Podczas obiadu powiedziałam, że bardzo zainteresował mnie buddyzm i życie Dalajlamy. Dyrektor szkoły powiedział, że nie chce słyszeć nigdy więcej imienia tego „złodzieja”. W taki właśnie sposób Chiny przestały być moim miejscem na ziemi…

Zakochałam się w Chinach od pierwszego wejrzenia. W chińskich lampionach zawieszonych na drzewach, chińskich pierogach na parze zwanymi baozi, tym zapachu mięsa na ulicy, prostocie życia, odgłosach krzyków chińskich sprzedawców na lokalnym rynku i życzliwości ludzi. Pokochałam nawet te denerwujące czasami spojrzeniach Chińczyków, którzy potrafili wpatrywać się we mnie godzinami, dotykając moich włosów i skóry.

Czułam się tutaj wyjątkowo, a otrzymywane od Chińczyków komplementy dodawały mi skrzydeł. Decydując się na roczny wyjazd do Chin jako nauczyciel języka angielskiego nie spodziewałam się takiego zainteresowania moją osobą.

W szkole, w której pracowałam zarówno uczniowie, jak i nauczyciele, traktowali mnie nie tylko jak specjalnego gościa, ale także jak przyjaciela i kompana do rozmów. Szybko nauczyłam się podstaw chińskiego podróżując do ponad 12 z 22 prowincji chińskich. Widziałam niesamowite góry gdzie kręcony był film „Avatar”, wykutego w skale ogromnego Buddę z Leshan, wspięłam się na Mur Chiński i oczywiście widziałam Armię z Terakoty. Jednakże ciągle było mi mało podróży.

Był koniec maja 2012. Mój kontrakt powoli dobiegał końca i zostały mi niecałe dwa miesiące do upuszczenia szkoły. Miałam jeszcze dwa tygodnie urlopu, więc postanowiłam wyjechać z moim przyjacielem do Tybetu. Nie było to łatwe, ponieważ zarówno szkoła, w której pracowałam, jak i chiński rząd nie uznały ten pomysł za najlepszy i ubieganie się o pozwolenie o wjazd do Lhasy – stolicy Tybetu okazało się być misją wręcz niemożliwą do wykonania. Jednak z pomocą chińskiej agencji turystycznej, kilku łapówek i próśb udało nam się spełnić nasze marzenie i dumnie trzymaliśmy nasze paszporty z pozwoleniem na wyprawę do Lhasy.

Kupiliśmy bilety pociągowe, spakowaliśmy małe plecaki, pożegnaliśmy się z wszystkimi i byliśmy gotowi na podbój Dachu Świata. 46 długich godzin w pociągu, setki przeczytanych kartek książki 7 lat w Tybecie, dwie karty pamięci w aparacie zapełnione zdjęciami cudownych widoków zza szyby pociągu, aby wreszcie drzwi pociągu mogły otworzyć się i moja noga stanęła na tybetańskiej ziemi!

Co czułam? Wielkie rozczarowanie…

Zakaz, zakaz, zakaz

Stacja kolejowa w Lhasie przepełniona była chińskimi turystami, którzy przepychali się między nami próbując za wszelką cenę nas wyminąć. Doszliśmy do głównego wyjścia, gdzie znajdował się oddział chińskich żołnierzy. Atmosfera była dość napięta, a miny żołnierzy bardzo poważne. Zabrano nas do pokoju, aby sprawdzić nasze paszporty, chińską wizę i pozwolenie na wjazd do Lhasy. Nikt się nie uśmiechał. Staraliśmy się jakoś rozluźnić sytuację używając kilku tybetańskich i chińskich słów, ale nikogo to nie bawiło.

Po kilku minutach zjawił się nasz tybetański przewodnik, który prosił o schowanie naszych aparatów do plecaków i przestrzeganie przepisów zapisanych na kartce papieru, którą nam wręczył. Były tam m.in:

  • zakaz robienia zdjęć bez pytania chińskich żołnierzy,
  • zakaz poruszania się po Lhasie bez przewodnika,
  • zakaz rozmawiania z tybetańską ludnością.

To co przeczytaliśmy całkowicie nas zszokowało, ale nadal mieliśmy nadzieję, że to było jakieś nieporozumienie.

