Moment przekraczania granicy między Chinami a Hongkongiem jest momentem fascynującym. Nawet Szanghaj, z którego przyjechałam pociągiem do Shenzen, leżącego na granicy, nie daje takiej obietnicy nowoczesności, futuryzmu i wielkomiejskiego zgiełku. Miałam świadomość, że to będzie coś niezwykłego, bardziej niż Londyn czy Nowy Jork. Hongkong był dla mnie synonimem nowoczesności.

Aby zaoszczędzić nieco grosza, warto pojechać pociągiem nie prosto do Hongkongu, lecz do granicy, do Shenzen. Pociąg taki wychodzi sporo taniej, odprawa paszportowa jest bardzo szybka (no chyba że urządzenia badawcze zamontowane gdzieś po drodze wyczują, że masz gorączkę, która być może wywołana jest ptasią grypą) a tuż za bramką graniczną czeka już stacja szybkiej kolejki. Stąd dojazd do serca Kowloonu trwa trzydzieści minut, a na wyspę Hong Kong – trzydzieści pięć.

Ktoś, kto szuka taniego noclegu w Hongkongu ma do wyboru dwa miejsca – Chungking Mansion lub Mirandor Mansion, dwa sąsiadujące ze sobą, piętnastopiętrowe molochy, na których prawie każdym piętrze znajduje się jakiś hostel, prywatna kwatera, kafejka internetowa, jadłodajnia, krawiec i spore stadko karaluchów.

Kiedy spojrzeć na wewnętrzne podwórko budynku, widok okazuje się być powalający – jest to plątawisko rur, suszącej się bielizny, kurzu, brudu, jakichś szmat i nie wiem czego jeszcze. Futuryzm rodem z Blade Runnera lub Blade’a, lepszego porównania nie mam. Mimo, że najtańsze, miejsce to oferuje noclegi za minimum 80 HK dolarów (ok. 30 zł) za łóżko w wieloosobowej sali, z łazienką wielkości toalety na wąziutkim korytarzu. Warto wspomnieć, że tak liczne hostele powstały w małych chińskich mieszkankach…

Co ciekawe, w każdym budynku są dwie windy – jedna jedzie na piętra parzyste, a druga na nieparzyste. Przed obiema o każdej porze dnia ustawia się długa kolejka, i czasem trzeba czekać nawet dwadzieścia minut, żeby dostać się na swoje piętro. O północy winda jest już nieczynna i trzeba szukać windy alternatywnej ukrytej z tyłu budynku.

Znajdujemy  z moim chłopakiem nocleg na trzynastym piętrze Mirandor Mansion. Szybko się tam instalujemy prosząc jednocześnie właściciela, aby zarezerwował naszej czwórce znajomych, która wkrótce ma przybyć, czteroosobowy pokój. Ruszamy na podbój Hong Kongu.

Najpierw jednak trzeba coś zjeść. I znów, nie ma tańszego i lepszego miejsca na przekąskę czy obiad, jak parter dwóch wspomnianych budynków. Parter każdego jest ogromny i mieści mnóstwo knajpek, małych barów, sklepików z pamiątkami. Główną specjalnością są wszędzie dania z Indii i Pakistanu. Nigdzie indziej samosy i burfi nie smakowały tak dobrze.

Faktycznie, harmider uliczny, wielgachne budynki, nowoczesne metro, mnóstwo sklepów ze sprzętem fotograficznym, pamiątkami i przekąskami, tłumy, tłumy naprawdę wielkie tłumy ludzi – to wszystko uderzyło nas, stanęliśmy początkowo jak wryci, widząc tą całą masę wszystkiego. Metro zawiozło nas z Tsim Tsa Tsui – serca Kowloonu, gdzie mieszkaliśmy – na wyspę Hongkong, która z perspektywy drugiego brzegu wyglądała imponująco z tłumem szklanych wieżowców, drapiących dumnie niebo.

