez kilka powieści szpiegowskich Fleminga – jednak tym razem to się dzieje naprawdę! Uczę się na pamięć nowego imienia i nazwiska, a na karcie spostrzegam zdjęcie twarzy całkiem podobnej do mojej. Dostaję swój pokój, trochę nieuporządkowany, ale z widokiem na Budę, docierającym zza okna stukotem pociągów, oraz lekko chwiejnym, klimatyzującym wiatrakiem.

Budapeszt, moloch, wiezowiec

Moloch. (Fot. Marcin Piekałkiewicz)

Czy na miejscu jest stwierdzenie, że przeżywam właśnie coś na wzór kulturowego szoku? A przecież jestem tu nie po raz pierwszy, co więcej, nasze kraje charakteryzują pewne podobieństwa w historii końcówki ubiegłego wieku. Najpierw walka o wyzwolenie spod sowieckich wpływów, potem szalona transformacja, galopująca inflacja, aż wreszcie powszechna makdonaldyzacja wraz z jej obecnymi następstwami społecznymi: niepewnością zatrudnienia, śmieciowymi umowami, przepracowanym pracownikiem, rosnącym w siłę konsumpcjonizmem i bezustanną pogonią za pieniężnym szczęściem.

Przy czym kosztem rosnącego bogactwa materialnego jednostki okazała się bieda w sensie społecznym, kolektywnym, bo im więcej ma obywatel za ogrodzeniem swojego strzeżonego domu z ogrodem, tym mniej ma społeczeństwo jako wspólnota. I nie kopiuję tutaj Marksa ani Lenina; nie twierdzę, że trzeba ograbić bogatych i rozdać biednym. Aby zrozumieć o co mi chodzi, wystarczy bowiem spojrzeć na przykład Skandynawii: to tam właśnie wskaźniki kapitału społecznego osiągają pułap najwyższy na świecie, a poziom wydatków publicznych na jednego mieszkańca przewyższa znacznie resztę Europy (nawet po dostosowaniu kwot parytetem siły nabywczej).
Co ciekawe, w pierwszej dziesiątce światowego rankingu szczęścia od lat pozycjami wymieniają się właśnie kraje skandynawskie: Szwecja, Norwegia, Finlandia, Dania i Islandia. Tymczasem, w tegorocznym World Happiness Report, Węgrzy wypadają na prawdę blado, plasując się na pozycji numer 91 – daleko za bratnią Polską, sąsiednią Rumunią, a nawet, odległą kulturowo, Somalią. Kolejna węgierska klęska narodowa.

Wróćmy jednak do jedzenia. Jeśli spożycie typowej, ciężkiej madziarskiej potrawy – weźmy przykładowo jedną z pierwszych na liście Vargi: zupę rybacką z suma w wersji korhely, a więc na kaca, ze śmietaną i cytryną – potęguje węgierskie poczucie nostalgii, to przy trzydziestopniowym, lipcowym upale efekt ten musi być zdwojony. Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, w molochowym bufecie na dwunastym piętrze, dostaję obiad stanowiący klasyczny wyjątek od reguły. Na drugie całkiem lekkie, warzywne leczo (bo mięso na dziś już się skończyło), a na pierwsze, zjedzone jako drugie, chłodna i lekkostrawna zupa cebulowa. Czy tylko tu podawana jest wersji letniej, na zimno, czy może jej temperatura nigdy nie powinna przekraczać tej pokojowej?

W ramach kontynuacji przerwy obiadowej, wraz z moimi nowymi, tymczasowymi współpracownikami, wracamy piętro niżej do pokoju kawowego. Jako że oprócz dominujących wśród naszej grupki socjologów, kawę popija też kilku wytrwałych politologów oraz garstka wszechwiedzących ekonomistów (w tym niżej podpisany), rozmowa przechodzi na kłopotliwy temat z pierwszych stron gazet – brexit. I chodź słowo to brzmi co najmniej jak tytuł kolejnej edycji gry planszowej, robi się bardzo poważnie. Wniosek: ani Orbán ani Kaczyński scenariusza referendum nie powtórzą, bo mieliby za dużo do stracenia w sensie ekonomicznym, choć w politycznym pewnie by jeszcze na tym zyskali.