Kolejną rzeczą, która nas uderzyła to brak ludzi na ulicach. Jechaliśmy samochodem ponad 20 minut aby dostać się do naszego hotelu, a miasto to wyglądało na całkowicie puste, jakby właśnie przeszło przez nie tornado. Kilka samochodów i garstka ludzi. Zawiało pustką i smutkiem…

Lhasa, stolica Tybetu. Pałac Potala

Pałac Potala. (Fot. Cez Król)

Kolejne… zakazy

Jesteśmy już w hotelu. Mamy chwilkę, aby się rozpakować. Nasz przewodnik czeka na nas na dole, a my w pośpiechu wkładamy na siebie letnie ciuchy i aparaty na głowę.

Lhasa była niesamowicie gorąca i parna, a do tego dało się odczuć różnicę temperatur. Bolały nas głowy, ale nikt o tym nie myślał, chcieliśmy tylko wyjść na zewnątrz i zacząć zwiedzać. Mieliśmy niecałe trzy godziny, aby przejść się po centrum miasta i placu przed Dżokhangiem, który jest uznawany za najświętsze sanktuarium Tybetu.

Ograniczenia czasowe w Tybecie były dość frustrujące. Nie mogliśmy opuszczać pokoju hotelowego wieczorem po godzinie osiemnastej, ani przez dziewiątą rano. Nasz przewodnik dokładnie wyjaśnił nam kierunek w którym mogliśmy iść oraz ostrzegł przed miejscami, których pod żadnym pozorem nie mogliśmy zwiedzać bez niego. Tamtego dnia mogliśmy pójść na mały spacer po centrum Lhasy, odwiedzić lokalne stoiska z pamiątkami i zobaczyć ludzi modlących się przez świątynią Jokhang.

Idąc tak ulicami Lhasy patrzyliśmy na zadumane miny Tybetańczyków, którzy nie przestawali się modlić. Każdy z nich trzymał w rękach różaniec i gorliwie wypowiadał słowa modlitwy. Za każdym z Tybetańczyków szedł uzbrojony w gaśnicę chiński żołnierz z maską na twarzy. Co jakiś czas żołnierze popychali Tybetańczyków, aby szli szybciej, sprawdzano ich torby i zmuszano do przechodzenia przez bramki ochronne ustawione co kilka metrów. Żaden z nich nie mógł mieć przy sobie żadnych środków łatwopalnych ani zapalniczek. Nasz przewodnik wyjaśnił nam, że kilka dni wcześniej dwóch młodych mnichów podpaliło się na głównym placu w centrum miasta na znak buntu i sprzeciwienia się chińskim naciskom. Z tego powodu zaostrzono ochronę w całej Lhasie.

Polecamy: Tybetański krajobraz – galeria zdjęć

Mimo tak restrykcyjnego nadzoru niektórzy Tybetańczycy zatrzymywali się na chwilkę, aby nam pomachać, uśmiechnąć się lub dotknąć naszych dłoni. Zanim to jednak uczynili odwracali się we wszystkie strony, aby upewnić się, że nikt z żołnierzy nie patrzy. Były to bardzo wzruszające i wymowne gesty, które tak wiele dla nas znaczyły w tamtej chwili. Najbardziej jednak zapadł nam w pamięć pewien mnich, który w pewnym momencie zatrzymał się i zapytał się nas skąd jesteśmy, następnie życzył nam miłego pobytu i podziękował za wsparcie świata w dążeniu do wolności dla Tybetu.

Druga twarz Chin

Wszystkie stoiska z pamiątkami były obsługiwane przez Chińczyków. Tybetańczycy nie mieli prawa do posiadania własnego biznesu, a każdy z nich musiał opuszczać centrum Lhasy przez godziną osiemnastą i udać się do swoich domów. Nie mogliśmy uwierzyć z jaką pogardą Chińczycy opowiadali o Tybetańczykach. Śmiano się z ich języka i modlitw i nikt nie traktował ich kultury i tradycji na poważnie. W tym momencie ujrzałam drugą twarz Chin, tą ciemną stronę, której nie widziałam wcześniej. Wyrafinowanie, poczucie wyższości i serce z kamienia. Bardzo mnie to zabolało.

Trzeciego dnia naszego pobytu złamaliśmy kilka zasad. Zaprzyjaźniliśmy się z naszym przewodnikiem, który postanowił zabrać nas do kawiarni, w której w każde południe gromadzili się Tybetańczycy, aby pograć w gry, poopowiadać sobie kilka żartów i napić się słynnej solonej tybetańskiej herbaty z mlekiem. Zostaliśmy przywitani z wielką radością i czuliśmy się tam jak w domu. Ludzie nie przestawali się uśmiechać do nas, kosztowaliśmy tybetańskich pierogów i zupek, rozmawialiśmy o podróżach, buddyzmie i życiu.

