Chciałem wysłać dziesięć kartek do Polski. Siedemnaście boliwarów – odpowiedziała pracowniczka poczty w Caracas, gdy zapytałem o cenę znaczków. Tanio – pomyślałem. Był koniec 2014 roku i te siedemnaście boliwarów odpowiadało czterdziestu polskim groszom.

Dziesięć razy siedemnaście – sto siedemdziesiąt: wyciągnąłem z portfela dwa banknoty po sto i podałem je kobiecie. Nie ma pan drobniej? – zapytała i wzięła do reki jedną z setek. Te siedemnaście boliwarów to była cena nie za jeden znaczek, a za dziesięć.

Świetne espresso – piętnaście groszy. Dwudaniowy obiad za dwa złote. Bilet autobusowy przez pół kraju – cztery, bilet lotniczy – dwadzieścia, kawał tortu – złotówkę. No i ten sławny bak paliwa: jakieś dwa grosze za pięćdziesiąt litrów. Tak, właśnie tyle: dziesięć tysięcy razy taniej niż u nas. Ale już kilo cebuli – pięć złotych. Kilo oliwek – trzy razy mniej. Fasola – osiem złotych, ale bilet na metro – półtora grosza.

Wenezuela zaskakuje, a ceny to tylko jeden z wielu przykładów na jej – nazwijmy to – niestandardowość. Ale to właśnie ten przykład unaocznia, że obecny kryzys gospodarczy naftowego giganta Ameryki Łacińskiej to najlepszy moment na spędzenie kilku tygodni nad Morzem Karaibskim czy w wenezuelskich Andach. Pozostają tylko trzy pytania: co zobaczyć, jak to działa i czy aby na pewno w Wenezueli jest bezpiecznie?

Plaża, góry i rzeki o czerwonych korytach

Wenezuelskie plaże bez zastanowienia kwalifikuję jako najurokliwsze: zwłaszcza te w centralnej i wschodniej części kraju. Niewysokie góry pofałdowały tam linię wybrzeża. W niewielkich zatoczkach wciśniętych między skaliste zbocza kryją się maleńkie, osobiste raje. Kokosowe palmy pochylają się tam nad złotymi półkolami piasku i do pełni szczęścia potrzebny jest już tylko wygodny hamak.

Tak wyglądają plaże Chuao czy Ocumare de la Costa w stanie Aragua; taka jest popularna Medina, szeroka Pui-Puy i maleńka Nivaldito na półwyspie Paria w stanie Sucre. W miasteczkach tamtych okolic – w Choroni czy Rio Caribe – słony zapach wody miesza się z ciężką wonią puszczy. Wiatr spadający z kopulastych szczytów gór wybrzeża konkuruje z morską bryzą, dzięki czemu upał nie jest aż tak nieznośny, jakby to sugerowała bliskość linii równika. A najlepsze jest to, że wszystkie te skarby mamy tylko dla siebie: rekordowa przestępczość – o niej w dalszej części artykułu – odstrasza przyjezdnych zza granicy i już od kilku lat martwy sezon w Wenezueli trwa praktycznie przez cały rok. Wyjątek stanowią Boże Narodzenie i Wielkanoc. Mieszkańcy Caracas, Walencji, Maracaibo i innych wielkich miast kraju lubią spędzać święta na wybrzeżu. Wtedy na wenezuelskich plażach jest jak w Ustce w środku lipca: nie ma gdzie nogi włożyć.

Stany Aragua i Sucre to moje osobiste typy. Do niekwestionowanych hitów turystycznych należą natomiast wyspy, a z nich przede wszystkim: Margarita i Los Roques. Ta pierwsza rozkwitła dzięki sklepom wolnocłowym, które przyciągały kupców i indywidualnych klientów z kraju i zagranicy. Na wyspie znalazła sobie miejsce m.in. liczna społeczność bliskowschodnia: imigranci z Libanu czy Syrii. W uprzednim dziesięcioleciu co prawda cła wróciły na Margaritę, ale plaże zasłane hotelami i restauracjami nie straciły wiele na popularności. Los Roques to zupełnie inna historia: niewielki archipelag maleńkich wysepek na pełnym Morzu Karaibskim, dostępnych drogą lotniczą lub kilkugodzinnym rejsem motorówką. Tam już tylko spokój i krystalicznie czysta woda: turkus z błękitem po horyzont.