Po fajrancie sięgam z ulgą do Vargi. Jedno z opisanych przez niego miejsc znajduje się bardzo blisko mojego molocha – w zasięgu krótkiego popracowego spaceru, zanim jeszcze głód dopadnie na dobre. Żwawym krokiem udaję się na Etele tér. Misja: odnaleźć dworcową spelunkę Resti kocsma.

Polecamy: Jak rozpoznać tradycyjny hiszpański bar

Obchodzę plac, przebiegając oczami po barowych szyldach, i zaczynam obawiać się, że ów lokal zastąpiony został przez Scarabeus Music Café albo bar szybkiej obsługi oferujący menu a la z Azji. Żeby nie stracić nadziei, wstępuję po jedno do Totó Lottó, sklepiku w starym budynku dworca. W środku robi mi się lżej na widok szerokiego asortymentu alkoholi oraz artykułów tytoniowych (są nawet kubańskie cygara cohiba!). Z lodówki wyjmuję duże arany ászok w puszce, a przy ladzie proszę o paczkę sopianae. Zza kasy pani o smukłej, choć doświadczonej posturze, podaje mi ów produkt finezyjnym ruchem, serwując mi gratis tajemniczy uśmieszek (zupełnie jakby też czytała Vargę, wiedząc, że to tymi papierosami szpanował on w liceum).

Browar wychylam pod sklepem, w krainie więziennych tatuaży z gołą babą, bladych, pełnych żylaków łydek, oraz podciągniętych wysoko, grubych skarpet frotte, wciśniętych w sfatygowane klapki kobuta wprost z chińskiego kontenera. Zerując puszkę – siłą rzeczy – spoglądam ponad siebie i spod drewnianego daszku odnajduję wzrokiem od dawna niemytą, błagającą o choćby prowizoryczną naprawę, ciemno zieloną markizę barową z napisem Resti.
Wchodzę i jestem przez chwilę sam na sam z barmanem w seledynowej koszuli rozpiętej do połowy, o wysokim czole, lekko przysłoniętym dłuższymi, przetłuszczonymi włosami. Arany ászok na miejscu raz. Po chwili zjawia się dziarski dziadek w dżinsowej kurtce i kremowej czapeczce; jego szczery uśmiech na powitanie barmana odsłania niekompletne uzębienie. Siada przy stoliku obok i gapimy się tak w trójkę w telewizor. Leci program, który zamiast młodego prezentera w źle skrojonej marynarce, mogłaby spokojnie poprowadzić Elżbieta Jaworowicz. Po materiale o upośledzonych dzieciach i cierpieniu ich rodziców, na ekranie pojawiają się sztuczne piersi i botoks; tematem stają się ofiary nieudanych operacji plastycznych. Trochę niesmaczny wywiad z kobietą o twarzy Donatelli Versace osładzają skaczące cycki, które ledwie mieszczą się w pięćdziesięciocalowej plazmie.

Nagła zmiana kanału ocala nas przed zbiorowym zasmuceniem. Po rozrywkowym przerywniku w postaci kiczowatego teledysku z pierwszych miejsc list przebojów, znów robi się poważnie, ale tym razem ani trochę do śmiechu. Kanał informacyjny i podsumowanie minionego tygodnia, które otwiera materiał pokazujący urywki ze stambulskiego lotniska: eksplozja zarejestrowana okiem kamery przemysłowej oraz tratujący się ludzie uchwyceni przez najnowszy model smartphone’a. Na koniec, jakiś młody, rozpoczynający właśnie karierę (dobry timing!) terrorolog, prezentuje widzom mapę zagrożenia terrorystycznego w Europie: Polska na zielono, zupełnie jak podczas kryzysu finansowego sprzed kilku lat; Węgry, nie wiedzieć czemu, na żółto; Turcja, Belgia i Francja, co niestety nie dziwi, na czerwono.

Wychodzę po drugim, nadal trzeźwy, choć ciut weselszy. Przede mną prawdziwie bondowska misja – dotrzeć do karczmy Rétisas (co znaczy: orzeł bielik). Niczym ów drapieżny ptak przelatuję gładko z jednego siedliska na drugie, pozostając jednak w tym samym barowym ekosystemie. Wskazówki Vargi okazują się być bardzo precyzyjne: przejście podziemne od Etele tér na drugą stronę torów, tunel, skręt w prawo, schody, kawałek prosto, łuk w lewo, nieotynkowany dom z poszarzałej cegły, neon piwa borsodi. I chodź podchodzę właśnie do miękkiego lądowania, nie udaję mi się osiąść po „pienistej stronie życia”: chłopak, przypominający nieco Bokę z prawie pięćdziesięcioletniej już węgiersko-amerykańskiej ekranizacji Chłopców z Placu Broni Ferenca Molnára, informuje mnie zza zamkniętej furtki, abym pojawił się jutro między dwunastą a ostatnim klientem.

