Wszystko zaczęło się w miejscowości Samarinda na wyspie Borneo. Wykończona podróżą, spalona słońcem i nieszczególnie przyjemnie pachnąca jadłam śniadanie w kawiarni, wraz ze znajomym Indonezyjczykiem. Wtedy przysiadł się do nas starszy elegancki jegomość, którego zaciekawiła obecność białych kobiet w mieście.

W trakcie mojego pobytu na Kalimantanie (indonezyjskiej części Borneo), dołączyła do mnie przyjaciółka z Rumunii – Ralu.

Pak Haji, bo tak się nazywał (Pak = indonezyjski odpowiednik polskiego „pan”), zaczął opowiadać o parku narodowym Kutai, gdzie był przewodnikiem turystycznym. Tak zakiełkowała w mojej głowie idea obejrzenia orangutanów na wolności w Sangaty.

Okazało się, że Pak Haji jest nie tylko byłym przewodnikiem po parku Kutai, lecz także najbardziej szanowaną osobą w Sangacie, czyli kepala adat. Mieszkańcy Kalimantanu niezbyt przejmują się narzuconą władzą państwową, podczas gdy kepala adat cieszy się dużym szacunkiem. W jego kompetencjach leży wydawanie wyroków w kwestiach prawa tradycyjnego i nadzór nad przestrzeganiem zwyczajów i rytuałów.

Droga do parku Kutai

Naszym planem podróży było podjechanie do Sangaty, zwiedzenie parku, a następnie przedostanie się autobusem do Berau. Chciałyśmy zobaczyć wyspę Derawan, która dorobiła się sławy skrawka raju, graniczącego z borneańską dżunglą. Niestety, okazało się że autobus linii Samarinda – Berau w Sangacie się nie zatrzymuje (w rzeczywistości zatrzymuje się, ale nie bierze pasażerów, tylko ma krótki postój przy jednej z restauracyjek). Ostatecznie jednak udało nam się namówić zdziwioną naszymi pomysłami bileterkę, aby sprzedała nam bilet na pojutrze, a my dosiądziemy się w czasie postoju. Dostałyśmy adres restauracyjki i zadowolone ruszyłyśmy w drogę.

Z Samarindy do Sangaty droga nie jest najgorsza. Udało nam się przeżyć przejażdżkę rozklekotanym autobusem, który zepsuł się około dziesięciu kilometrów od Sangaty. Siedziałyśmy na skraju drogi, nie wiedząc czy pojedziemy za chwilę, czy szybciej będzie iść piechotą.

Po godzinie podstawiono drugi pojazd, który nas dowiózł na „dworzec autobusowy”. Próbowałam się dodzwonić stamtąd do Paka Hajiego, co szło wyjątkowo opornie. W końcu telefon się odezwał, Pak Haji z kolegą podjechali po nas na motocyklach i z wielką wdzięcznością przyjęłyśmy zakwaterowanie w czymś na kształt pokoju dziennego, gdzie miałyśmy przenocować, aby następnego dnia udać się na wycieczkę do parku.

Nocleg jednak nie nastąpił szybko, bo kilku znajomych przewodników wywęszyło, że ich kolega ma gości i postanowili nas odwiedzić. Przemiła żona Paka Hajiego przyjęła nas herbatą, a kiedy atmosfera całkowicie się rozluźniła, zaczęła śpiewać przy akompaniamencie mężowskiego bębenka. Ponieważ jej wokal wywołał aplauz kilkuosobowej publiczności, postanowiła nam pokazać tradycyjny kutajski taniec tari jepeng.

Rytm wygrywany na bębenku i idealne ruchy tancerki były niemal hipnotyzujące. Cała ta oprawa muzyczno-wizualna była niezwykle przyjemnym dopełnieniem wieczoru, więc mimo że dźwięki owadów dochodzące zza drewnianych ścian i podłogi chciały nam w tym przeszkodzić, poszłyśmy spać w bardzo dobrych nastrojach.

Polecamy: Siłacze z Kawah Ijen. Zdjęcia z kopalni siarki w Indonezji

Poranek okazał się równie przyjemny, mimo problemów z prysznicem. W domu bowiem bieżącej wody nie było. Z pomocą wiader, porad Paka Hajiego i pokoju, w którym deski położono z przerwami, żeby woda miała gdzie spływać, operacja ta zakończyła się pełnym sukcesem. Następnie udałyśmy się ku rzece, już bez Paka Hajiego, ale pod czujnym okiem zarekomendowanego przez niego rangersa, który miał być naszym przewodnikiem.

