Na południe od Lwowa robi się wyraźnie stepowato, żółte trawska ścielą się po pagórkowaty horyzont. Stepowato i duszno, idzie burza. Ale jeszcze chwilę, jeszcze kilka godzin i zrobi się rześko. Jedziemy na Huculszczyznę.

Dlaczego tam?

Bo przestrzenie. Bo mało ludzi. Bo ciągle żywe tradycje Hucułów. Bo na deptaku nie sprzedają Góral Kebaba. Bo ruiny polskich schronisk i obserwatorium. Bo świeże owoce i warzywa.

Huculszczyzna w okresie międzywojnia zajmowała południowy kraniec II RP. Najdalej wysunięty na południe punkt Polski znajdował się na szczycie Popa Iwana. Jaka to przestrzeń, łatwo pojąć zmierzając na południe od Lwowa pociągiem albo samochodem. To dobre kilkaset kilometrów. Co ciekawe, Huculszczyzna była wówczas bardziej modna wśród polskich turystów niż Zakopane, które dopiero przeżywało rozkwit. A na Huculszczyznę prosto z Warszawy prowadziła zbudowana dla turystów kolej wąskotorowa.

Po II wojnie światowej polska infrastruktura zgniła. W górach wybudowano kilka wielkich ośrodków sportowych tzw. turbaz, które do dziś szpecą krajobraz. Ruch turystyczny w zasadzie zamarł. Chyba jeszcze gorzej było w latach dziewięćdziesiątych, kiedy Ukraina kojarzyła się Polakom wyjątkowo źle, a media przekazywały informacje o marnym stanie bezpieczeństwa. Czarnohora była wtedy poza zasięgiem większości polskich grup. Przełom przyszedł w latach dwutysięcznych, kiedy na Huculszczyznę zaglądało coraz więcej podróżników, przekazując jedną wersję wydarzeń: dziko, pusto, pięknie.

Z roku na rok Czarnohorę odwiedza coraz więcej ludzi, szczególnie latem, kiedy na wyznaczonych miejscach biwakowych bywa tłoczno. Naturalnie większość górskiej populacji stanowią Polacy. Co to oznacza? Że najwyższy czas tam ruszyć, by nacieszyć oko widokiem borów, połonin, jezior, a wieczorem rozpalić na biwaku ognisko. Bo tego procesu nie zatrzymamy: ludzi jest coraz więcej, cywilizacja coraz dalej, miejsca coraz mniej.

Pasmo Czarnohory na Ukrainie. Pop Iwan

Widok na Popa Iwana. (wyprawyzreporterem.pl)

Zaczęliśmy wędrówkę od wsi Dzembronia, naszej ulubionej. Od naszego ostatniego pobytu zmieniło się jedno: wybudowali elegancki sklep, w którym już nie liczą na liczydle i w którym sprzedają coś więcej niż wódkę i chleb. Poza tym bez zmian: do Dzembronii przez świeży prowadzi szutrowa droga wzdłuż spienionego Czeremoszu, na łysych kopułach gór sterczą drewniane chałupy. Wieczorem cisza, pod oknem naszej chałupy szumi potok.

Spędzimy w Czarnohorze trzy dni, wędrując z plecakami. Mijamy Połoninę Smotrec i wybieramy drogę na Popa Iwana przez Uchaty Kamień – mniej stromą, a bardziej widokową.

Po kilku godzinach marszu wreszcie odsłania się widok na główną grań Czarnohory i wielki masyw Popa Iwana z ruinami polskiego obserwatorium. Biwak rozbijamy pod ruinami polskiego schroniska AZS. Tyle z niego zostało. Choć tyle, bo w Czarnohorze przed wojną stało kilkanaście schronisk! Dziwne miejsce. Zielenina porasta przestrzeń między fundamentami. Trudno uwierzyć, że kiedyś kwitło tu życie, gawędziło się przy piecu, parzyło kawę, flirtowało. Nie wiedzieli, że za kilka lat świat czeka katastrofa.

Cały wieczór zajmuje nam prognozowanie, czy dosięgnie nas potężna burza, która przewala się nad górami. Mamy szczęście: ominęła nas, dosłownie o parę podmuchów wiatru.

Czarnohora, wejscie na Popa Iwana

Na szczyt Popa Iwana dotarliśmy w gęstej mgle. (wyprawyzreporterem.pl)

Kolejnego dnia wcześnie rano ruszyliśmy w gęstej mgle na Popa Iwana. Plecaki zostawiliśmy w kosówce na grani i ruszyliśmy „na lekko” na szczyt. Obserwatorium wyłoniło się z woalu mlecznej mgły jak zjawa.

