Antarktyda i Przylądek Horn: żeglarskie marzenie na Katharsis
Następnego dnia odwiedzamy chilijską bazę sił powietrznych im. Presidente Gabriel Gonzales Videla. Był on pierwszą głową państwa, która przybyła na ten kontynent. Miejsce to, zwane Waterboat Point, jest interesujące ze względu na wydarzenia z 1921 roku, kiedy to najmniejsza ekspedycja antarktyczna w historii, złożona z dwójki młodych brytyjskich eksploratorów (19 i 22 lat!), spędziła tu zimę w zaimprowizowanej bazie zrobionej z kadłuba wyciągniętej na brzeg łodzi, prowadząc badania zoologiczne, meteo i pływów… I jak tu nie mieć podejrzeń, że ludzie jeszcze sprzed kilkudziesięciu lat byli ulepieni z innej gliny?
Port Lockroy i angielska Base A to kolejna perełka. Niegdyś port wielorybniczy, następnie terytorium argentyńskie, które jednak na skutek ‘tajnej’ operacji „Tabarin” (paryski klub nocny) w latach 1943-44 zostało przejęte przez Wielką Brytanie. Nie wiadomo czy główną atrakcją malutkiej wysepki na której mieści się baza jest a) kolonia pingwinów gentoo, b) zrekonstruowany budyneczek oryginalnej stacji wraz z ciekawymi eksponatami i rewelacyjnie zaopatrzonym sklepem z pamiątkami, c) załoga złożona z pięciu wolontariuszy płci pięknej.
Nie chce w żadnym wypadku podsuwać rozwiązania, ale warto powiedzieć, iż dziewczyny muszą przejść dość dziwne testy, zanim przyjadą tu na sezon letni. Zamknięte w namiocie pod Londynem są obserwowane pod kątem radzenia sobie w trudnych warunkach i życia z innymi na małej przestrzeni. Większość z nich trafia tutaj po uprzedniej wizycie na statku turystycznym, zakochane w scenerii, próbują się dowiedzieć jak można tu się dostać. Gdy już się uda, ich zadaniem jest utrzymanie budynku stacji, odmalowanie okien i drzwi, sprzątanie, wstawianie stempli i sprzedaż pamiątek.
Na lodowcu nad zatoką mieliśmy okazję również przećwiczyć kilka aspektów chodzenia po lodowcach. Raki, czekany, uprzęże i liny poszły w ruch. Razem z Piotrkiem poprowadziliśmy kilkugodzinne szkolenie, które chyba można powiedzieć, że spotkało się z zainteresowaniem.
Pogody zepsuła się na dobre. Mgła, fatalna widoczność, deszcz ze śniegiem i coraz więcej gór lodowych. Kierunek cały czas na południe, bliżej i bliżej koła polarnego. Ale przed sobą mieliśmy jeszcze jedno spotkanie. Ukraińska stacja Akademik Vernadsky przywitała nas w garniturach. Szybko okazało się, że obchodzą właśnie swoje piętnastolecie, co tłumaczyło by fakt, iż w jednym miejscu zebrały się w sumie aż cztery jachty!
- Chmury soczewkowe widziane ze stacji Arctowskiego – takie rozrywki tylko na Antarktydzie. (Fot. Kuba Fedorowicz)
- W stacji Arctowski nazwanej przez nas PlayStation działy się rzeczy niesamowite ;) (Fot. Kuba Fedorowicz)
- Tym razem raki i liny nie służyły do zdobywania szczytów, ale do asekuracji na lodowcu. (Fot. Kuba Fedorowicz)
Na Vernadskym znajduje się najlepszy bar na Antarktydzie. Chłopaki mają rzutki i bilard, jest normalny kontuar, tylko zamiast wódki w butelkach po Bolsie polewają swój mocny samogon pędzony w malutkim magazynku, chciałoby się rzec „pod schodami”. Impreza skończyła się dla większości dość szybko, o północy przyszedł dyżurny, zapukał w stół i zakończył zabawę. Dyscyplina być musi. Francuzi się upili i mieli problemy z powrotem na jacht, wiadomo, to nie to samo co bracia Słowianie… Z ciekawostek można dodać, iż z odwiedzanych przez nas stacji ta miała chyba najbardziej naukowy charakter. W końcu dane nie z każdego miejsca posłużyły do wykrycia dziury ozonowej!
