W 2009 roku odbyła się wyprawa Explore Apolobamba 2009, której sukcesem było zdobycie czterech dziewiczych szczytów oraz wierzchołka FAE 3. Dwa lata później, wyrusza ekspedycja Explore Apolobamba 2011 z niemniej ambitnymi planami. Oto trzecia część relacji, co tym razem udało się osiągnąć.

Trzecim celem naszej wyprawy miało być wejście na najwyższy wierzchołek Trata Tata. W 2009 roku udało nam się wspiąć na dwa z czterech szczytów tego masywu, ale najwyższy pozostawał niezdobyty.

Tym razem droga wiedzie na południe. Mijamy chatkę pasterza, z którym Filip zaprzyjaźnił się podczas poprzedniej wyprawy i którego odwiedzał w każdy niewspinaczkowy dzień. Następnie przechodzimy przez rzekę płynącą dnem doliny Huancasayani. W tym miejscu zaczyna się mozolne, kilkusetmetrowe podejście do przełęczy.

Walka ze słabościami

Nie oglądając się na siebie nawzajem idziemy wolno, ale konsekwentnie do góry. Każdy walczy z własnymi słabościami. Na przełęcz dochodzimy w samo południe. Magda oznajmia nam, że dalej nie idzie. W takiej sytuacji chcę zarządzić odwrót, ale ulegam w końcu namowom Magdy, żebyśmy jeszcze spróbowali. Umawiamy się na kontakt przez krótkofalówki o każdej pełnej godzinie. Zostawiamy zatem Magdę wygrzewającą się na słońcu i ruszamy dalej.

Podejście jest łatwe technicznie, ale bardzo wyczerpujące. Obsuwające się drobne kamienie wymieszane z piaskiem błyskawicznie pożerają nasze siły. Jesteśmy jednak bardzo zdeterminowani. Niepowodzenie na Kocich Uszach i chęć zdobycia na tej wyprawie pięciotysięcznika pchają nas do przodu.

W końcu dochodzimy do skał. Wiatr się wzmaga, czuć już bliskość szczytu. Teren jest jedynkowy, może momentami dwójkowy, ale postanawiamy oszczędzać czas i się nie wiązać. Po pierwsze niebo zaczyna zaciągać chmurami, a po drugie martwimy się trochę o Magdę, z którą nie udało się nawiązać połączenia. W końcu docieramy do szczytu. Wiemy, że jest wcześnie, że droga w dół jest łatwa, więc pozwalamy sobie po prostu się cieszyć.

Zachowujemy się jak wariaci, wygłupiamy się, robimy zdjęcia i podziwiamy okoliczne szczyty. Widać stąd wyraźnie, że jeszcze dla kilku kolejnych wypraw nie zabraknie wymagających, dziewiczych szczytów w dolinie.

O ile dosyć ciężko wchodzi się po piargu, to zejścia są w takim terenie przyjemne i łatwe. Po godzinie udaje nam się wrócić na przełęcz do Magdy i możemy zacząć marsz w dół do bazy. Schodzimy zachodnimi zboczami góry, więc mamy okazję podziwiać fantastyczne wzory utworzone przez torfowisko pod nami. Dwa lata wcześniej mało się w nim nie potopiliśmy. Teraz więc wiemy, że można się nim pozachwycać, ale lepiej się do niego nie zbliżać.

Pierwsi na szczycie

Ale to nie koniec wyprawy. Skoro dwa dziewicze wierzchołki już padły naszym łupem, to na kolejny atak wybieramy szczyt w głównej grani Apolobamby, a co za tym idzie i Andów. W otoczeniu najbardziej charakterystycznego szczytu w dolinie Huancasayani – Kura Huari – znajdują się dwa niższe wierzchołki. Jeden z nich został zdobyty w 1997 roku przez niemiecką wyprawę JEAV i nazwany FAE 7. Jedenaście lat później na drugi z niezdobytych wierzchołków chcieli wejść uczestnicy wyprawy amerykańsko-nowozelandzkiej. Swoją zdobycz nazwali Rumi Mukuku. Po przeanalizowaniu raportów z obydwu wypraw doszliśmy do wniosku, że zdobyły one ten sam szczyt. Teraz chcemy skorzystać z błędu, który udało nam się odkryć i jako pierwsi zdobyć drugi ze wspomnianych szczytów w otoczeniu Kura Huari.

Widać, że aklimatyzacja zrobiła swoje, bo tempo, z jakim się poruszamy jest znacznie lepsze niż to z pierwszego ataku. Szybko zyskujemy wysokość i mamy jeszcze siłę na rozmowy. W pewnym momencie dostrzegam lisa – jakieś pięćdziesiąt metrów od nas. Pokazuję go Magdzie i Tomkowi, którzy potwierdzają – też widzą lisa. Zbiorowa halucynacja? Widząc lisa trawersującego dosyć strome, ośnieżone zbocze i spokojnie znikającego za grzbietem, wzdłuż którego się poruszamy, skłaniam się właśnie ku tej opcji.

W końcu docieramy do lodowca. Zakładamy raki, wiążemy się liną i zaczynamy spokojnie podchodzić. Szczyt, który wybraliśmy wygląda przerażająco. Jedyna potencjalna droga wejścia wiedzie kilkudziesięciometrowym, stromym kominem. Przy tak kruchej skale nikt nie ma ochoty ryzykować. Za to w północnym grzbiecie widzimy inny szczyt, który wygląda obiecująco. Nie jestem pewien czy to FAE3, które zdobyliśmy w 2009 roku, bo z tej perspektywy nigdy go nie widziałem. Wchodzimy na grzbiet, żeby się upewnić. Okazuje się, że istotnie, to jest FAE3.