Budapeszt, Muzeum Terroru, zwiedzanie Budapesztu

Muzeum Terroru. (Fot. Marcin Piekałkiewicz)

Wracam więc na plac Eteli i na pocieszenie wynajduję sobie marny substytut: Lakat Presszó o ciekawym szyldzie z obrotową kłódką na szyfr. Czy to cenna wskazówka od M, czy uszczypliwa przestroga od Q, aby nie dać się zamknąć w schemacie alkoholowego nałogu? Do wejścia zachęca magiczne równanie wypisane kredą na tablicy pod szyldem: dwa kieliszki równa się trzy kieliszki. I choć algebry miałem w życiu aż nadto, to nie potrafię rozwikłać tej matematycznej zagadki. Wszystko wyjaśnia się w środku, bo trafiłem akurat na tzw. happy hour (choć szczęścia tu doprawdy nie widzę). Oprócz piwa soproni, królują ballantine’s, jim beam oraz trochę podejrzane porto, nalewane z butelki o paskudnej etykiecie opatrzonej napisem porto rico. Wlewam w siebie już czwarte duże, a brzuch znów zaczyna domagać się o swoje. Zaraz obok dostrzegam Zeno Pékség (piekarnię u Zenona?).

W środku witają mnie zapach gumowej pizzy i zielonowłosa, pulchna sprzedawczyni. Próbując pochwalić się przed nią znajomością kuchni świata, zamawiam dwa kawałki pepperoni; jednak ta poprawia mnie wyraźnie wymawiając słowo „jalapeno”. Faktycznie, kątem oka zauważam, że spod serowo-pomidorowej pokrywy, oprócz salami, wystają też kawałeczki ostrej papryki o ciemnozielonej barwie. I choć od stolika dzieli mnie zaledwie pięć, może sześć kroków, pizza pepperoni-jalapeno ląduje w plastikowych, przezroczystych woreczkach, każdy kawałek oddzielnie. W stronę stolika przesuwam się ruchem pospiesznym, bo mam wrażenie, że te kilka chwil bez tlenu to będzie dla mojej kolacji śmierć w trybie ekspres.

Lekko niedojedzony wstaję od stołu po trzeci kawałek, a kucharz niesie właśnie świeżutką, parującą pizzę z kukurydzą i jakimś mięsem. Ponawiając próbę dokonania poprawnego zamówienia, pewny siebie proszę o jeden kawałek americany. Pudło. Sprzedawczyni uśmiecha się i mówi: Corn and ham.

Po opuszczeniu lokalu skręcam w lewo i, mijając Burger Station (nie tym razem), udaję się w kierunku Somogyi út, mojego wyjścia ewakuacyjnego z tego placu nieoczekiwanych rozkoszy. Do skrzyżowania jednak nie docieram, bo tym razem, oprócz kolejnego wątpliwego happy hour (duże soproni +20% za 290 forintów), moją uwagę przykuwa swoiście międzypokoleniowa atmosfera pod szyldem Bohém Söröző (baru czeskiego, bohemskiego?). Na zewnątrz papierosy palą zarówno wytatuowani hipsterzy, jak i nieco starsi mieszkańcy osiedla, w słomkowych kapeluszach, wędkarskich kamizelkach i bojówkach trzy-czwarte za kolano. Korzystam z promocji, po czym jak inni wychodzę na szluga. Otwieram paczkę sopianae i w środku, ku memu zdziwieniu, doliczam się tylko dziewiętnastu sztuk. Odpalam jedną z nich i oto uderza mnie pierwszy powiew lekkości w tym dusznym, budapeszteńskim mikroklimacie: filtr węglowy. Chyba ten sam, który opisywał Varga.

