Dla wszystkich tych, którzy jeszcze nie odwiedzili tego pięknego niemieckiego miasta – taka moja prosta sugestia: pakujcie się w auta i póki jeszcze autostrada A2 otwarta (opcja Warszawa) i A4 czynna (Kraków/Katowice/Wrocław), dawajcie do Drezna na weekend, albowiem warto. Mówię wam to ja – Kiwi, co generalnie gustuje w dziczy.

W Dreźnie spędziłam może ze dwadzieścia godzin, będąc w podróży pomiędzy totalnym nigdzie Beskidu Niskiego a Frankfurtem nad Menem, z którego miałam odlecieć do Juby mej kochanej. Nie będę ściemniać – wybrałam opcję na bogato z pięciogwiazdkowym hotelem Kempiński Taschenberg Palais, na który ofertę znalazłam po jakiejś mega obniżonej cenie płacąc raptem sześćdziesiąt euro (zamiast stu osiemdziesięciu). Parking samochodu kosztował dwadzieścia euro do tego, ale co tam. Raz się żyje.

Ale nie o logistyce, finansach i administracji chciałam pisać. Chciałam wam opisać wrażenie, jakie robi Drezno na Polaku ze stolicy Sudanu Południowego. A robi wrażenie!

Otóż dla niewtajemniczonych – czyli takich jak ja, którzy omijali lekcje historii szerokim łukiem – w 1945 roku, na gorącą prośbę wujka Józia Stalina, który próbował zdobyć Wrocław, żeby go potem oddać swym przyjaciołom Polakom, koledzy Churchill W. i Roosevelt T. urządzili Dreznu prawdziwą jesień średniowiecza (a właściwie baroku), w ciągu kilku dni równając sześćdziesiąt procent miasta z ziemią, koncentrując się zgodnie ze swym umiłowaniem do sztuki, na zabytkowym kompleksie zamkowym położonym nad Łabą. Tak chyba, żeby się Niemcom odwdzięczyć za zamek królewski w Warszawie. Albo na złość po prostu. Względnie z totalnej głupoty. Bo nie ma to jak niszczyć zabytki. Wiadomo, że są one groźną bronią przeciwlotniczą.

Dla tych, którzy chcą dywagować o tym jak inaczej przekonać wroga do poddania się i że uderzanie w czuły punkt jest istotne, dodam, że niszczenie zabytków to już po prostu walenie po jajach…

Potem oczywiście sielanka nastąpiła i w Dreźnie ludzie żyli jak pączki w maśle we wspaniałej republice demokratycznej, z której pochodzą trabanty.

Wszystkie te fakty naturalnie są nie bez znaczenia, gdyż niewątpliwy urok czystych uliczek na starym mieście, jest urokiem nowym, świeżym, powstałym częściowo w czasach NRD, a częściowo już w latach dziewięćdziesiątych.

Szlagierowym punktem programu w Dreźnie jest naturalnie Frauenkirche, czyli Kościół Najświędszej Marii Panny, z którego w oryginale zostało tylko tyle co reprezentują ciemne bloczki kamienne. Wszystko to co jasne – jest nowe. Przed kościołem zaś ustawiono oryginalny fragment kopuły, który spadł tam w czasie bombardowania. Przechowywany w celach historycznych, kilka lat temu zamieszkał niedaleko swojego oryginalnego miejsca pobytu.

Po zapoznaniu się z informacjami, że budynek nie spełnia dzisiejszych norm dotyczących Bezpieczeństwa w Budownictwie (tak, tak – jesteśmy w Niemczech), można wjechać windą (sic!) oraz wdrapać się po schodkach na sam czubek wspaniałej kopuły tego kościoła, skąd mamy wspaniały widok na miasto. Polecam.

Należy też koniecznie odwiedzić zamek królewski, bo przecież były takie czasy, gdy ich królowie byli naszym królami. I nawet mieszkali w dwóch miejscach na raz. Jeden z nich to ten koleś w złocie na koniu.

Ważnym jest także zwiedzenie późnobarokowego kompleksu Zwinger i dla wszystkich miłośników sztuki – spacer wśród zebranych dzieł klasyków różnych o nazwiskach tak nieznanych jak np. Rembrandt bądź Rubens. Po wyjściu z galerii napawamy się jeszcze bogactwem zdobień, lasem rzeźb (wszystko to odtworzone dość niedawno), spacerujemy po fikuśnych klatkach schodowych i ogólnie czujemy, że jest bogato. Jest pięknie. I są fontanny.

Przy tych spacerach wśród przepychu naszło mnie takie jedno przemyślenie. Dziś nie buduje się już pięknie i bogato. Dziś buduje się funkcjonalnie, estetycznie i efektywnie. Dużo bardziej po niemiecku. Na bogato buduje się już tylko w Dubaju… Szkoda, że taki szał estetyczny dostępny jest w Europie tylko pod postacią historii. Ale najważniejsze, że jest. I trzeba to czym prędzej zobaczyć…

Ale to nie koniec atrakcji. Bo wiadomo, nie każdy facet jest dewiantem sztuki, względnie nie wszystkie babki marzyły o tym, żeby być księżniczkami. Ja tam marzyłam, więc schodząc po schodach, czy siadając przy fontannie, widziałam siebie zasznurowaną jak baleronik w gorsecie, z upudrowaną peruką i mega ciężką kiecką. A i moja waga wydała się jak nadto odpowiednia, lub nawet zbyt niska, jak na barokowe kanony piękna. I wszystkie kompleksy prysły!

No ale jeśli wiadomo, to co wiadomo powyżej – jest jeszcze jeden powód dla którego warto do Drezna ściągnąć. I to powód dla wszystkich, którzy jeżdżą Autami dla Ludu (czyli VW) w modelu Phaeton (czyli dalej na bogato). Die Glaserne Manufaktur albowiem stoi otworem przeszklonym przed Państwem Turystem i ukazuje wszystkie swe bebechy, a robi to w białych uniformach, rękawiczkach, na parkiecie. Tu można zobaczyć, jak auta powstają w sposób wyjątkowo miłujący niemiecką technologię i precyzję.

To wszystko kończymy jakimś fajnym kiełbasianym przysmakiem podpartym piwkiem na jednej z barek zacumowanej na Łabie i turystyczny wypas mamy odbębniony.

Wyjeżdżamy z Drezna ujęci jego odnowionym, poukładanym saksońskim pięknem. Ahhhh…

Edyta Kijewska

Tak bardzo pragnęła Afryki, że dostała jej z nawiązką. Stacjonuje w Sudanie, zahaczając o inne kąty Afryki Wschodniej i nie tylko.

Komentarze: Bądź pierwsza/y