Podróż zaczynałem od Gruzji i to był błąd. Gruzja powinna być zakończeniem, a nie początkiem. Wszystko tu stwarza wrażenie przybicia do przystani, dotarcia pod dach. Wszystko – klimat, krajobraz i obyczaje – namawia, żeby przysiąść w cieniu, łyknąć wina, odetchnąć i pomyśleć: fajnie tu.
Ryszard Kapuściński, Kirgiz schodzi z konia

Zdjęcia z podróży do Gruzji - Mccheta

Widok na Mcchetę i rzekę Mtkwari z cerkwi Dżwari. (Fot. Łukasz Czubak)

Gruzja jaka jest, każdy wie. Albo był, albo słyszał, albo czytał w książkach znanych celebrytów. Tymczasem nie wystarczy być, usłyszeć, przeczytać. Bo ani jedna wizyta, ani kilka opinii czy nawet odhaczonych lektur, nie wystarczy, żeby poznać ten kraj. Bo choć Gruzja nie jest wielka, to można ją smakować długo i namiętnie. Jak tutejsze wino, widoki i potrawy.

Najciekawsze są w niej zaskoczenia. A te, jak wiadomo, dla każdego są inne. Dlatego pozwólcie, że nie będę powielał schematu i rozpisywał się o kuchni, zabytkach i muzyce, one zaskakują każdego. Zresztą przeczytacie o tym w książkach cenionych – jeszcze do niedawna – celebrytów. Napiszę o tym, co zdziwiło mnie osobiście. A jeśli od kogoś zapożyczam zaskoczenie, to przepraszam, robię to zupełnie nieświadomie.

Sakartwelo by night

Gruzińskie miasta pięknieją nocą. Nie żeby za dnia nie miały czym czarować, ale wieczorami emanują wyjątkowym blaskiem. Mimo konfliktu z Rosją, Gruzini wynegocjowali chyba jakąś zniżkę na dostawy energii. Gdy tylko zapada zmrok szare nieraz mury nabierają nowych barw. Mienią się fioletami, czerwienią, żółcią. Każdy kościół, twierdza, zabytek, wszystko tu stara się o uwagę i chce udowodnić swoją atrakcyjność. I nie wystarczy delikatne muśnięcie światłem, zagubiony promyczek. Nie, nie. Luksy i lumeny ostro dają po oczach, tworząc klimat jak z kaukaskiej baśni. Wieczorami tutejsze miasta stroją się w światło i oczekują zachwytu przechodniów.

Spośród nich największą kokietką jest z pewnością Tbilisi. Miasto o setkach błyszczących kreacji. Uwodzi skąpaną w promieniach reflektorów twierdzą Narikala. Przyciąga spojrzenia przechodniów setkami żarówek mrugających na wieży telewizyjnej. Czaruje skąpanymi w świetle świątyniami, pomostami i kamienicami.

W pamięci zostaje szczególnie przyobleczony w ciepłe barwy sobór Trójcy Świętej i rozbłyskujący feerią świateł Most Pokoju. Chyba tylko słynna fontanna w Kutaisi wywiera nocą większe wrażenie. No, może jeszcze podziemne przejścia w gruzińskiej stolicy. Te, w przeciwieństwie do zabytków, w ogóle nie są oświetlone.

Bliżej nieba

Gruzini żyją wiarą. To nie podlega wątpliwości. Polska niby też uchodzi za kraj religijny – w końcu mamy największy pomnik Zbawiciela na świecie i trzeci kościół w Europie – ale nasza wiara ma chyba mniej duchowy wymiar. W Gruzji od modlących bije jakaś aura szczerości, wiarygodność. Kiedy wierni całują święte ikony i palą wotywne świeczki, to widać na ich twarzach autentyczną pewność. To nie jest tylko tradycja, przywiązanie do obrządku. To rozmowa przyjaciela z przyjacielem. Prawdziwie intymna chwila i powierzenie swoich problemów zaufanej osobie.