W środku mini plakaty kuszą mnie do dalszej tułaczki bez celu: „Budapest City – Wonderful”, z roznegliżowaną dziewczyną marynarza (może któregoś z floty admirała Horthyego?); „Zwack – Unicum”, a przecież jest poniedziałek, jutro do pracy. Jednym okiem oglądam jeszcze powtórkę meczu Niemcy-Włochy, ćwierćfinału trwającego właśnie we Francji Euro 2016. Swoich jedenastek nie wykorzystują takie gwiazdy niemieckiej piłki jak Thomas Müller, Mesut Özil i Bastian Schweinsteiger, co jednak w zupełności nie przeszkadza Mannschaftowi przejść dalej, niejako w myśl powszechnie znanej pierwszej zasady piłkarskiej dynamiki: Futbol to dwudziestu dwóch mężczyzn ganiających za piłką tylko po to, aby na końcu i tak wygrali Niemcy. Zmęczony powtarzalnością piłkarskiej historii, ewakuuję się w stronę domu.

Zaraz, zaraz, czy to przypadkiem nie pora na spóźniony deser? Wstępuję do mini coopa po batonik twarożkowy túró rudi – smak moich poprzednich wizyt w Budapeszcie. Słodkawo-kwaśnawy posmak zagryzam następnie śmietankowym lodem na patyku tesco value, bo na cornetto nie starczyło mi już monet. I kiedy po sennym spacerze w kierunku łóżka miałem już skręcać w bramę mojego podwórka, orientuję się, że dosłownie pod oknem mam melinę o iście biblijnej nazwie Izsáki Borozó – pijalnia wina Izaaka. Rozmieniam mimo wszystko tysiaka i konkluduję wieczór małym arany ászok. Staję na zewnątrz wśród głośnej grupy mężczyzn po pięćdziesiątce. Rozważając jeszcze jedną piwną konkluzję, wracam do środka odstawić pustą szklankę i moje zmysły pobudza silny zapach chloru oraz dźwięk przemoczonego mopa opadającego na kafelkową podłogę. Nie da rady, czas spać.

Budapeszt, dworzec Nyugati

Dworzec Budapeszt Nyugati. (Fot. Marcin Piekałkiewicz)

(…)

Nazajutrz próbuję odratować niewypełnioną misję dnia poprzedniego, udając się po pracy do karczmy Rétisas – tym razem odpowiednio wcześnie. Pokonując ponownie odcinek z placu Eteli, przez tunel, aż pod sam neon borsodi, udaję mi się w końcu przejść na pienistą stronę życia: po łapczywie wychylonym pierwszym zostają tylko cztery kreski z piany na różnych poziomach wewnętrznej ścianki kufla – chyba byłem bardzo spragniony.

Siadam w urokliwym ogródku (na przeciwko plastikowego namiotu borsodi), bo wewnątrz trwa hałaśliwy remoncik, przez co barman zaleca mi dziś świeże powietrze. Nade mną dostrzegam wiszący na włosku balkon, a pod nim – za popękanym, zakurzonym szkłem – szyld Rétisas. W zasięgu wzroku, na pierwszym planie, mam jeszcze doniczki na parapecie okna pod owym balkonem (moją uwagę zwraca ta wykonana z niskiej jakość cementu, bladoszara – i znów myślę o twarzach, tym razem tych widzianych dziś rano w molochu) oraz menu wypisane białą kredą na zielonkawej tablicy. Daleko w tle obserwuję przemykające po torach pociągi. Czas niewątpliwie stanął w miejscu. O jego upływie przypomina co jakiś czas głos z megafonu – zapowiadający kolejne przyjazdy i odjazdy – za każdym razem poprzedzany pogodną melodyjką (o głowę bijącą nasze peronowe dwa gongi przez zatkany nos).
Przy moim stoliku kręci się kurier rowerowy, bo chyba zapomniał przypiąć swojego górala; jest też barczysty motocyklista w ochronnym żółwiu, oraz tata z synkiem (młody David Beckham), raczącym się orzeźwiającą lemoniadą po obfitym posiłku.

Polecamy: Jak przetrwać w greckiej tawernie?

Najwyższy czas zamawiać. Kelnera nie sposób zwabić ani wyostrzonym spojrzeniem, ani krząknięciem z głębi gardła, ani nawet pretensjonalnym gestem prawej dłoni. Na szczęście zjawia się też kelnerka, żona kelnera, i wysłuchuje moich kulinarnych życzeń. Na pierwsze, w hołdzie dla Krzysztofa Vargi, gęsta zupa fasolowa z wędzoną wieprzowiną. Na drugie, w hołdzie dla mojego niczym nieograniczonego obżarstwa, obfity pacalpörkölt, a więc, upraszczając, takie nasze flaczki wzbogacone o łyżkę śmietany (chociaż kusi mnie również, nieco droższy, pörkölt z kogucich jąder). Kelnerka – pełna podziwu – kiwa głową by po chwili przynieść mi następne borsodi. Mija kilka minut i donosi zamówione dania.

