Bajka bez przyszłości
Pewnego dnia pewna Dziwaczka nie mogąc wytrzymać w domu zaczęła włóczyć się po dzikich miejscach na nowo ucząc się znanego jej z wczesnego dzieciństwa języka. Czuła oczywiście, że jej poszukiwania mają się nijak do działań jej rówieśników inwestujących w swoją spokojną przyszłość, ale w żaden sposób nie udało jej się opanować. Włóczyła się dniami i nocami i nasłuchiwała.
Początkowo myślała, że to co słyszy to zwykłe rozmowy drzew. Nic nadzwyczajnego. Wszyscy wiedzą, że drzewa mówią, rozumieli je bohaterowie Tolkiena i Świniopas od Andersena. Język prosty, nauczenie się go zajmuje chwilę. Czym więcej jednak Dziwaczka słuchała tym więcej słyszała i pewnego dnia odkryła, że jednocześnie przekrzykują się użytkownicy co najmniej kilku języków. Zrozumienie tego harmideru przerastało ją. Oczywiście (i na szczęście) nie było w tym bełkotu ludzi. Ci gadają tak głośno, że niemożliwe jest nawet usłyszenie drzew. Drzewa z kolei zagłuszają inne delikatniejsze dźwięki, więc żeby pozbyć się i ich, i skoncentrować kolejno na każdym z języków, Dziwaczka wychodziła coraz wyżej w góry, gdzie było spokojniej i ciszej. Powyżej piętra rododendronów i karłowatych jałowców, ale tylko jeśli siedziało się tam wystarczająco długo, dawało się usłyszeć ciche przekomarzanie. Nie ustawało ani na chwilkę i chociaż czasami wydawało się buńczuczne czy groźne, wyglądało raczej na rozmowę rodzeństwa. Nierozdzielnej, ale zawsze rywalizującej pary. Że to para, nie było żadnych wątpliwości. Głosy były najwyraźniej dwa.
Dziwaczka słuchała ich każdego lata, ale szybko zorientowała się, że większość z tych rozmów ginie zagłuszonych przez świergot ptaków, brzęczenie pszczół, czy szelest traw. O wiele spokojniej i ciszej było zimą. Najlepsza do podsłuchiwania okazała się niekończąca się zimowa noc.
Wiosna w Pirenejach. Zdjęcia Katarzyny Nizinkiewicz
Po trzech latach udało się zidentyfikować głosy. Kolejne dwa zajęło zapisanie ich. Proste nagranie nic tu nie dawało. Po prostu nie wystarczał sam dźwięk. Tę mowę odbierało się wszystkimi zmysłami. Czyli nici z bezpiecznego domku (zagłuszał wszystko, do tego zasłaniał i widok, i wiatr), nici nawet z ciepłego namiotu (przeszkadzał podobnie jak dom, przepuszczając tylko zapachy i dźwięki), nici z ogniska – bo tworząc krąg odcinało od połowy doznań. Język stawał się zrozumiały dopiero w zimnie, w ciemności, w niedostatku jedzenia, braku poczucia bezpieczeństwa (czy raczej w zgodzie na niebezpieczeństwa…), a zapisać go było potwornie trudno.
Początkowo Dziwaczka próbowała to namalować, ale wszyscy, którym pokazywała swoje dzieła, bali się ich i czuli się bardzo zagubieni. Łatwiej szło fotografowanie, bo bez pokrętnej wyobraźni, która rozpędzała się bardzo w malarstwie, zdjęcia wydawały się na pozór proste. Nie deformowały obrazu świata. Przedstawiały rozpoznawalne miejsca. Bywały i ciekawe, i piękne. Niestety inni widzieli w nich tylko ładne widoczki. Język, chociaż precyzyjnie zapisany, pozostawał nieprzekładalny na ludzki, więc nadal niezrozumiały. Nie sposób było nawet udowodnić jego istnienia.
Dziwaczka nie poddała się i spróbowała połączyć obraz i słowa. Pisanie wprost nie miało szans. Przypominało poradniki jak żyć, których pojawia się teraz całe mnóstwo, a których autorzy zwykle sprawiają wrażenie jakby nauczali innych, bo ich wiedzy wystarcza tylko do gadania. Próbując to przechytrzyć Dziwaczka dołączyła do obrazu i słów swoje prawdziwe życie. Czyny. Opisywała tylko to co przeżyła, a żyła tak, żeby mieć co opisywać. Powstały całe tomy przepisów. Ich realizacja gwarantowała podobne przeżycia, wiec Dziwaczka pisała tak i pisała przez ponad pięć lat, mając nadzieję, że ktoś to wreszcie powtórzy i odkrycie odwiecznego języka zostanie potwierdzone. Czasem ktoś jej nawet odpisał, niestety ludzie wyciągali z jej pisania fragmenty, które były im potrzebne na przyszłość, pasowały do ich układanek, a niepasującej reszty nie zauważali. Język natury (ukryty pomiędzy wierszami) nikogo nie zainteresował. Co gorsze wszyscy wierzyli, że Natura jest niema!
Dziwaczka posiwiała. Pisała teraz coraz krócej i coraz mniej. W końcu ograniczyła się do podpisów pod obrazkami. Ostatnia wiadomość, którą zostawiła wyglądała mniej więcej tak: to rozmowa Nieba i Ziemi tocząca się przez całą zimę. O niczym prawda?
Niebo i Ziemia były i będą zawsze. Do niczego nie muszą dążyć i wcale nie muszą się spieszyć. Ich życie to zwykłe trwanie. Jedni powiedzą, że wegetacja. Inni, że celebrowanie każdej bez wyjątku chwili. Trwanie nie ma celu, nie ma z niego korzyści czy zysku. Żadnych perspektyw tylko Teraźniejszość. I w tym chyba największy kłopot… Wieczność nie ma Przyszłości, więc po co ktoś miałby się nią interesować?
Komentarze: 2