Herat – miasto cmentarzy i latawców
Afganistan. Pierwsze myśli, które przychodzą do głowy: brodaci talibowie, nieustanna wojna i polscy żołnierze, którzy coraz częściej wylatują w powietrze, na skonstruowanych przez islamskich fanatyków minach-pułapkach. Najgorętszy obecnie kraj w Azji to chyba jedno z ostatnich miejsc na ziemi, które kojarzy się ze słowami turystyka i podróże. A jednak wystarczy postarać się o wizę…
– Gdzie jedziesz? Do Afganistanu? – spytał przybierając groźną minę uzbrojony po zęby irański żołnierz. – To ty żaden turysta nie jesteś tylko żołnierz albo agent secret service. – Nagle ni stąd ni zowąd zaczął się śmiać. – Nic się nie martw, wszyscy tu będą twoimi przyjaciółmi.
To było późnym wieczorem na granicy turecko-irańskiej, setki kilometrów od Teheranu. Za żelazną bramą przywitały mnie portrety Chomeiniego, telewizory nadające mecz krykieta i informacje z Al-Jazziry oraz celnicy z ciekawością oglądający bordowy paszport z orzełkiem w koronie.
Nie było powodu, żeby nie wierzyć ostatnim słowom faceta w moro, ciężko się jednak było pozbyć pewnego nieuzasadnionego niepokoju. Przekroczenie żelaznej bramy było przecież równoznaczne z wkroczeniem na terytorium okrzyknięte osią zła.
Rozklekotanym busem na wschód
W Teheranie szybka przesiadka, rozlatująca się taksówka pędząca na dworzec południowy, skąd odjeżdżał autobus do oddalonego o jakieś trzysta kilometrów Mashadu. Stamtąd już tylko niewielki krok, jedna tylko granica, dzieli od celu podróży – tajemniczego, nie spenetrowanego jeszcze przez turystów Afganistanu.
Dlaczego Afganistan? W zasadzie zadecydował przypadek. Planowałem pojeździć po Iranie, znajomy zaproponował jednak, że może warto połączyć siły i odbić nieco na północ. Na miesiąc przed planowanym wyjazdem zmienił jednak pracę i mógł zapomnieć o urlopie. Zostałem sam z wbitą w paszport afgańską wizą. Klamka zapadła.
O 8 rano w załadowanym do połowy wielkimi tobołami autobusie byłem więc ja i sześciu zaciekawionych tym faktem Afgańczyków. Bus strasznie rzężąc i trzęsąc się ruszył na wchód. Nie należał do najnowszych modeli, w Polsce już dawno skończył by na jakimś złomowisku, tutaj jednak dzielnie toczył się naprzód powoli zmierzając ku położonej na pustyni granicy.
Wszystko tam było ospałe. Trwał ramadan, święty miesiąc, w trakcie którego muzułmanie przestrzegają ścisłego postu – od świtu do zmierzchu powstrzymują się od jedzenia i picia, nie palą papierosów i nie uprawiają seksu. No, przynajmniej się starają. Nikt się też nigdzie nie spieszy, nie wykonuje zbędnych czynności. Grunt to się nie przemęczać i uzbroić w cierpliwość – bez tego w ogóle szkoda się zapuszczać na wschód.
W końcu, po jakichś trzech godzinach granicznych formalności ruszyliśmy dalej, prostą jak strzała drogą rozcinającą na pół ciągnącą się po horyzont pustynię. W oddali majaczyły kamieniste góry, za którymi coraz szybciej zaczęło się chować słońce.
Na twarzach towarzyszy podróży, których liczba na granicy nieco wzrosła, widać było coraz większe podniecenie. Gdy tylko świat pogrążył się w mroku z plecaków i tobołków zaczęli wyciągać jedzenie – płaskie chleby z pszennej mąki, jabłka, dziwne owoce będące skrzyżowaniem dyni z melonem i termosy z herbatą. Co kto miał pod ręką natychmiast dzielił na części i rozdawał dookoła, tak żeby wszyscy mogli się nacieszyć pierwszym od kilkunastu godzin posiłkiem. Dziwne? Nie – w końcu byłem w jednym z najgościnniejszych krajów świata o czym jeszcze nie raz przyszło mi się przekonać w trakcie tej podróży.
Miasto cmentarzy i latawców
W nocy Al-Jazzira doniosła o kilkudziesięciu osobach, które zginęły w zamachu terrorystycznym w sąsiednim Pakistanie. Mnie bardziej intrygowała wydrukowana na igłowej drukarce kartka, którą ktoś przykleił taśmą klejącą w centralnym miejscu na ścianie. Na niej wizerunek Mekki i strzałka, pokazująca w niewielkim hotelowym pokoju kierunek do modlitwy. Witamy w mieście Herat, w północno-zachodnim Afganistanie.
Ulica zamachem też nie była zbytnio przejęta. Bomby, porwania i zabójstwa dokonywane przez talibów to niestety smutna codzienność, do której każdy przyzwyczaja się wraz z przyjściem na świat. Te wybuchające w sąsiednim kraju nie robią na ludziach większego wrażenia.
Mapa Heratu, którą dostałem w hotelu jest upstrzona szarymi plamami. Jedne mniejsze, inne całkiem rozległe. W mieście o jedną trzecią mniejszym od Rzeszowa znajduje się ich czternaście. To cmentarze będące pamiątkami po hulających od lat po Afganistanie wojnach.