Wenezuela nie jest specjalnie znana jako kraj andyjski, ale najdłuższe pasmo kontynentu zahacza także o jej granice. W południowo-zachodniej części kraju wznoszą się szczyty sięgające blisko pięciu tysięcy metrów. Na podobną wysokość wynosi nas druga najdłuższa kolejka linowa świata. Startując z miasta Merida na 1600 m n.p.m. sunie się po przeszło dwunastokilometrowej trakcji na stację pod Pico Bolivar (4978 m n.p.m.), najwyższym szczytem kraju.

Na południe od Meridy, zagubione w morzu skalistych grzbietów, usadowiły się maleńkie miasteczka bielonych domków o czerwonych dachówkach. San Jose del Sur czy Los Nevados kończą się właściwie zaraz za pierścieniem chałup oplatających brukowany plac. W przeciwieństwie do leżących odłogiem równin, każdy niemal skrawek andyjskich ziem zajmują uprawy. W kanciastej mozaice pól ziemniaki sąsiadują z cebulą i bananami. Jest cicho, powietrze czyste, a ludzie nieśmiali: zupełnie niepodobni do krzykliwej gawiedzi z wybrzeża.

Po drugiej, wschodniej stronie południa kraju, rozciąga się kolejny skarb wenezuelskiej ziemi: Gran Sabana. Wyniesiony na przeszło tysiąc metrów nad poziom morza płaskowyż, mieni się minimalistycznie trzema kontrastowymi barwami: błękitem czystego nieba, zielenią traw ciągnących się w nieskończoność i czerwienią rzecznych koryt. Mówią o niej paraiso terrenal, ziemski raj, raj na ziemi.

By oglądać spektakularne wodospady czy lustra krystalicznie czystych stawów i rzek nie trzeba wiele: leżą zaraz przy drodze, dostępne na wyciągnięcie ręki. Dalej, na horyzoncie, majaczą tepuje: potężne góry o płaskich szczytach. Uroda Gran Sabany jest nachalna, wręcz bezczelna. Jesteśmy przyzwyczajeni, że w danym regionie może być powiedzmy jedno czy dwa szczególne miejsca przyciągające uwagę, odpowiednie by stać się jakimś kresem, celem podróży. Jedno czy dwa miejsca dokąd dążymy i gdzie w końcu siadamy z satysfakcją po wielu dniach drogi, i które kontemplujemy godzinami. Tu takie atrakcje są na każdym kroku.

Gran Sabana jest jak gabinet figur woskowych: Marylin Monroe, Charlie Chaplin, Elvis Preslay – wszystkie gwiazdy zebrane w jednym miejscu. Te tutejsze to rzeki, góry i spektakularne wodospady: Quebrada Jaspe, Quebrada Pacheco, Sorerek, Salto Kama i wiele, wiele innych. Salto Angel – najwyższy wodospad świata o 979 metrach spadku – także znajduje się w tamtych okolicach.

To jeszcze nie wszystko jeśli chodzi o wenezuelskie krajobrazy. Całą centralną część kraju zajmują równiny, Los Llanos: bezkresne pastwiska skubane przez bydło rasy zebu i bufalo. Ogrom płaskiej, słabo zaludnionej i niczym nieograniczonej przestrzeni robi wrażenie. Równinę poprzecinają wielkie rzeki: Apure, Arauca czy Orinoko, które w porze deszczowej podmywają drogi wodami powodzi. W porze suchej trawy płowieją, nad rzekami pełnymi piranii wylegują się krokodyle, a wśród traw czołgają się kilkumetrowe anakondy. Wieczorami, gdy kowboje zaganiają bydło do zagród, drzewa bieleją od skrzydeł czapli obsiadających szczelnie rozłożyste konary.