Sama wyspa, wbrew wszelkim opowieściom nie wydała się nam już taka imponująca, tam można już było poczuć się momentami jak na ulicy Oxford w Londynie, czy też na Manhattanie. Wielką uciechą były natomiast tramwaje – piętrusy, którymi jeździliśmy namiętnie wzdłuż wybrzeża, nimi też dotrzeć można poza centrum do dzielnic, gdzie znów harmider uliczny, zapach chińszczyzny, tłok i wielkie mieszkalne wieżowce mieszczące chyba tysiące małych mieszkanek pozwoliły nam się odnaleźć. Warto dodać, że to co nas od pierwszego momentu poraziło w tym mieście, zwłaszcza na Kowloonie, to nie ta spodziewana nowoczesność, lecz coś, czego chyba nigdzie na świecie nie ma – wielkiej mieszanki europejsko – azjatyckiej, w której czuć silny zapach zwycięstwa orientu, gdzie również jak nigdzie indziej w Chinach czuć słabnący nacisk zachodu. To świat, o którym nadal marzy sporo Chińczyków, którzy zgadzają się mieszkać w swoich ciasnych pokoikach, aby żyć w tym świecie, a przede wszystkim – robić pieniądze.

Fascynujące. Jednak dwóch dniach spędzonych w tętniącym zbyt szybko sercu kapitalistycznego świata rządzonego chińskimi zasadami, po obowiązkowym zaliczeniu licznych targowisk ze wszystkim w okolicach Mong Kok, poczuliśmy się bardzo zmęczeni. Ponieważ tegoż wieczoru przylatywała z Londynu czwórka naszych znajomych, postanowiliśmy spędzić dzień na wyspie Landau, która znajduje się w odległości 15 minut autobusem od lotniska.

Wysiadając na wyspie z metra najpierw widzi się niekończące się monstrualne osiedla, znów pełne małych chińskich mieszkań, dalej kolejkę wysokogórską, której trasa wiedzie na dużej wysokości wokół sporego obszaru terytorium Hongkongu, a jeszcze dalej spotyka się reklamę autobusu, który zawieźć nas może do wielkiego Buddy. My jednak chcieliśmy odrobiny spokoju ruszyliśmy więc na spacer daleko za wielkie bloki, ciekawi co nas tam spotka.

Po kilkunastominutowym spacerze i pokonaniu kilku pagórków, znaleźliśmy się nad wodą. Poruszając się po drewnianym pomoście ciągnącym się wzdłuż brzegu, znaleźliśmy się w starej wiosce rybackiej. Najpierw trzeba było przejść koło knajpy, z której wyganiał nas ostry zapach ryb, a przed którą, przy stoliku siedziała grupka dobrze sobie znanych osób popijających leniwie wódkę. Jaki inny przedstawiali oni widok niż Tsim Tsa Tsui. Nagle poczuliśmy się, że wróciliśmy do Chin i jesteśmy w małym miasteczku, gdzieś daleko. Otoczyła nas cisza, woda, góry, łodzie rybackie wkopane w muł przybrzeżny i stare, rozwalające się drewniane chaty. Niesamowity był widok wielkich blokowisk sterczący nad ta cichą wioską. Nowe i stare, wielkie i małe, ciche i głośne, ciasnota i przestrzeń. I kto z tej wioski chciałby zamieszkać na 30. piętrze w małym pokoiku? Cóż może tylko dla widoków z okna.

Przyszedł czas, by ruszyć w stronę lotniska. Znajomi przylecieli o czasie, lecz musieliśmy czekać na nich dodatkową godzinę, bo odprawa wysiadających z samolotu, mieszczącego pięćset osób, musiała trochę potrwać. Zaciągnęliśmy ich do Mirandor Mansion, gdzie na trzynastym piętrze właściciel zapomniał o naszej prośbie o rezerwacje miejsc. Dziesięć pięter niżej znaleźliśmy wolny czteroosobowy pokój, gdzie ulokowaliśmy chłopaków, a byli to trzej Ślązacy mieszkający w UK – Grześ, Michał i Mati – oraz nasz wspólny filipiński kolega – Gerald.