– Najpierw przyszli Rosjanie, później kraj opanowali talibowie. Przez chwilę było spokojnie ale wojna rozpętała się na nowo – mówi starszy mężczyzna. – Boję się myśleć jak to się wszystko zakończy. Codziennie modlę się o pokój. Jeśli nie dla mnie, to przynajmniej dla moich wnuków.
Dzieciaki, te najmłodsze, na szczęście żyją w zupełnie innym świecie. Świecie wypełnionym kolorowymi wzorami latawców. To pierwszy widok, który tak bardzo rzuca się w oczy w tym kraju. Od rana do wieczora nad Heratem unoszą się ich dziesiątki. Kiedyś, gdy talibowie przez kilka lat panowali nad całym krajem, ich puszczanie, podobnie jak wiele innych kojarzących się z rozrywką rzeczy, było zakazane. Teraz trzepoczą na wietrze wprowadzając koloryt w zdominowaną przez piaskowe odcienie rzeczywistość.
Latawce są wszędzie, można odnieść wrażenie, że cały dziecięcy świat kręci się wokół nich. Nic dziwnego – to najprostsza zabawka, którą buduje się z dwóch kijków i kawałka plastikowej reklamówki.
Takie proste konstrukcje dominują w biedniejszych częściach miasta. W bogatszych maluchy prześcigają się w tym czyj latawiec jest większy, czyj piękniejszy. W centrum, na uliczkach wokół głównego bazaru, rozlokowały się nawet specjalistyczne sklepy, które sprzedają tylko latawce. Ogromne, kolorowe, skonstruowane tak, że bez problemów wzbijają się na kilkadziesiąt metrów w górę. Większość kończy na drzewach albo drutach wysokiego napięcia. Ich poszarpane szczątki można zobaczyć w całym mieście co kilkadziesiąt metrów.
Po przepustkę do lepszego świata
Pierwsze dni w Heracie przeznaczam na odpoczynek po kilkudniowej podróży z Polski. Poznaję ludzi, odwiedzam też ogrodzony wielkim na kilka metrów betonowym murem konsulat Iranu. Cel: zdobyć wizę tranzytową, dzięki której będę mógł lądem wrócić do Polski.
– Trzeba czekać ok. dziesięciu dni, ale nie powinno być z tym problemu – powiedziano mi w miniaturowym okienku, kiedy wreszcie udało się przepchnąć przez otaczający je tłum brodatych mężczyzn i stojącą potulnie w kilkuosobowej kolejce grupkę kobiet. Ci pierwsi starają się zdobyć przepustkę do lepszego świata, w którym dostaje się pieniądze za dobrze wykonaną pracę. One to głównie studentki, które chcą się spokojnie uczyć za granicą, by za kilka lat wrócić i, jeśli wojna się wreszcie skończy, odbudowywać ojczyznę.
Dziesięć dni plus standardowe wschodnie opóźnienie to akurat tyle, żeby wyruszyć w dalszą drogę. Odwiedzić kosmopolityczny Kabul, zwiedzić prowincję Bamian, w której straszą pustką miejsca po zniszczonych przez talibów ogromnych posągach Buddy, zobaczyć śnieg na szczytach gór Hindukuszu. Jak się jednak szybko okazało – pomyśleć łatwo, gorzej z wykonaniem.
Ale o tym – w następnym odcinku: Tylko nie jedź do Kabulu
Komentarze: 10
m. 15 grudnia 2009 o 10:42
Niesamowita opowieść, nie mogę się doczekać dalszych części! Trzeba jednak odwagi, żby wyruszyć w te okolice
Odpowiedzsatan 17 grudnia 2009 o 13:32
no no
Odpowiedztravel geek 30 grudnia 2009 o 1:21
właśnie czytając zadałem sobie pytanie: a kiedy Ty tam pojechałeś? bo wspominam o tym na blogu http://plprotravellers.blogspot.com/ w notce o podróżniczej blogosferze (ok… w której też należne miejsce zajmuje Peron :)
OdpowiedzZ pozdrowieniami!
Grzegorz Król 30 grudnia 2009 o 9:16
z należnego miejsca cieszymy się niezmiernie :)
Odpowiedza pojechałem tam w październiku 2008.
zdrowia.
Ольга 15 stycznia 2010 o 1:13
Хорошо расписали. Для новичков будет полезно.
OdpowiedzSedwr 30 lipca 2011 o 16:33
Paczemu tak ty skazała?
OdpowiedzЕкатерина 22 stycznia 2010 o 16:29
Я бы и так не смогла, полезно было ознакомиться.
OdpowiedzRafał 5 lutego 2014 o 15:26
O! Własnie się zastanawiałem czy są chętni na jazdę w tamte rejony świata, a tu masz :) no dobrze! Fajnie się to czyta.
OdpowiedzNELA 6 sierpnia 2015 o 11:13
„rzestrzegają ścisłego postu – od zmierzchu do świtu powstrzymują się od jedzenia i picia”
OdpowiedzO ILE MI WIADOMO TO POSZCZĄ OD ŚWITU DO ZMIERZCHU.W NOCY MOGĘ JEŚĆ DO WOLI.
Grzegorz Król 6 sierpnia 2015 o 11:45
Dzieki, oczywiście, że tak jak piszesz. Aż dziwne, że nikt tego wcześniej nie zauważył. Poprawione.
OdpowiedzPozdrawiam