Życie na ulicach Phnom Penh
Do Phnom Penh, stolicy Kambodży dotarłam z sąsiedniej Malezji. Ponieważ Kuala Lumpur, jak również inne, mniej znane regiony Malezji rozleniwiają niespodziewanym w Azji uporządkowaniem, przybycie na tereny byłych Indochin wprowadziło mnie w znane już uczucie niepokoju i niespodzianki.
Pierwsze spotkanie z Kambodżą – tuż po wylądowaniu w stolicy, znalazłam się niespodziewanie nad cichym jeziorem Boeng Kak, kilka kroków od gwarnego centrum. Dostać się tu można taksówką, motocyklem, lub opuścić lotnisko i na ulicy spróbować złowić tuk-tuka.
O tym każdy podróżnik marzy: aby po meczącej drodze odnaleźć się na spokojnym zielonym tarasie, z którego roztacza się nostalgiczny widok na liliowe o zmierzchu jezioro i otaczające go budynki, takie jak monumentalny, lśniący złotem meczet.
Wystarczy wsiąść na powożoną przez jednego z małych chłopców łódkę, aby dostrzec zupełnie niespodziewaną, niewidoczną z brzegu, wizję tego miejsca. Wśród soczystej wodnej roślinności, w blaszanych i słomianych chatach, na wielkich palach wbitych w taflę jeziora, mieszkają ludzie. To jest ich dom, który niedługo ma zniknąć. Prywatni inwestorzy walczą z miastem o prawo do wysuszenia jeziora pod budowę nowoczesnych gmaszysk.
Phnom Penh już od rana ukazuje swoje głośne pełne życia oblicze. Przejście przez ulicę graniczy z cudem, pędzące po szerokich ulicach miasta motocykle trąbią hałaśliwie, lecz ich ostatnią myślą jest, aby zahamować na widok niesfornego przechodnia. Motocykle są tu panami jezdni, one mają największe prawa.
W tym całym chaosie dostrzec można jednak uśmiech i spokój na sąsiadujących jezdni chodnikach. Ulice, jeśli nie są, tak jak w okolicach bazaru Psar O Russei w centrum, całkowicie zastawione przez samochody, tętnią ulicznym handlem i stoiskami usługowymi. Tak więc obok starszego mężczyzny o sennym obliczu, zaklejającym rowerowe dętki, zobaczyć można młodzieńca z jego fryzjerskim kramem, uśmiechającego się do swojego oblicza w salonowym lustrze.
Tu życie naprawdę zobaczyć można na ulicy: dzieci z zabawkami, na małych kolorowych rowerkach, bawią się koło mamy, drzemiącej na płóciennym dywanie, tuż za rogiem przemierzanej ciekawskimi krokami alei. Stara handlarka z pełnym bagietek koszem na głowie spotykając klienta, stawia swój kram na środku chodnika, by przez chwilę porozmawiać i sprzedać parę bułek. Ludzie, aby się zdrzemnąć, rozwieszają na drzewach swoje hamaki, lub siadają na krawężnikach, by odpocząć od niemożliwego upału.
Tak musiało być dawno temu w Europie, kiedy jej mieszkańcy mieli jeszcze czas. W tym skromnym, biednym kraju czasu jest pod dostatkiem, ciepłych uśmiechów do podarowania drugiemu człowiekowi – jeszcze więcej. Nawet w Phnom Penh, jedynym wielkim mieście, czas płynie leniwie, nikomu się nie śpieszy, a handlarze książkami, napojami, czy owocami, zawsze znajdą chwilę, by ciekawie zapytać „Skąd jesteś?”.
Będąc w stolicy Kambodży nie sposób nie pamiętać o niewesołej, wciąż tkwiącej w pamięci mieszkańców, historii. W latach 1975-1979 rewolucja Pol Pota (Czerwonych Khmerów) była jedną z najbardziej brutalnych w historii Ziemi, a w wyniku klęski głodowej, tortur, chorób i wojny śmierć poniosło ponad milion osób. Pamięć o tych wydarzeniach prowadzi w Phnom Penh do dwóch tak ważnych dla mieszkańców kraju miejsc: muzeum Tuol Sleng oraz na Pola Śmierci w Choeung Ek. Tuol Sleng opowiada ze smutkiem swoją historię. Małe i większe cele, będące niegdyś szkolnymi klasami, stały się w czasach rewolucji salami tortur. Dziś muzeum wciąż zbiera wszelkie dokumentacje i fotografie pozostałe po ofiarach tego miejsca mordu.