A to niespodzianka – hostel, do którego się przemieściliśmy, na trzecim piętrze Mirandor Mansion, prowadzony jest przez Filipinkę, Gerald mógł sobie pogadać. Razem z moim chłopakiem Krzysiem zostaliśmy zainstalowani w sześcioosobowym pokoju, w którym mieszkały trzy bardzo sympatyczne Filipinki… wkrótce okazuje się, że prostytutki. Umawianie się z klientem np. o 4 nad ranem było przez trzy noce naszą stałą pobudką.

Chłopaki mają więcej szczęścia. Dostają taniutki pokój z balkonem wychodzącym na ruchliwą Nathan Road, skąd pół nocy obserwujemy życie nocne miasta – prostytutki, handlarze narkotyków i kradzionych ubrań i biżuterii. Tak przedstawia się nocne życie pod Mirandor i Chungking Mansjon. Nasze współlokatorki nie są pewnie jedynymi prostytutkami mieszkającymi w tych budynkach.

Chłopakom, żądnym atrakcji turystycznych Hongkongu zaproponowałam przepłyniecie promem Star Ferry na wyspę Hongkong (najtańszy sposób dostania się na drugi brzeg, a dodatkowo bardzo przyjemny) i podróż turystycznym tramwajem po zboczu wzgórza Wiktorii. Duża kolejka do tramwaju nie odstraszyła nas, a podróż była dosyć ekscytująca, ponieważ tramwaj ten jedzie momentami po bardzo stromym, prawie pionowym zboczu. Na samej górze jest raczej nudnawo, ale widok wart jest tej krótkiej podróży, a spacer krętymi ścieżkami w dół zainteresuje każdego miłośnika roślinności tropikalnej. W mojej podróży było to pierwsze zetknięcie z taka roślinnością.

Gerald widząc moje zainteresowanie, wprawnym okiem wyszukiwał ciekawe okazy, nazywał mi je i o nich opowiadał. W końcu z takimi roślinami wychował się, mieszkając w małej wiosce pod Agoo na Filipinach. Nie karzcie mi jednak przypominać sobie tych nazw. Zapamiętałam jedynie taka oto ciekawostkę, że roślina bananowca ma poza owocami inną część jadalną – duży różowy twardy kwiat, który nazywają na Filipinach „hard of banana”.

Kolejny dzień to kolejne atrakcje. Czwórka naszych kolegów zgodnym chórem poparła pomysł wizyty w Ocean Park, gdzie poza oceanarium, pandami i licznym ptactwem kolorowym i egzotycznym, zabawić się można na rollercoasterach i innych sprzyjających zawałom atrakcjach. Krzysiek zrezygnował, ja odważnie pojechałam.

Pandy były słodkie, ale niestety nie na wolności, kolorowe papugi wspaniałe, ale najciekawsza była kolejka, która przewiozła nas z jednej części parku do drugiej (inaczej nie da się tam dostać). Zamknięci w piątkę w szklanej kuli zawieszonej na wysokości kilkudziesięciu metrów, ponad zielonymi wzgórzami, czuliśmy się dość niepewnie, a niektórzy z nas byli nawet wystraszeni. Była to ekscytująca i bardzo malownicza podróż. Potem jeszcze parę wielkich i strasznych rollercoasterów…  I tyle.

Następnego dnia lecieliśmy wszyscy razem do Manili, gdzie odebrać nas miał brat Geralda i zabrać do jego rodzinnego domu pod Agoo w Północnym Luzonie. W Hong Kongu spędziliśmy w sumie 5 dni.