Obserwatorium, oddane do użytku w 1938 r., wybudowane w kilkanaście miesięcy było wielkim osiągnięciem polskiej inżynierii międzywojnia. Bo wciąż, nawet spoglądając na jego ruiny, zadajemy sobie pytanie: jak oni to wszystko tu w takim tempie wynieśli? Jak wyglądałoby to miejsce, gdyby w rok po oddaniu budynku nie wybuchła II wojna światowa? Schodzimy na dół, zza mgieł odsłania się widok na skąpane w słońcu połoniny.

Azymut: Turkuł, kolejny wierzchołek w głównej grani. Dziś mamy nieco gorszą pogodę. Zaczyna siąpić deszcz, powiewa wiatr. Dlatego schodzimy z grani na lewo do Jeziora Berbenieskuł, nad którym rozbijamy namioty. I ciągle nie widzimy jeziora, zupełnie pogrążonego w mgle. Rozgrzewamy się wieczorem przy małym ognisku ukraińską gorzałką, zasypiamy, rano wystawiamy głowy z namiotów i czeka nas niespodzianka: stoki gór odbijają się w wodzie wszystkimi odcieniami zieleni. Bajka. Aż żal odchodzić.

Jezioro Niesamowite na Huculszczyźnie

Bajkowy widok na Jezioro Niesamowite. (wyprawyzreporterem.pl)

Ale nie ma wyjścia. Wracamy na grań, którą wędrujemy jeszcze kilka kilometrów, aż naszym oczom ukazuje się Jezioro Niesamowite, kształtem przypominające serce. Opuszczamy grań, nad jeziorkiem organizujemy ostatni postój i schodzimy w dół do schroniska Zaroślak, mijając po lewej kolejne, ukraińskie obserwatorium astronomiczne. Zjeżdżamy wynajętym busem na dół, do Worochty, gdzie spędzimy noc w huculskim domu. A drugą część wyprawy zamierzamy spędzić inaczej.

Po spacerze po Worochcie i wizycie w karczmie, wystrojonej zdjęciami kurortu sprzed wojny ruszamy do Jasini, która przez krótki okres po I wojnie światowej była nawet stolicą… Republiki Huculskiej.

Jasina jest rozległa wsią położoną u stóp Czarnohory z ośrodkami wczasowymi, sklepami, karczmami. My jednak przyjechaliśmy tu, żeby po wczesnym poranku ruszyć konno na okoliczne góry, z których roztacza się piękna panorama gór. W Jasinie nie ma stadniny koni, turystka konna nawet nie raczkuje. Konie do wieczora pracują w polu. Udało nam się po prostu zdobyć kontakt do Hucuła, który zgodził się wypożyczyć konie. Cztery konie. Niestety o umówionej godzinie pojawiły się z opiekunem jedynie dwa.

– Nie da rady – wyjaśnił Hucuł. – Właściciel się uchlał wczoraj i konie nieprzygotowane. Nie ma szans. Pojedziecie na dwóch. Pojechaliśmy.

Mieszkańcy Huculszczyzny na swym pięknym motocyklu

Takie widoki – tylko na Huculszczyźnie. (wyprawyzreporterem.pl)

Koło południa wsiedliśmy w busa do Werhowyny (dawna nazwa: Żabie). Zawitaliśmy do domu Pana Romana Kumłyka, znanego huculskiego instrumentalisty i popularyzatora tutejszej kultury. Pan Roman daje popis gry na instrumentach, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia, ale naszą uwagę przykuwa bogata biblioteczka, w której odnajdujemy fotografie sprzed wojny i w zasadzie wyłącznie polską literaturę, w tym monumentalne dzieła: „Na wysokiej połoninie” Stanisława Vincenza i „Huculszczyzna” Szuchiewicza.

Mija południe i wracamy… do Dzembronii. Zatoczyliśmy koło, po to by na koniec naszego romansu z Huculszczyzną spłynąć na pontonach wartkim Czeremoszem.

W drodze powrotnej zatrzymamy się jeszcze na polskim cmentarzu w Kosowie i barwnym huculskim targu, gdzie można zakupić kapitalne huculskie wyroby.

A potem Lwów, starówka i powrót do domu. Za nami piękny tydzień, swoista egzotyka, tak blisko Polski. Życzymy sobie więcej takich tygodni.

 

Wyprawy z reporterem

Autorsko, po swojemu, czasem alternatywnie. Ludzie, którzy nie lubią bezmyślnych rajdów przez kraje. W pestki, trzeba iść w pestki - wyprawyzreporterem.pl.

Komentarze: 3

moanrei 27 listopada 2011 o 15:16

Jak tam pięknie! 

Odpowiedz

Sylwia 23 marca 2012 o 18:06

Super :) Ja jeżdżę na Ukrainę szlakami m.in. polskich cmentarzy. Wraz z grupą odnawialiśmy nekropolię w Jampolu nad Dniestrem :))) A szlaki górskie to jeszcze przede mną :)))

Odpowiedz

Ewa 22 września 2012 o 21:11

a w chatce u Kuby byliście? :)

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.