Mam wrażenie, że Gruzini literalnie traktują boga jak ojca. Mają do niego ogromny szacunek i uwielbienie, ale jednocześnie nie krępują się przy nim rozmawiać o bardziej przyziemnych sprawach. Tutaj kościół to miejsce, do którego naprawdę przychodzi się jak do domu. Każdy jest mile widziany. To widać zarówno w sposobie, w jaki wierni rozmawiają z kapłanami i w tym, jak traktują święte miejsce. Kościoły zawsze są pełne, a wśród twarzy widać zarówno doświadczone życiem oblicza, jak i gładkie lica. Na żadnym z nich nie spostrzeżesz oznak znudzenia.

Męska grupka

Szukasz hostelu – stoją. Wybierasz się na miasto – stoją. Wracasz wieczorem – stoją. Rano wyskakujesz po ciepły szoti – stoją niezmiennie. Za pierwszym razem przechodzisz ostrożnie, nie nawiązujesz kontaktu wzrokowego. Za drugim, dyskretnie podnosisz wzrok, lustrujesz twarze. Za trzecim, liczysz ilu ich tam, czy zamienili się miejscami, skończyli paczkę słonecznika, czy się uśmiechają, czy smucą, czy mają brudne paznokcie. Za czwartym, rozpoznajesz twarze, kiwasz nieśmiało, a oni już wiedzą. Idzie ten zabawny turysta, który chodzi w te i we w tę. I pewnie też się zastanawiają co jest takiego specjalnego w tym chodzeniu, skoro można w spokoju postać.

Męskie grupki są w Gruzji wszędzie. Zawiązują się ad hoc i nie potrzebują większego powodu do wspólnego postania. Jedziesz przez puste pola, nie ma domów, nie ma niczego, a grupka jest. Stoi. W szczerym polu rozprawia nad sensem bycia. Przejeżdżasz przez podmiejskie tereny pełne budującej się przedsiębiorczości, dostrzegasz ją kątem oka. W warsztacie pełnym szrotów rozprawia o cylindrach i koniach mechanicznych. Wysiadasz z marszrutki rozprostować kości, a wokół twojego kierowcy jak spod ziemi wyrastają bliżej niezidentyfikowani towarzysze. I już jest temat, i już jest rozmowa. Przecież najważniejsze żeby sobie wspólnie postać. W kupie jakoś raźniej.

Z dala od wścibskich spojrzeń

Ci z kolei starają nie rzucać się w oczy. Zwykle natrafia się na nich przypadkowo. W przeciwieństwie do męskiej grupki, od razu wiesz, że nie spotkali się w celach filozoficznych dysput. Typowym miejscem występowania może być parkowa alejka, wzgórze z romantycznym widokiem na Kaukaz, peryferia terenu kościelnego, albo sporych rozmiarów pomnik bohatera narodowego. Zasada jest prosta, im bardziej romantycznie i zacisznie, tym większa szansa na trafienie gruzińskich Romea i Julii.

Nasz personal best miał miejsce podczas spaceru z wzgórza Mtacminda na Twierdzę Narikala w Tbilisi. Na odcinku trzech kilometrów trafiliśmy na dziewięć obściskujących się par. Co ciekawe zanotowałem pewne wspólne cechy. Dla kronikarskiego obowiązku odnotowuję.

Chowająca się przed wzrokiem konserwatywnych rodziców parka składa się zwykle z przystojnego bruneta o zawadiackim spojrzeniu, zdradzającym gorącą krew kaukaskich górali, oraz z farbowanej panny o wydatnych ustach pociągniętych karminową szminką. On odziany jest zwykle w skórzaną kurteczkę i białe trampeczki zachodniej marki. Ona w skórzaną spódniczkę mini i żakiecik rodem z rosyjskiego żurnala. Nieodzownym elementem wyposażenia młodzieńca jest słonecznik, a dziewczyny torebka i chusteczki. Lokalnych amatorów uścisków omijamy dyskretnie nie zakłócając ich sesji z naturą.