Płyniemy dalej na południe. Wolno, ostrożnie, klucząc w paku lodowym na silniku zeszliśmy tak nisko, jak tylko mogliśmy. Wśród ogromnych bloków lodu dryfujących po tafli morza zeszliśmy na 66’33’S… Sięgnęliśmy koło podbiegunowego! Trzeba powiedzieć, że nosi to pewne znamiona wyczynu – nie-stalowym jachtem, praktycznie bez danych w systemach nawigacyjnych, bez dokładnych map papierowych z podanymi głębokościami, korzystając jedynie z ręcznych zapisek, informacji ustnych i obserwacji udało nam się. Piszę ‘nam’, jako załodze, ale nad tym pracowało nie więcej niż trzech, najbardziej doświadczonych ludzi na pokładzie. Czapki z głów. Patrząc na wyświetlacz zegara pokazującego pozycję geograficzną naszła mnie zabawna myśl, że liczba osób, które stopem dotarły na południowe koło podbiegunowe, nie powinna być raczej zbyt duża :)
Francis Drake był słynnym, angielskim korsarzem, jednym z największych, jacy zapisali się na kartach historii. W 1577 wyruszył z Anglii na czele pięciu statków, z zamiarem grabienia statków hiszpańskiej floty, która czuła się na wodach Ameryki Łacińskiej tak pewnie, że jej żaglowce podróżowały niemalże bez żadnej eskorty. Drake dotarł na wody Pacyfiku przez Cieśninę Magellana i pożeglował daleko, daleko na północ, atakując i okradając każdą napotkaną jednostkę. Do Anglii wrócił trzy lata później, a królowa w zamian za jego pirackie, czy też raczej w tym wypadku, korsarskie, zasługi, nadała mu tytuł szlachecki. Sir Francis Drake stał się tym samym pierwszym w historii komandorem, któremu udało się okrążyć świat i przeżyć. Podejrzewał on też istnienie alternatywnej drogi na południe od Ziemi Ognistej, gdyż jeden ze statków, straciwszy kontakt z resztą floty, ponoć zszedł do 56 stopnia, meldując o otwartym morzu dalej na południe… Jego imię budziło taki sam respekt jak cieśnina dziś nazywana jego imieniem.
Chcąc nie chcąc musieliśmy zmierzyć się z Drake’m jeszcze raz. Upraszczając, cała sztuczka polega na tym, żeby być w tych miejscach, gdzie akurat słabiej wieje w danym momencie. Przez pasaż przelatują z częstotliwością równą ok. trzydziestu dwóch godzin potężne niże, które krążą wokół Antarktydy. Dzięki prognozie pogody ściąganej z satelity można przewidzieć na najbliższe kilkanaście godzin jak te układy baryczne będą się przemieszczać i skąd będzie wiało.
Prawda jest jednak taka, że po pierwsze, prognoza jest tylko prognozą, a po drugie ‘słabsze wianie” jest pojęciem względnym. Szczególnie w Cieśninie Drake’a. Pogoda jest tu niestabilna, a morze najczęściej wzburzone i należy zawsze być przygotowanym na wszystko. Neptun był łaskaw dla nas i tym razem. Po pięciu dniach żeglugi, podczas których człowiek wchodzi w rytm – wachta, sen, jedzenie, wachta – o świcie 15 lutego przekroczyliśmy linię Przylądka Horn.
Opłynięcie go jest dla żeglarzy czymś w rodzaju żeglarskiego Everestu. Istnieją na całym świecie kluby kaphornowców, zrzeszające tych, którzy dokonali tego wyczynu, dając w zamian przywileje, którymi można szpanować w towarzystwie – kupić piwo w tawernie żeglarskiej bez kolejki albo nosić białą chustę na znak przynależności do elity. Niektórzy mówią także, że można już gwizdać na morzu albo nawet sikać pod wiatr.
Komentarze: 3
rangzen 28 lutego 2011 o 9:18
było sie stopem tu i tam, ale za taką akcje szacun pełen… :) jak Ty namierzyłeś te łajbe stary?
rangzen 28 lutego 2011 o 9:46
zajrzałem na bloga i już wiem :) jakaś cząstka mnie wolała tego nie czytać, bo teraz cały dzień będę myślał jak tu się znów gdzieś wyrwać…
pozdrawiam autora i cały peron
Kuba Fedorowicz 28 lutego 2011 o 16:57
wymarzyłem sobie ją :] przypadków nie ma :P