Na południowych krańcach kraju rozpościera się dziewicza strefa puszczy amazońskiej. Infrastruktura stanu Amazonas jest znikoma, a ludność to przede wszystkim narody rdzenne zamieszkujące niewielkie osady w głębi dżungli. To także strefa przygraniczna i złotonośna. W konsekwencji: podatny grunt pod rozwój nielegalnego górnictwa, kolumbijskiej partyzantki i samowolnych praktyk wenezuelskiego wojska. Jednym słowem: region niełatwy pod każdym względem. Puszczański klimat towarzyszy także delcie rzeki Orinoko w skrajnie wschodnim skrawku kraju: region komarów i ludności Warao podróżującej w czółnach między osadami drewnianych domów budowanych na palach. Jednym słowem: jest w czym wybierać!

Socjalizm XXI wieku

Jak to się stało, że ta naftowa potęga, ta Arabia Saudyjska Ameryki Południowej i do niedawna jeden z droższych krajów w regionie, stał się nagle absurdalnie tani? Kiedy w 1999 roku do władzy dochodzi Hugo Chavez… Nie! Właśnie że historia nie zaczyna się w ten sposób. Żeby lepiej zrozumieć dzisiejszą sytuację Wenezueli, warto spojrzeć przynajmniej sto lat wstecz.

Polecamy: Nie taki Latynos biedny, jak się sam maluje

Pierwsze strugi ropy wytrysnęły z dna jeziora Maracaibo w latach dwudziestych ubiegłego wieku, by w 1935 roku Wenezuela stała się największym eksporterem czarnego złota na świecie. I już w tych początkowych latach eksploatacji nastąpiła gigantyczna zmiana w strukturze ekonomicznej karaibskiego kraju. Dotychczasowe źródła dewiz – worki z ziarnami kawy i kakao wychodzące z plantacji wielkich właścicieli ziemskich – zaczęły się kurczyć, a chłopi masowo przepływali ze wsi do miast. Nie trzeba było długo czekać na efekty: w 1950 roku produkcję do niedawna rolniczej republiki jedynie w dziesięciu procentach zasilały zyski z upraw. Ale to w tych samych latach pięćdziesiątych Wenezuela pod sprawną administracją – ale i twardą, dyktatorską ręką – generała Marcosa Pereza Jimeneza stanęła wśród krajów o najwyższym PKB per capita na świecie.

W 1958 roku w Wenezueli rozpoczynają się rządy partii demokratycznych, przeważnie o wyraźnym profilu socjalnym. Gospodarka tyka w rytm subsydiów, nisko oprocentowanych kredytów i dotacji. Pojawiają się nawet pięcioletnie plany rozwoju, przywodzące na myśl radzieckie pięciolatki. Mało tego: do dewaluacji w 1983 roku kurs lokalnej waluty – boliwara – utrzymywany jest na stałym, zawyżonym kursie w stosunku do dolara. Efekt? Koszty produkcji w Wenezueli są wysokie, a import z zagranicy – nieporównywalnie tani. Boom naftowy końca lat siedemdziesiątych to dla Wenezuelczyków tak zwany okres dame dos, czyli daj mi dwa. Obywatel naftowego giganta latał na zakupy do Miami. Pytał w sklepie: – A to ile kosztuje? – Piętnaście dolarów, proszę pana. – Tak tanio? Daj mi dwa!

Jako że sprawa nie tyczyła się tylko handlu detalicznego, ale i hurtu, rodzimi producenci szybko przekształcali się w importerów, a kraj uzależniał się coraz bardziej od zysków z ropy zapewniających dewizy na opłacenie towarów zza granicy. Programy dopłat i subsydiów skutkowały nie tyle rozwojem przemysłu, co bujnym rozkwitem kombinatorstwa. Przedsiębiorcy skupiali się nie tyle na produkcji, co na wyciąganiu pieniędzy od państwa na wszelkie możliwe sposoby.