Jem i czuję, że dopiero teraz czytam Vargę naprawdę. Wydawnictwo Czarne winno do jego książek załączać próbki opisywanych potraw, tak aby czytelnik miał szansę w pełni zrozumieć obrazowaną przez niego węgierskość.
Oba posiłki kosztowały mnie sporo cierpliwości. Varga i tym razem się nie myli: na dopadającą mnie właśnie trawienną melancholię nie pomaga wyższe oprocentowanie pięćdziesiątki palinki, o gruszkowym smaku i kształcie. Pozostaje mi zatem kilkugodzinne, powolne cierpienie – słuszna kara za grzech nieumiarkowania w konsumpcji doczesnej.

Do domu wracam przez Etele tér, zachodząc na momencik do Bohém Söröző. Jako katalizator procesów trawiennych nie sprawdza się nawet potrójne unicum – gorzkie jak powtórka meczu Polska-Portugalia, z nonszalanckim golem młodziutkiego Renato Sanchesa oraz pamiętną już, karną pomyłką doświadczonego Jakuba Błaszczykowskiego. Melancholia trwa więc w najlepsze, a towarzyszący jej męczeński ból potęguje typowe, bezradne kibicowskie gdybanie: a gdyby Kuba strzelił? W przypadku Polaków zadziałała druga zasada piłkarskiej dynamiki – fifty-fifty – bo na dwa konkursy rzutów karnych wygraliśmy jeden.

Podczas krętego powrotu do domu, w dionizyjskim niemal uniesieniu, czuję, że mogę wszystko. W głowę pukają procenty, a z mojej obklejonej żółtą taśmą izolacyjną empetrójki, do uszu docierają dodatkowo fascynujące słowa Man on Fire Edwarda Sharpe’a and the Magnetic Zeros. I choć moim tańczącym stopom przygrywa nie gitara (jak w piosence), a całkiem dźwięczna drumla, to oddaję się bez pamięci fragmentowi o odzyskiwaniu wolności. Z pomocą wiernego, kieszonkowego, szwajcarskiego przyjaciela (jest ze mną – na dobre i na złe – dokładnie od daty pierwszej komunii!), minąwszy po lewej wiadukt przecinający Bartók Béla út, pod osłoną szumu przejeżdżających pociągów, zabieram ze sobą tablicę ulicy Sárbogárdi.

Budapeszt, Memento Park

Memento Park. (Fot. Marcin Piekałkiewicz)

(…)

Trzeciego dnia decyduję się w końcu na przeprawę przez Dunaj. Czeka na mnie Peszt wraz ze swoimi atrakcjami: Jewish Quarter, Szimpla Kert, Ruinpubs, oraz Instant Club, naprzeciwko pełnego rozpusty hostelu o onieśmielającej nazwie Budapest Home Party-ish. I choć mam na sobie flanelową koszulę w czerwono-granatową kratę, slim spodnie, oczojebne najki, oraz kwadratowy zegarek casio, a moja broda śmiało idzie na kolejny życiowy rekord, to omijam te miejsca szerokim łukiem. Tylko po to, żeby udać się do nieco bardziej tradycyjnej budapeszteńskiej mekki turystycznej.

Zanim to jednak nastąpi, na obiedzie zakładowym zapoznaję się z paprikásem w wersji bardziej przystępnej sztućcom niż dłoniom (może to wersja biurowa, żeby się nie pobrudzić?), bo zamiast drobiowego udka, jego podstawą jest filet z piersi kurczaka. Od moich nowych kolegów dowiaduję się przy okazji, że warzywny főzelék jest trochę jak piwo bezalkoholowe – w sam raz dla dzieci i dla odchudzających się. Kończymy rozmową o wyzwaniach współczesnej socjologii: coraz mniej ludzi ma czas i chęć na wypełnianie tradycyjnych, papierowych formularzy, w dodatku jeszcze z inwigilującym ankieterem w salonie… Czy nie warto więc może przerzucić się już na kwestionariusze wypełnianie samodzielnie, ruchem palca po dotykowym ekranie telefonu?