Jednak nasz pierwszy pobyt w tym miejscu (koniec listopada 2007) miał swoją kontynuację. Podróż zatoczyła koło i w lutym 2008 roku, kończąc azjatycką podróż, z prawdopodobnie jakimś pasożytem w brzuchu, schorowani i na antybiotykach, wróciliśmy do Hongkongu, aby tanimi (niestety, już nieistniejącymi) liniami Oasis Hong Kong polecieć do Europy. Tym razem, ze względu na śnieg, który zasypał całe południowe Chiny oraz okres świąteczny (czyli Chiński Nowy Rok, który trwa cały tydzień), musieliśmy zdecydować się na samolot do Schengen. Po przekroczeniu granicy skierowaliśmy nasze kroki na Tsim Tsa Tsui. Właściwie to mieliśmy plan udać się prosto do jednego ze znanych nam hoteli, ale pod Chungking Mansion zatrzymał nas pewien Indus i krzycząc „Polska Polska” zaoferował nam wyjątkowo tanią dwójkę (cóż, sezon się kończył, więc czas na zniżki), za tyle co w listopadzie dwa łóżka w sali wieloosobowej. Mówił, że to dlatego, ze ma znajomych w Polsce i ma sentyment. Pomysł okazał się trafiony – Chungking okazał się budynkiem trochę czystszym niż Mirandor, na korytarzach nie spotykało się już tych monstrualnych karaluchów rodem z Nagiego Lunchu. Ale pokój jak wszędzie był dość obskurny.

Ze zdziwieniem zauważyliśmy, że w lutym w Hongkongu jest bardzo chłodno. Zdziwiło nas to przede wszystkim dlatego, że koniec listopada był tu upalny. Tak gwałtowne ochłodzenie nie zdarza się tu zazwyczaj i wynikło prawdopodobnie z anomalii pogodowych (ogromne, niespotykane od ponad stu lat w tej części Chin opady śniegu i mrozy), jakie miały miejsce na południu Chin w tym czasie.

Postawiliśmy na sprawdzoną już w kilku miastach świata naszą ulubioną rozrywkę – Muzeum Techniki. Muzeum w wersji HK okazało się być trafionym wyborem – bawiliśmy się tam jak dzieci przez kilka godzin. W jednej z sal był duży wyświetlacz, na którym wyświetlano populację w najbardziej zaludnionych krajach świata. Cyferki zmieniały się co chwila, to rosnąc, to malejąc. Z fascynacją obserwowaliśmy skale szepcząc do siebie „Patrz, ktoś właśnie umarł w Indonezji.. o, a ktoś urodził się w Stanach Zjednoczonych”.

Ostatnie zakupy na Mong Kok, ostatni spacer po deptaku w Kowloonie tuż przy przystani Star Ferry, patrząc na piękny krajobraz wyspy Hongkong… I koniec. Lecimy do domu. Z żalem.

Luiza Poreda

Dziennikarka, malarka i rysowniczka. Miłośniczka krajów północnych, takich jak Norwegia, Szkocja, Mongolia i Rosja. Fascynuje ją szamanizm i ludzie o umysłach otwartych i ciekawych świata.

Komentarze: 2

travel geek 10 grudnia 2009 o 22:31

Hong Kong ma sporo twarzy, sporo kontrastów, sporo światów na małej przestrzeni – wszystkiego bez względu więcej niż w innych chińskich miastach, i na pewno to jedno z ciekawszych i bardziej oryginalnych i wibrujących miast na ziemi – warto zahaczyć.

Jak się tam jest to warto się pokusić o wyskok do nieodległego i dobrze skomunikowanego z HK – Makau. Niby podobne, a inne – portugalskie :) Zaś na wyspie, poza miastem HK warto też śladami Anglików poszukać spokoju i małomiasteczkowości, np. gdzieś w stronę Stanley.

Z polskich opisów dziennikarskich polecam też: http://turystyka.gazeta.pl/dokolaswiata/0,85476.html?tag=hongkong

Odpowiedz

Remek 10 grudnia 2009 o 22:36

Ulica na pierwszej focie rzeczywiscie wyglada jak polaczenie nowojorskiego chinatown z time square :)

Odpowiedz