Póki zyski z ropy dochodziły w stabilnych, a nawet nasilających się strumieniach, nikt nie martwił się specjalnie koślawą strukturą gospodarki. Zaniedbano nawet wprowadzenie efektywnego systemu podatkowego. Ale po silnych spadkach cen ropy z początku lat osiemdziesiątych zadecydowano nie tylko o dewaluacji, ale i ustanowiono kontrolę wymiany walut. W życie weszły aż trzy różne kursy boliwara w stosunku do dolara. To jeszcze pogorszyło sytuację. Przykładowo: na import żywności przyznawano przedsiębiorcom dolary po najniższej stawce, natomiast wiele z elementów potrzebnych do produkcji rodzimej – choćby to były gumiaki dla rolnika czy opony do traktora – kupowało się za dolary o wyższym kursie w stosunku do rodzimej waluty. Przy dodatkowym braku jakichkolwiek polityk protekcjonistycznych, produkcja w kraju stawała się nieopłacalna.

I teraz faktycznie: kiedy w 1999 roku do władzy dochodzi Hugo Chavez, zastaje Wenezuelę ze strukturą gospodarczą silnie zależną od ropy naftowej. Prawie osiemdziesiąt procent dewiz stanowią zyski z eksportu czarnego złota. Chavez – charyzmatyczny wojskowy, który rozpoczyna karierę polityczną od nieudanego zamachu stanu z 1992 roku – zasiada w fotelu prezydenckim w glorii nadziei na zmianę skostniałego systemu politycznego. I być może skończyłoby się na płomiennych przemówieniach El Comandante i akcjach doraźnej pomocy ubogim w najbardziej newralgicznym położeniu. Ale w 2003 roku przychodzi pierwsza od dwóch dekad zwyżka cen ropy.

Pięć lat później wartość baryłki osiąga historyczny rekord przeszło stu czterdziestu dolarów, podczas gdy jeszcze w 1999 roku było to coś koło dziesięciu. Rozpoczyna się festiwal programów społecznych: niektóre uznalibyśmy za rzeczywiście potrzebne, inne – za zwykłe, klientelistyczne rozdawnictwo. Utrzymuje się reżim kontroli wymiany walut z trzema różnymi kursami boliwara. Kwitnie korupcja: wystarczy przecież zapłacić komu trzeba i pozyskać od państwa dolary po cenie subsydiowanej, by potem sprzedać je kilkakrotnie drożej na czarnym rynku.

Chavez zmienia także prawo pracy i warunki prowadzenia działalności gospodarczej. Nowe zasady w teorii mają chronić zwykłego obywatela, w praktyce – dobijają resztki krajowej produkcji. Rośnie uzależnienie od towarów zza granicy. Dawny kraj rolniczy importuje nie tylko towary wysoko przetworzone, ale i kawę, kukurydzę, mięso – a nawet żywe bydło! – i fasolę: podstawowe składniki wenezuelskiej diety. Żywność obejmuje się ustawą o cenie regulowanej: często niższej, niż koszty produkcji. Nacjonalizuje się przedsiębiorstwa, które po przejęciu przez państwo regularnie obniżają efektywność lub zwyczajnie upadają. W konsekwencji w 2013 roku uzależnienie od ropy naftowej jest jeszcze jaskrawsze: już dziewięćdziesiąt sześć procent dewiz dociera do kraju dzięki czarnemu złotu.

Ale znów: nie ma się czym martwić. Produkcja leży? Nie szkodzi, przecież wszystko można kupić za granicą. No, przynajmniej do momentu spadku cen ropy. A spadek rzeczywiście nadchodzi. Jeszcze w pierwszej połowie 2014 roku za baryłkę wenezuelskiej ropy płacono blisko sto dolarów. Dwa lata później, na początku 2016 roku, mowa już tylko o dwudziestu czterech dolarach.

Sytuacja kraju jest złożona i wielowątkowa – przybliżam ją z detalami w książce o Wenezueli, która być może ukaże się wkrótce – ale właśnie tutaj leży sedno problemu. Mówimy o państwie od dekad uzależnionym od ropy i importu: szacuje się, że siedemdziesiąt procent konsumpcji przychodzi zza granicy. Hugo Chavez nie jest winny tej sytuacji: on ją jedynie doprowadził do skrajności. Gdy obecnie praktycznie całość dewiz niezbędnych dla importu – te dziewięćdziesiąt sześć procent – pochodzi z ropy, a cena ropy spada czterokrotnie, zwyczajnie brakuje pieniędzy. Półki w sklepach są puste, a kolejki po podstawowe produkty zaczynają ustawiać się w ciemnych godzinach nocnych.