Jadąc do Gruzji zapnij pasy

Po wyjeździe do Gruzji słowo dżygit nabrało dla mnie nowego znaczenia. Wcześniej określałem nim rodzimych, porywczych kierowców. Teraz już wiem, że w Polsce nie ma narwanych kierowców a mityczny brak kultury jazdy w naszym kraju to wymysł twardogłowych stróżów prawa. Sformułowanie dżygit powinno przysługiwać wyłącznie kierowcom poruszającym się po ulicach Gruzji. Ci to mają nerwy ze stali! I pomyśleć, że rozważałem wypożyczenie samochodu. Święta Nino, patronko Gruzji, uchowaj!

Jak oni to robią, że nie dochodzi do wypadków, że przeciskają się między tymi wszystkimi samochodami, że wytrzymują to ciągłe trąbienie i ryk klaksonów, że lawirują między przechodniami? Nie mam kaukaskiego pojęcia. Pewne jest jedynie, że wybierając się do Gruzji musisz zapomnieć o wszystkim czego nauczyłeś się do tej pory o ruchu drogowym. Szczególnie jeśli zamierzasz przejść na drugą stronę ulicy. A zamierzasz, prawda? A więc pamiętaj, zielone światło wcale nie znaczy, że samochody się zatrzymują. Czerwone natomiast wcale nie zabrania przechodzenia przez ulicę. Tutaj szosę przechodzi się etapami, od „wyspy” do „wyspy”. Pamiętasz ośmiobitową grę Frog z lat osiemdziesiątych? No cóż. W Gruzji jesteś tą tytułową żabką. Hop-hop-hop…

Smak Gruzji

Co kraj, to smak. Włochy mają bazylię. Francja pachnie ziołami prowansalskimi. Indie drażnią nos curry, a Meksyk podniebienie chilli. Gruzja, jak na potęgę kulinarną przystało, również nie pozostaje w tyle. Rodem największych kuchni świata, pobudza zmysły i apetyt ulubioną przyprawą. W kaukaskiej republice liczy się przede wszystkim kolendra. Sypie się ją, a raczej kroi, gęsto i często. Do wszystkiego i w nadmiarze. No bo co to za potrawa jeśli nie towarzyszy jej charakterystycznej ziołowa nuta.

Charczo, syta zupa z mięsem wołowym, proszę bardzo – kolendra. Zapiekane warzywa na czele z apetycznymi badridżiani – bakłażanami, proszę więcej – kolendra. Ikona gruzińskiej kuchni, zawijane chinkali z rosołem, w nadzieniu oprócz mięsa, co? Kolendra!

Ja akurat uwielbiam kuchnię pachnącą ziołami. Ale podejrzewam, że dla przeciętnego miłośnika schabowego i parówek z wody, nadmiar zielska między ząbkami, może skutecznie odstraszyć od tej niezapomnianej kuchni. Na szczęście zawsze można popić wyjątkowym winem.

Bezpiecznie jak u mamy za piecem

Muszę przyznać, że się zaskoczyłem. A kiedy człowiek w podróży się zaskakuje to dobrze, bo to znaczy, że kolejny raz pokonuje stereotypy próbujące zawładnąć jego myśleniem. Przecież Gruzja to Kaukaz. A Kaukaz to górale, to dzicz, to niebezpieczeństwa. Przecież stamtąd to już blisko do Czeczeni, do Abchazji, do Osetii. Przecież jeszcze niedawno tam strzelali, zabijali, porywali. Przecież jeszcze niedawno wojna tam była…

Dawno w żadnym kraju nie czułem się tak bezpieczny, tak nie sondowany wzrokiem przez miejscowych, tak w spokoju pozostawiony sobie (abstrahując od gościnności). Tak, faktycznie, pięć, dziesięć lat temu bałbym się wyjść nocą w gruzińskim mieście po piwo. Tak, pięć, dziesięć lat temu bałbym się zostawić w gruzińskim mieście żonę na chwilę samą na przystanku. Ale teraz? Czasami większy strach czuję gdy muszę przejść nocą przez własne blokowisko. Naprawdę spokojny i gościnny to naród ci Gruzini. Przynajmniej do czasu, gdy nikt nie nadepnie im na odcisk albo pogardzi gościnnością. Ale kto by się nie wkurzył, gdy wjeżdżają ci z czołgami do ogródka albo odmawiają udziału w suprze?