Czas na drugie, ale trzeba wcześniej jakoś pobudzić żołądek do trawienia pierwszego. Spod molocha łapię autobus 139, wysiadam na przystanku Sasadi út, przechodzę odnowionym przejściem podziemnym – wypełnionym dźwiękami saksofonu podstarzałego grajka oraz aromatami z piekarni fornetti, przebijającymi się przez tłum podróżnych, wprost do mojego nosa. I znów jestem na Etele tér.

Wchodzę na jedno wstępne do Resti. Piwko poprzedzam szotem palinki, mającym na nowo wzbudzić apetyt. W telewizji materiał o dzikich zwierzętach. Po chwili pojawia się ten sam dziadek, w spranej kurtce dżinsowej i czapce z daszkiem, spod której okazale wystaje lekko przydługa siwizna. Naprzeciw mnie dosiada się krótko obcięty, spocony grubasek, o okrągłej jak piłka, pryszczatej twarzy, pytając grzecznie zza zatłuszczonych szkieł prostokątnych okularów, czy można. Ocenia mnie nieco rozmytym spojrzeniem przez barową mgłę, wysuwa puszystą dłoń i przedstawią się jako László: student elektroniki (prosto z zajęć) i elektryk wysokich napięć w Bicske, mieścinie pół godziny stąd. Mieszka w górniczym mieście Tatabánya, nad którym dumnie góruje ogromny, mosiężny turul – ptak przez Vargę zdefiniowany jako dziwne skrzyżowanie orła z gęsia, połączona personifikacja węgierskich marzeń i kompleksów.

Wychodzimy z László na papieroska, częstując się nawzajem: on mnie symphonią, ja jego sopianae. Po lekkich, standardowych tematach („Polak, Węgier dwa bratanki, i w historii i do opróżniania szklanki!” – z jego pociesznej buzi rozlega się rubaszny śmiech), przechodzimy do sedna – do życia – które László opisuje mi jednym, bardzo prostym, choć mimo wszystko sprośnym gestem. Otwiera szeroko tęgie usta i, przysuwając do nich dłoń, zaczyna rytmiczne ruchy. Dodaje, że te codzienne przejazdy między Tatabányą, Budapesztem a Bicske (w różnej konfiguracji, bo często żeby wrócić z pracy do domu musi przesiadać się w stolicy) po prostu ssą i wyssały już z niego chęć dalszej egzystencji.

Żegnamy się rozchodniakiem poprzedzonym moim bez entuzjastycznym egészségedre! i jego soczystym zdravstvuyte!, życząc sobie z głębi serca wszystkiego dobrego. László, wspominając jeszcze swój alkoholowy pierwszy raz podczas rytualnego świniobicia (disznóvágás) w wieku dziesięciu lat, wsiada w pociąg do Bicske. Ja, popędzany przez głód, wskakuję w metro numer cztery (linia zielona) i po dziesięciominutowej przejażdżce pod Dunajem jestem na Fővám tér – czas w końcu na drugie danie!

Budapeszt, Dworzec Kelenföld

Dworzec Kelenföld. (Fot. Marcin Piekałkiewicz)

W hali targowej przy Vámház körút, pełnej wycieczek z całego świata, trzeba uważać, aby przypadkiem nie dostać w głowę japońskim selfie-stickiem. Wchodzę na piętro, po czym – uważnie krążąc wśród zapachów starego oleju i naleśników z nutellą – skupiam się na turystach nie niemieckich, jak Varga, ale na polskich, bo mogę ich, niedelikatnie mówiąc, bezczelnie podsłuchać, a potem umieścić ich dialogi w tekście.

Poniżej przedstawiam jeden z nich. Małżeństwo w średnim wieku poszło na langosza – przewiewne letnie stroje i iście wakacyjne nastroje, a więc charakterystyczny polski wkurw zagraniczny:

– Ile zapłaciłeś? – pyta żona.
– 4500 – mina męża groźnie zapowiada daleko idące roszczenia.
– Ile?! To to ten twój tyle kosztował!
– Piwo.
– Kotek, no ty się dałeś orżnąć jak dziecko. Idź się zapytaj, dlaczego tak dużo!