Jaki jest bezpośredni skutek tej zawiłej sytuacji dla przyjezdnego? Boliwara (Bs.F) dalej podtrzymuje się sztucznie w stałym kursie, obecnie 10 Bs.F za dolara. Ale zwykły obywatel nie ma praktycznie możliwości nabycia amerykańskiej waluty po takiej cenie. Efekt? Rozwój czarnego rynku w stanie hiperinflacji.

Tylko w ciągu mojego rocznego pobytu w Wenezueli uliczny kurs boliwara wzrósł dziesięciokrotnie i obecnie za dolara płaci się około tysiąca boliwarów. Sto razy więcej niż kurs oficjalny! Według kursu oficjalnego płaca minimalna w kraju – dziesięć tysięcy boliwarów – wynosi tysiąc, w praktyce – dziesięć dolarów. Wyżycie za tę kwotę przez miesiąc w Wenezueli jest trudne, ale możliwe. Co to oznacza dla przybyszów zza granicy? Że możemy żyć jak królowie na karaibskich plażach nawet z budżetem w granicach – powiedzmy – studenckiego stypendium socjalnego.

Do Wenezueli najlepiej przyjechać z gotówką: pieniądze wybierane z bankomatu przeliczane są po jednym z obecnie dwóch kursów oficjalnych (jeszcze do niedawna funkcjonowały cztery). Wymiana waluty po kursie nieoficjalnym jest nielegalna, ale wszyscy wiedzą, że się wymienia. Po prostu nie należy się z tym afiszować przed funkcjonariuszami publicznymi. Jeśli korzystamy z usług hotelarskich czy biur podróży, właściwie zawsze można liczyć, że firma wymieni walutę za nas. Najlepiej jednak zająć się tym osobiście, by uzyskać możliwie wysoki kurs wymiany.

Wenezuelczycy to ludzie niezmiernie otwarci i sympatyczni: z pewnością już po kilku dniach wizyty otoczymy się gronem znajomych. Należy pytać: na pewno ktoś z nich lub ktoś z ich przyjaciół chce kupić dolary. Właściciele średniej wielkości sklepów RTV i AGD też najczęściej poszukują twardej waluty. Ale uwaga: najwyższy nominał boliwara to setka. Za sto dolarów dostaniemy więc tysiąc banknotów. To znaczy jeśli będziemy mieli szczęście, bo częściej się zdarza, że płacą nam pięćdziesiątkami. Albo dwudziestkami, a to już jest koszmar. Na wszelki wypadek na wymianę gotówki dobrze jest zabrać plecak.

Czy to aby na pewno bezpieczne?

Rzeczywiście, można ulec wrażeniu, że Wenezuela stoi na skraju wojny domowej, ale osobiście nie wydaje mi się, by ta ostatnia rzeczywiście nastąpiła. Opozycja, która w grudniowych wyborach przejęła parlament, szuka sposobów na odsunięcie od władzy rządu i prezydenta (mamy do czynienia z systemem prezydenckim, gdzie rada ministrów wybierana jest przez głowę państwa, a nie większość parlamentarną). I rzeczywiście, w najbliższych miesiącach może z takich czy innych pobudek dojść do masowych protestów, jak te z pierwszej połowy 2014 roku. Niemniej, jeśli nie będziemy włazić w sam środek wydarzeń, najprawdopodobniej o zajściach dowiemy się jedynie z gazet czy gawędy starszych panów przy kawie w piekarni na rogu. Protesty w Wenezueli mają cechę silnie skoncentrowanych: nie rozlewają się raczej na pomniejsze miasteczka i całe regiony.