Pola Śmierci, oddalone od Phnom Penh o kilkanaście kilometrów, to kilkadziesiąt masowych grobów, wciąż odkopywanych. W centrum stoi pomnik, a w nim zebrane dotąd czaszki, pogrupowane według wieku oraz ubrania zamordowanych. Opuszczając to miejsce, zabiera się ze sobą poczucie smutku, bezradność i przerażenie. Tragedia rewolucji wydarzyła się niecałe trzydzieści lat temu i zabrała czwartą część populacji ówczesnej Kambodży.
Piekło w Phnom Penh
Tym bardziej zaskakująca jest atmosfera tego pięknego miasta. Phnom Penh coraz bardziej otwiera się na turystykę, stąd rosnąca ilość hoteli, restauracji i sklepów, a także olbrzymia ilość miłośników, którzy z taką ciekawością przemierzają to tętniące życiem miejsce o ciekawej architekturze i wyjątkowych zabytkach. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Srebrna Pagoda, Pałac Królewski, świątynia Wat Phnom, rozległy kompleks przyklasztorny, zaspokoją potrzeby podróżników żądnych historii i bogactwa architektury khmerskiej.
Dla szukających rozrywki czekają setki lokali, uroczych hoteli i restauracji położonych tuż przy ujściu rzeki Tonle Sap do Mekongu, lub nad magicznym jeziorem Boeng Kak. W tych właśnie okolicach każdego wieczoru budzi się barwne i bardzo urozmaicone życie nocne, a leniwe w piekącym słońcu alejki zamieniają się po zmroku w oddychające gwarem i zabawą miejsca, gdzie napić się można zimnego piwa Angkor, zjeść bagietkę nafaszerowaną różnościami, porozmawiać, za kilka dolarów kupić książkę od małego sprzedawcy lub odbyć podróż „tuktukiem” – kolorową karocą zaprzężoną w motocykl.
Jakiegokolwiek wyboru by nie dokonać, nie będzie to czas stracony. Nierealność tego niezwykłego świata sprawia, że czas, choć na chwilę, staje w miejscu.
* * * *
Szczyt sezonu przypada w Kambodży na styczeń-marzec. Jeśli ktoś poszukuje w Phnom Penh najtańszego noclegu, zdecydowanie polecam okolice wspomnianego wyżej jeziora, gdzie za dwójkę zapłaci się już 4 dolary i to w sezonie. Aura pięknego jeziora jest dodatkowym atutem. Radzę rozważnie wybrać guest house, jeśli szuka się ciszy – w niektórych od rana do… rana trwa impreza.
Nie wspomniałam o atrakcjach typu Pałac Królewski, Srebrna Pagoda, czy uniwersytet buddyjski, bo o tym dowiedzieć się można z każdego najbardziej nawet okrojonego przewodnika
Komentarze: 5
Ewa Serwicka 11 stycznia 2010 o 21:13
Nocowałam w guesthousie nad jeziorkiem i absolutnie się zgadzam! Nie ma to jak po całym dniu poznawania miasta usiąść wieczorem z drinkiem w hamaku pod daszkiem po którym pomykają jaszczurki, słuchać muzyki i patrzeć na promienie szybko zachodzącego słońca odbijającego się w jego tafli… Ech, wspomnienia :)
Odpowiedzc.! 12 stycznia 2010 o 9:21
ewka, ty jakaś straszna romantyczka jesteś, nie ma co… ten drink to kopał chociaż? :D
OdpowiedzEwa 12 stycznia 2010 o 10:01
Drogi c.! Tu nie chodziło o kopał tylko o atmosferę i walory smakowe :P
Odpowiedzc.! 13 stycznia 2010 o 15:19
droga ewo. jak nie kopie to ani atmosfera, ani walory smakowe nie pomogą. dla walorów to się można oranżady napić z bąbelkami. czyż nie?
OdpowiedzLuiza 14 stycznia 2010 o 11:57
Tak tak, i ja okolice jeziora wspominam bardzo pozytywnie i mam stamtąd wspaniałe wspomnienia. Przyjechałam tam 1 stycznia, kiedy sylwester jeszcze nie do końca się skończył… Imprezowo było. :)
OdpowiedzKliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.