Nie mogliśmy uwierzyć jaką bezinteresownością wypełnione są serca lokalnych ludzi i z jaką radością dzielą się swoją religią z nami. Tryskała od nich dobroć i szacunek. Nie mogliśmy przestać się śmiać i wspólnie robić zdjęcia. Dowiedzieliśmy się również jak ciężko Tybetańczykom żyje się na ich własnej ziemi. Nie mogli używać internetu, a większą połowę ich i tak niewielkiej wypłaty musieli oddawać dla rządu chińskiego. Wspomnienie o Dalajlamie równało się z wyrokiem śmierci, a mnichów traktowano bez szacunku. Oni jednak nie narzekali i nadal cieszyli się życiem. To było coś niesamowitego.

Przewodnicy oprowadzający turystów po Lhasie

Tybetańscy przewodnicy. (Fot. Cez Król)

W ramach naszej wyprawy wliczone było zwiedzanie klasztorów, w których uczyli się młodzi mnisi. O wyznaczonej godzinie wychodzili oni ze swoich pokojów, aby udać się do ogrodu na medytację i nauki. Rozmawiali zarówno ze sobą jak i ze swoimi wykładowcami. Wszystko to mogłoby się wydawać normalne gdyby nie fakt, że mnisi otoczeni byli ze wszystkich stron przez turystów, którzy nie przestawali robić im filmów i zdjęć. Najgorsi okazali się chińscy turyści, którzy bez żadnych ogródek wchodzili na teren ogrodu i pozowali do zdjęć z uśmiechniętymi twarzami stojąc na jednej nodze i wystawiając znane wszystkim dobrze „widełki”. Niektóre Chinki składały palce w taki sposób, aby ułożyć z nich serce i układając usta w słynny „dziubek” prosiły ludzi o jak największą ilość zdjęć, oczywiście na tle medytujących mnichów. W takich sytuacjach brakowało nam po prostu słów…

„Złodziej” Dalajlama

Tych kilka dni w Tybecie uzmysłowiło, że Chiny nie są chyba miejscem, w którym chciałabym mieszkać całe swoje życie. Kiedy wróciłam do szkoły, nauczyciele nie szczędzili krytycznych słów o Tybetańczykach mówiąc, że to brudasy i gdyby nie Chiny to Tybet dawno by już nie istniał.

Podczas jednego z obiadów powiedziałam, że bardzo zainteresował mnie buddyzm i życie Dalajlamy, a dyrektor szkoły powiedział, że nie chce słyszeć nigdy więcej imienia tego „złodzieja”. W taki właśnie sposób Chiny przestały być moim miejscem na ziemi, a od powrotu z Lhasy liczyłam dni, aby wyjechać na kolejną podróż, tym razem do Wietnamu.

Lhasa, Tybet. Czerwiec 2012

Agness Walewinder

Pasjonatka podróży, która od sierpnia 2011 roku powoli, ale pewnie podróżuje dookoła świata, żyjąc i pracując w każdym z krajów, które odwiedza. Jej dzienny budżet to 25 dolarów, a cecha charakterystyczna to nieznikający z twarzy uśmiech.

Komentarze: 2

Nomada 20 czerwca 2013 o 17:43

Niestety Tybet jest obecnie mało tybetański – takie opinie usłyszałam od uchodźców których spotkałam w McLeod Ganj w Indiach (tam gdzie obecnie mieszka Dalajlama). Za posiadanie chociażby zdjęcia Dalajlamy można trafić do kilkumiesięcznego aresztu okraszonego torturami.
Myślę jednak, że nie ma się co zrażać do Chińczyków (sama podróżowałam po Chinach i poznałam tam niesamowitych ludzi), ale do rządu chińskiego. Należy wziąć pod uwagę, że poprzez propagandę rząd chiński zgrabnie manipuluje opinią publiczną. Od poznanych Tybetańczyków dowiedziałam się, że w prasie i wiadomościach przestępstwa popełnione przez Chińczyków są często przedstawiane jako działania Tybetańczyków.
Gdy byłam w Chinach w 2011 roku bardzo żałowałam, że nie znalazłam czasu na wyprawę do Tybetu. Będąc w McLeod Ganj rok temu, dowiedziałam się, że nie mam czego żałować.

Odpowiedz

Tadeusz 6 grudnia 2016 o 10:24

Nie mogli używać internetu, a większą połowę ich i tak niewielkiej wypłaty musieli oddawać dla rządu chińskiego…. nie ma czegoś takiego ja większa polowa. Polowy są zawsze równe tak było, jest i będzie.

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.