Wenezuela na rowerze? Warto

Rzeczywiście, wenezuelscy wojskowi i policjanci to w znacznej mierze osobnicy skorumpowani do szpiku kości. I zupełnie się z tym nie kryją. Z pewnością zdarzy nam się, że funkcjonariusz w mniej lub bardziej bezpośredni sposób poprosi nas o datki pieniężne, ale to zazwyczaj niegroźne wydarzenie. Należy iść w zaparte, zapewniać że nic nie mamy i nic nie damy. Mundurowy nie będzie tracić czasu na upartego obcokrajowca: lepiej puścić go wolno i oskubać kilku rodaków, z zasady bardziej skorych do dotacji.

Rzeczywiście, Wenezuela przoduje w statystyce najniebezpieczniejszych krajów świata jeśli chodzi o liczbę morderstw per capita. W zeszłym roku wyprzedziła Honduras i znajduje się na pierwszym miejscu stawki (53,7 zabójstw na 100 tys. mieszkańców, w Polsce ten współczynnik wynosi 0.9). Karaibskie imperium naftowe mieści się jednak również w pierwszej dziesiątce rankingu najszczęśliwszych państw świata i to tego zestawienia trzymałbym się chętniej. To prawda, że w Caracas zarejestrowano w zeszłym roku cztery tysiące zabójstw (to ponad dziesięć dziennie, mają niezły rytm chłopaki), ale jest również prawdą, że większość z tych zajść to efekty potyczek między grupami przestępczymi z barrios, nominalnie ubogich dzielnic oplatających pierścieniem stolicę.

Zagrożenie jest realne, ale można go uniknąć. Należy zachować nieco zaostrzone normy bezpieczeństwa: nie obnosić się z markowymi ubraniami czy elektroniką, nie eksponować biżuterii, nie włóczyć się samemu po nocy. Dobrze jest słuchać rad miejscowych i nie pchać się do podejrzanych dzielnic, ale też nie należy popadać w panikę.

W Wenezueli, a zwłaszcza w Caracas, na pewno prędzej czy później spotkamy ludzi w stanie skrajnej histerii, którzy nie wyściubiają nosa z domu i strzeżonego centrum handlowego w obawie przed przestępcami. I gorąco doradzą nam, byśmy jak najszybciej wracali do naszego kraju. Bez przesady. W samej stolicy spędziłem w sumie cztery miesiące. Mieszkałem w nie tak znowu bezpiecznej okolicy, La Candelaria. Jeździłem na zakupy na Petare (podobno największa dzielnica biedy na kontynencie, śmiertelnie odradzana przez większość mieszkańców Caracas, ale mają tam i kawę, i olej, i inne produkty, których próżno szukać w normalnych sklepach). Wracałem do domu po dziesiątej idąc z metra na piechotę kilka przecznic i żyję.

* * *

Zresztą, Caracas to bardzo przyjemne miejsce. Stolica leży na dziewięciuset metrach nad poziomem morza, więc podzwrotnikowy upał nie jest tam aż tak nieznośny. Dodatkowo, położenie w podłużnej kotlinie zapewnia przyjemną bryzę ciągnącą po szerokich alejach miasta. Na karaibską plażę – pół godziny autobusem. W góry można pojechać metrem: wysiadamy na stacji Altamira, idziemy kilka przecznic na północ i wchodzimy do Parku Narodowego El Avila. Po trzech godzinach podejścia jesteśmy już na grani: jakieś 2500 m n.p.m., przed nami turkusowy splendor Morza Karaibskiego – stąd do wody tylko siedem kilometrów w linii prostej! – za nami: tętniący puls metropolii. Jest i wersja dla leniwych: kolejka linowa.

Po zielonych parkach latają metrowe papugi guacamaya o wielobarwnych piórach, komunikacja miejska działa zdumiewająco sprawnie, a piekarnio-kawiarnie serwują najlepsze espresso i najsmaczniejsze desery na kontynencie (trzysta tysięcy włoskich imigrantów II wojny światowej nie przeszło do historii niezauważenie). Ludzie – jedyni w swoim rodzaju: caraqueños łączą w sobie relaks i prostotę mieszkańców wybrzeża z kosmopolityczną otwartością metropolii. Kilkumilionowa stolica zachowała szczerość prowincjonalnego miasteczka: gdy krzyżują się spojrzenia, pojawia się uśmiech i dzień dobry, co słychać?