Droga w górę nie wygląda trudno, ale nie jest też ładna. Postanawiamy zejść na lodowiec i podejść pod górę, którą mieliśmy zdobywać. Gdy zaczynamy podejście okazuje się, że lód przykryty jest warstwą kilkunastocentymetrowego śniegu. Mało prawdopodobne jest, żeby zeszła lawina, ale zbocze ma około 50°, jego struktura jest warstwowa – nie ma sensu ryzykować. Udała nam się fantastyczna wycieczka z pięknymi widokami, nie ma co żałować – schodzimy.

Idziemy na wschód, a przed nami góruje masyw Yagua Yagua. Nie słyszałem, żeby został kiedykolwiek zdobyty, ale nie jest też wymagającym celem wspinaczkowym. Za to jest to ostatni wysoki szczyt przed bezkresną selwą parku Narodowego Madidi. W naturalny sposób klaruje nam się zatem ostatni górski cel wyprawy.

Pierwszą niespodzianką na naszej drodze jest bardzo głęboka dolina. Sądziłem, że do podnóża góry będziemy szli w miarę równym terenem, tymczasem od razu na początku tracimy ze 150 metrów wysokości. Dalej już jednak bez niespodzianek. Jest stromo, ale łatwo i bardzo szybko zyskujemy wysokość.

Na przełączkę w południowym filarze docieramy jeszcze przed południem. Tu musimy się związać. Wprawdzie droga wiedzie piargami, ale cały czas obsuwają się jakieś kamienie i jest dosyć stromo. Filip i ja prowadzimy, Magda i Tomek zbierają sprzęt. Droga jest niestety bardzo kręta, więc idąc z lotną asekuracją strasznie się męczymy, z wybieraniem liny. Zmęczenie widać nawet u Filipa, który coraz rzadziej wyjmuje kamerę. Dochodzimy w ten sposób do partii szczytowych.

Mamy dwie potencjalne możliwości – albo wspiąć się czwórkowym terenem kilka metrów do grzbietu i dojść do szczytu, albo iść ogromną, lekko wznoszącą się płytą na wschód i tam próbować znaleźć wejście na wierzchołek. Na początku próbuję wejść na grzbiet, ale brak asekuracji i urwanie trzech kolejnych chwytów studzą mój zapał. Trzeba będzie znaleźć miejsce z lepszą asekuracją, albo po prostu łatwiejszą drogę. Idziemy płytą. Okazuje się, że na jej końcu znajduje się bardzo łatwe wejście na szczyt. A tam – kamienny murek. Nie było dotychczas udokumentowanych wejść na tę górę, ale jak widać Indianie też znaleźli sobie wystarczająco dużo powodów, żeby się tu wdrapać.

Widok zapiera dech w piersiach. Widać stąd lazurowe jezioro Sorel, kilka innych granatowych stawów, wstążki potoków, biały kaptur Chaupi Orco – najwyższego szczytu Apolobamby oraz bezkresną dżunglę Madidi. Po chwili kilka metrów nad naszymi głowami pojawia się ogromy kondor i próbuje przepędzić nas z góry. Filip oczywiście kręci, ja oczywiście fotografuję.

Zejście przebiega bez większych przeszkód i zgodnie z planem dosyć wcześnie docieramy do obozu. Następnego ranka Filip i Magda wychodzą w dół z częścią bagażu, żeby interweniować, gdyby señor Juan Sulca o nas zapomniał. Tomek i ja zwijamy namioty, palimy śmieci i pakujemy resztę sprzętu. Pasterz przychodzi ze swoimi psami – Pusitą i Oko, żeby się z nami pożegnać. Juan Sulca też przybywa zgodnie z planem. Obaj rozmawiają żywo w ajmara i pakują nasze rzeczy na lamy. To, czego nie zużyliśmy podczas akcji górskiej, dzielimy między nich dwóch. Z lekką nutką żalu rozpoczynamy marsz w dół. Lamy dziarsko prą do przodu, a ja co chwilę zatrzymuję się, żeby zrobić zdjęcie.

Gdy dochodzimy do drogi Juan Mendoza już czeka. Zabieramy Juana Sulca i jego żonę oraz dwóch młodych chłopaków z Puiny i ruszamy do Pelechuco. Cztery godziny później możemy już wznieść pierwszy toast za udaną wyprawę.

Marcin Kruczyk

Z wykształcenia elektronik, obecnie bioinformatyk na Uniwersytecie w Uppsali. Od wielu lat usiłuje odpowiedzieć sobie na pytanie czy kocha bardziej góry czy podróże.

Komentarze: 3

Izabella Sapula 5 lutego 2012 o 15:18

Właśnie przeczytałam relacje w zimowym MG – ekipe z Explore Apolobamba pozdrawia ekipa z BIG 10 :D.

Odpowiedz

Anonim 8 lutego 2012 o 16:18

A dziękujemy Serdecznie. Ja też pozdrawiam Ekpię z Big 10 w imieniu ekipy Explore Apolobamba!
Gratulujemy – piękne wulkany – niektóre znajome! ;-)

Marcin

Odpowiedz

Marcin 8 lutego 2012 o 16:19

Nie wpisałem maila, żby nie było anonimowo, to jeszcze raz podrawiam i gratuluję!

Marcin

Odpowiedz