Hostel na indonezyjskiej wyspie Derewan

Hostel, czyli indonezyjski losmen położony jest wprost na wodzie. (Fot. Gosia Drewa)

Na miejscu planowałyśmy nocować w środku lasu, zatem udałyśmy się za naszym niemówiącym po angielsku rangersem do chatki, gdzie miało się znajdować nasze posłanie. Nocleg w tym miejscu kosztował nas 100 tysięcy rupii od osoby. Za taką kwotę na Bali można dostać trzyosobowy bungalow z ciepłą wodą i łóżkami, ale osłodą była świadomość, że pieniądze te przeznaczone zostaną na wspomaganie parku narodowego.

Po zakwaterowaniu się w pokoiku złożonym z czterech ścian i materacy, udaliśmy się na spacer, na którym niemalże ze 100% pewnością miałyśmy zauważyć orangutany, zamieszkujące tamten rejon w dość niespotykanej liczbie.

Maczeta w garść i w drogę

Park Kutai okazał się przyjemnie zadbanym miejscem z wyznaczonymi ścieżkami, gdzie można było się swobodnie poruszać. Dodatkowo, można było skorzystać z licznych atrakcji, takich jak most zwodzony czy liany zwisające nad drogą, na których można się było pobujać. Niestety, nie wpływało to na łaskawość wielkich małp, które tego dnia nie miały zamiaru objawić się ludziom.

Byłyśmy nieco zawiedzione, chociaż miałyśmy okazję podziwiać otulony białą siateczką domek tarantuli. Orangutanów niemniej nie było.

Najwyraźniej naszemu rangersowi również było przykro z tego powodu, dlatego pod koniec wycieczki zabrał nas do stacji badawczej, gdzie naukowcy z czterech stron świata badają wielkie małpy. Przywitał nas biegnący po murawie, ogromny gad, który okazał się niespecjalnie towarzyski, bowiem zmył się szybko i w popłochu. Dosiadłyśmy się do dwóch naukowców, którzy spoczywając na pomoście nad rozlewiskami obserwowali orangutana. Usiadłyśmy razem z nimi, patrząc na rudą koleżankę, która pożywiała się na pobliskim drzewie.

W parku Kutai naliczono niemal czterdzieści sztuk orangutanów. Przywozi się je tu z innych rejonów indonezji, które są przeznaczone pod wycinkę, albo po prostu uwalnia się orangutany wychowane w zoo.

Orangutan znaczy tyle co „człowiek lasu” (orang – człowiek, hutan – las). Według legendy były one kiedyś ludźmi, ale zaczęły żyć na drzewach i upodobniły się do małp. Z twarzy – nie powiem, podobne. Mają też wybitną zdolność naśladownictwa ludzkich gestów. Znany jest pewien stary orangutan z zoo w Samarindzie który, siedząc w swojej brudnej klatce, popalał papierosy podawane mu przez nastolatków.

Następnego dnia planowałyśmy ostatni przed wyjazdem spacerek po lesie.

Następny dzień był dniem sukcesu.

Przez jakiś czas krążyliśmy po parku, tracąc nadzieję na zobaczenie małp. Po drodze natknęłyśmy się na dwóch obserwatorów, którzy kazali nam spojrzeć w górę. Dokładnie nad nami wisiała orangutanica z uczepionym młodym.

Posiedziałyśmy kilka godzin, gapiąc się w górę aż do bólu karku, bawiąc się przy okazji lianami (któż z nas nie chciał być Tarzanem?). W końcu nadeszła godzina, w której musiałyśmy opuścić leśne ścieżki i udać się w kierunku cywilizacji, gdzie pod restauracją miał czekać na nas autobus…

Tekst Gosi Drewy został wyróżniony w naszym konkursie Opowieści spoza utartego szlaku.

 

Drugą część relacji znajdziecie tutaj > W lesie i na plaży. Przez wschodni Kalimantan (część 2)

Gosia Drewa

Polonistka z wykształcenia, która rzuciła wszystko i całkowicie oddała się swojej podróżniczej pasji. O poznawaniu różnych kultur pisze na Swoją drogą .

Komentarze: (1)

to ja 20 marca 2014 o 21:51

Delikatnie mówiąc kiepsko się to czyta. Styl mało porywający. Rozczarowanie tym większe, bo pisała to …absolwentka polonistyki.

Odpowiedz