Po wykonaniu polecenia żony, mąż wraca do stolika na tarczy, dodając:

– Tego się nie da jeść, wszystko się rozpierdala! – kawałki smażonego boczku i fragment bukietu warzyw w różnorakich sosach spadają na stolik, mijając po drodze o kilka centymetrów mojego langosza w wersji light (ze śmietaną, żółtym serem i czosnkiem).

– Stań tu, bo tam cię będą trącać – dzielna żona usiłuje ratować męża.
– Kurwa, a idź z tym langoszem! Za te pieniądze to bym kupił wino chociaż.
– Nie krzycz na mnie.
– Pieniądze wypierdolone w błoto po prostu! Tego się nie da jeść! – sos tym razem spływa mężowi po rękach, niczym kajak po Dunaju, prosto do łokcia, żeby wylądować po chwili na stoliku jako krople koloru andaluzyjsko-brazylijskiego.
– Sam chciałeś – wraca do źródła problemu (daleko stąd, może aż do daty ich ślubu?) zakłopotana żona.
– Nie chciałem!
– Mówiłam ci, żebyś wziął z serem, tak jak ja. No ale dobry był chociaż? – resztki nadziei na udane popołudnie.
– Nic specjalnego, kawałek placka z warzywami. Tego placka to nie poczułem nawet. Bym miał za to butelkę tokaju.

Po langoszu wracam jak bumerang na Etele tér. Przed Bohém Söröző zbierają się już powoli młodsi i starsi fani piłki nożnej: przykuse koszulki polo i przydługawe koszule z poprzedniej epoki. Mdłą pierwszą połowę półfinału Portugalia-Walia doprawiam sobie dziwnie słodkawymi nachosami w słonym sosie cheddar. Przerwa. W studiu trwają chaotyczne analizy (chyba ściągnięte od Jacka Gmocha). Drugą odsłonę, nudną jak flaki z olejem, ubarwiam sobie jeszcze raz tym samym, ale w sosie meksykańskim – o odcieniu i ostrości szpiczastego języka smoka z walijskiej flagi. Mecz przebiega pod dyktando trzeciej zasady piłkarskiej dynamiki – „słabszemu zawsze wiatr w stronę własnej bramki” – a woskowej figury Cristiano Ronaldo nie jest w stanie przewrócić nawet wyspiarska nawałnica pod dowództwem, jego klubowego kolegi, strusia pędziwiatra Garetha Bale’a.

Przed snem wracam jeszcze na sekundkę do Czardaszu z mangalicą. I chodź nie sezon na polary, to chyba z tego wszystkiego pojadę nad Balaton. Jak prawdziwemu Polakowi w środku lata, marzą mi się tanie wczasy nad morzem, ba, nad „węgierskim morzem”. W przypływie środowo-wieczornego rozmarzania o piątku po pracy, nerwowo przekładając kąpielówki z walizki do podręcznego plecaka (żeby nie zapomnieć), spoglądam zachowawczo na mapę Węgier: toponomastyczne olśnienie! Ulica z przywłaszczonej wczoraj tablicy to przymiotnik od nazwy miejscowości. Sárbogárd jest prawie po drodze z Budapesztu nad Balaton – weekendowy wywczas zapowiada się więc nadzwyczaj bujnie.

Budapeszt, 4-6 lipca 2016

Marcin Piekałkiewicz

Łucznik z puszką farby w zanadrzu. Specjalizuje się w podróżach do punktów – na mapie i w życiu – które okazują się celem dopiero po dotarciu na miejsce. Najpierw wypuszcza strzałę, a dopiero potem maluje tarczę: grot zawsze trafia w dziesiątkę. Mieszkał w Warszawie, Sienie, Trieście i Luksemburgu, aż w końcu wywiało go na jakiś czas za ocean, do Los Angeles. Potem wiatr zmienił kierunek i strzały zaczęły lecieć w kierunku wschodnim. Przeleciały przez Meksyk, Nowy Orlean, Kubę, nowojorski Greenpoint, Europę, Chiny. Doleciały aż do Tokio. Wróciły do Europy. Wrócił do Europy bogatszy o kilka celnych strzałów. Mieszka w Brukseli. Moje strony: Archer Shots, Dzienniki łucznika

Komentarze: (1)

Dorota 11 października 2016 o 19:44

Byłam bardzo bardzo dawno w Budapeszcie czytając wspomnienia Marcina czułam się tak jak bym była na miejsc.Można to czytać, czytać i jeszcze raz czytać.

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.