To ciepło i bezpośredniość kwitnie w całym kraju, wzbogacane charakterystyką regionów. Czyli na gorącym wschodzie będzie to co słychać, kochanie/mój książę/królu mój/serce drogie?, a w górzystych Andach co słychać u szanownego pana? Potem następuje jakaś rozmowa, jakaś seria pytań, i zaraz wysyp kąśliwych żartów, szturchańce i puszczanie oka. Początkowo możemy ich nie zrozumieć, bo wenezuelski dialekt zawiera całą serię regionalizmów. Nawet banan funkcjonujący w większości języków jako banano, banana czy coś podobnego, w Wenezueli nazywa się cambur.

Możemy nie zrozumieć o co chodzi z tymi różnymi kursami wymiany walut, z kolejkami i pustymi pułkami w jednych sklepach i pełnymi w innych. Możemy w końcu nie pojąć dlaczego wenezuelscy politycy notorycznie pojawiają się przed kamerami w dresach. Ale z tymi czy innymi wątpliwościami i problemami na pewno nie zostaniemy sami. Każda rozmowa z nowo poznanymi kończy się tak samo: jakby co, to my zawsze do usług!

Autor tekstu spędził w Wenezueli przeszło rok czasu. Objechał kraj rowerem odwiedzając siedemnaście z dwudziestu trzech stanów i spędził kilka miesięcy w miastach Merida i Caracas. Jak wspomina w tekście, napisał książkę o Wenezueli, dla której w wolnych chwilach poszukuje wydawcy.

Wojtek Ganczarek

Wychodząc w góry, wracał po tygodniu. Wyjeżdżając autostopem, docierał po dwóch miesiącach. A jak wsiadł na rower, tak go nie ma. Pisze tu: Fizyk w podróży.

Komentarze: 6

s 19 kwietnia 2016 o 1:45

Jak zwykle, świetnie się czyta i bdb zdjęcia. Kiedy książka?

Odpowiedz

Kasia Nizinkiewicz 1 maja 2016 o 11:23

Piękny ten czerwono zielony krajobraz. Czy tam się można poruszać tylko drogami, czy są jakieś piesze ścieżki?
Powodzenia z książką!

Odpowiedz

    Wojciech 20 maja 2016 o 1:43

    To jest trawiasty płaskowyż: kraina tysiąca i jednej ścieżki, każda mniej widoczna od drugiej. Ale łazić można dowoli, bo jest park narodowy więc nie ma ogrodzeń z drutu kolczastego jak na przeważającej części kontynentu ; )

    Odpowiedz

Ania 6 sierpnia 2016 o 22:48

Rzeczowy, świetnie przygotowany tekst z górą ciekawych informacji, które pozwalają czytelnikowi lepiej zrozumieć, co dzieje się w Wenezueli. Brawo!

Odpowiedz

ola 7 sierpnia 2016 o 13:24

Byłam w Wenezueli z mężem i koleżanką Wenezuelką w 2010 roku i kiedy wspominasz o ludziach którzy boją się wyjść z domu albo niestrzeżonego supermarketu od razu myślę o naszej wycieczce. Koleżanka była z rodziny prawników i lekarzy i porwania dla okupu były wtedy na porządku dziennym, więc podczas naszej wycieczki wiele 'zwiedzaliśmy' przez okna samochodu i zza ogrodzeń, nie licząc wycieczek do dżungli i nad morze gdzie można było się zrelaksować. Czytając ten artykuł zdałam sobie sprawę jak wiele nas wtedy ominęło, ale za to mam info na następną wycieczkę :) dzięki i pozdrawiam

Odpowiedz

Arnie 29 października 2016 o 6:55

super sie czyta dobry opis ,mam ptyanie jak z noclegami np hostel czy private ,bo z tego co widze nie ma zbyt duzo hosteli czy mozesz cos doradzic?pozdro

Odpowiedz