Umiarkowanie w kolorach

Gruzja to nie jest kraj dla smutnych ludzi, oj, co to, to nie. Ten naród potrafi się bawić, śpiewać i ucztować jak żaden inny. Ale kiedy przemierza się gruzińskie miasta to może się wydawać, że Gruzini to straszni pesymiści. Albo, że słuchają wyłącznie ostrej muzyki spod znaku tuszeckich przesterowanych instrumentów ludowych.

Tutaj wszyscy chodzą na czarno. Albo w najlepszym przypadku na szaro-buro. W tłumie rzadko kto się wybija. No, może poza stołecznym Tbilisi. Jednak na prowincji dominują stonowane kolory. Różu nie uświadczysz. Taka tradycja, taki koloryt. Mi to pasuje. Takie umiarkowanie w barwach świetnie koi oczy po dominującej w naszym kraju pastelozie.

Sobór świętej Trójcy w stolicy Gruzji

Tbilisi – Cminda Sameba (Sobór Św. Trójcy). (Fot. Łukasz Czubak)

Kaukaski żywioł

Wiedziałem, że nie wszystko może być idealne. Zawsze tak jest. Wiele rzeczy cię ujmuje i zachwyca, ale drugie tyle drażni i denerwuje. W Gruzji tych drugich rzeczy było naprawdę niewiele. Poza jedną. Śmieciami. Wiele można powiedzieć o kaukaskiej republice i jej mieszkańcach, ale na pewno nie to, że przesadnie dbają o czystość na ulicach. Mimo podobieństwa gór, do Szwajcarii im jeszcze trochę brakuje.

Serce się kraje jak zza szyb marszrutki obserwujesz te wszystkie piękne widoki, a na plan pierwszy wybijają się stosy odpadków leżakujące po rowach. Wiele razy widziałem ludzi w miastach, którzy zdawali się wierzyć, że po zetknięciu śmiecia z brukiem, gagatek znika, dematerializuje się, albo zamienia w kwiatki. Niestety ta wiara jest chyba silniejsza od przekonania, że dbać należy jedynie o własny ogródek, a cała reszta posprząta się sama. Ale czy można mieć zarzuty do narodu, który musi sprzątać pozostałości siedemdziesięciu lat komunizmu?

(Wyjątek? Mccheta. Miasto jak z pocztówki. Nie tylko zadbane, ale i wyjątkowo czyste. Pierwsze jaskółki można też dostrzec w Tbilisi i Gori. Powoli rozwijają skrzydła.)

Gruzin, Polak dwa bratanki

Z tym pytaniem często trzeba się zmagać w Gruzji. Otkuda vy? Na co my: Z Polszy! Na co oni: Aaa, Polsza! I najczęściej okazuje się, że albo za Sojuza stacjonował w Legnicy – jeśli rozmawiamy z wąsatym panem po pięćdziesiątce, dajmy na to stróżem; albo że rodzina walczyła z bolszewikami, była wywieziona na Sybir i potem osiadła w Gruzji – jeśli rozmawiamy ze starszą panią o polskich korzeniach, usilnie namawiającą na nocleg; albo, że ma przyjaciół w co drugim polskim mieście – jeśli rozmawiamy z pracownikiem informacji turystycznej wymachującym przed nosem pocztówkami z kraju Kraka. Gruzini nas lubią i znają. Od czasu Kaczyńskiego, szanują. Nie spieprzmy tego. Bo dobrze mieć takich przyjaciół.

Łukasz Czubak

Nieustannie nie potrafi usiedzieć w miejscu. Nieustannie ucieka od briefów i reklamy, w których grzebie na co dzień. Zwykle jak najwyżej i najdalej się da. A potem siada i pisze. Na przykład tu: Moutain Travel Bike.

Komentarze: (1)

monika 28 marca 2014 o 21:12

Jeśli można, tylko jedną uwagę podrzucę;) Siedzenie i łupanie słonecznika całymi dniami nie wynika tylko i wyłącznie z przywiązanie do spokoju i tradycji. Sądzę, że też efekt kłopotów z pracą i pieniędzmi.

Odpowiedz