Każda podróż to nie tylko miejsca, kuchnia, przygody. Dla mnie to przede wszystkim spotkani ludzie. Podróż po maleńkim państwie São Tome e Principe – Wyspach Świętego Tomasza i Książęcej była pod tym względem wyjątkowo owocna. Zapraszam na kilka słów wspomnień z podróży po drugim najmniejszym państwie Afryki.

Wyspy Świętego Tomasza i Książęca to była kolonia portugalska, położona w Afryce Centralnej, tuż na równiku, około dwustu dwudziestu kilometrów od brzegu Gabonu, na które składają się dwie główne wyspy: Świętego Tomasza i Książęca, oddalone od siebie o sto czterdzieści kilometrów, oraz kilka mniejszych wysepek. Panuje tam klimat tropikalny, z porą deszczową trwającą od października do maja. Odwiedziłam São Tome podczas okresu zwanego gravana, czyli teoretycznie w okresie suchym. Teoretycznie, bo jak wiadomo natura zasadami się nie przejmuje.

São Tome to przede wszystkim raj dla plażowiczów – przepiękne, tropikalne plaże i lato przez cały rok. Ale nie tylko. Pozostałością czasów kolonialnych są typowe dla tego okresu budowle oraz tzw. roçe – miasteczka-plantacje. W XIX wieku zaczęto bowiem uprawiać na São Tome kawę i kakao. Do dziś kraj jest w czołówce eksporterów kakao. Jak na ironię, przemysł czekoladowy w państwie prawie zupełnie nie istnieje!

Niestety czasy świetności większość plantacji zakończyły się wraz z odzyskaniem przez państwo niepodległości. Plantacje znacznie podupadły, nie tylko wizerunkowo, ale przede wszystkim ekonomicznie – prężnie działające niegdyś roçe to dziś często zaniedbane budynki, a plony przyległych do nich poletek służą raczej do zaspokojenia podstawowych potrzeby rodziny jego właściciela, niż przeznaczone są na handel.

A szkoda, bo plantacjom ani słońca, ani wody nie brakuje i ludzie często powtarzają, że nie starcza ust, żeby to wszystko zjeść. A jest co jeść! Papaja, mango, banany, marakuja, juka, fruta pão (owoc-chleb) są na wyciągnięcie ręki. I to często dosłownie! Zwłaszcza ten ostatni, którego drzewa można spotkać wszędzie i który, jak nazwa sama wskazuje, może być dodatkiem niemalże do wszystkiego!

Poza tym kuchnia São Tome to ryby, ryby i jeszcze raz ryby. Ale nie tylko! W Neves, w restauracji Santola można za nieprzyzwoicie małe pieniądze (około 25 złotych) zjeść wielgachne kraby, zaś w Trindade, położonego trzydzieści kilometrów od stolicy miasteczka, za jeszcze mniejsze pieniądze (około 8 złotych) skosztować można… nietoperzy. Smakują, tak jak wyglądają, za to sosik, w którym są przyrządzane – palce lizać! Tradycyjne danie to natomiast calulú – potrawa przyrządzana z grillowanych ryb, krewetek, oleju palmowego, pomidorów i niezliczonej ilości przypraw.

Pyszne, nie pyszne, mniej lub bardziej tradycyjne, wszystko to można popić, tudzież zapić, lokalnym piwem Rosema. Albo winem z palmy, które można kupić przy niemalże każdej drodze.

Smakowo moja podróż po São Tome miała wyjątkowo… azjatycki charakter, a to dzięki poznanym Tajwańczykom z Misji Medycznej i Technicznej oraz Airi – Japonce pracującej i mieszkającą w Gabonie, z którą na stopa przemierzyłyśmy niemały wycinek wyspy. Zaliczyłyśmy jazdę wozem policyjnym i szalonym jeepikiem, a dzięki jednej z „podwózek” trafiłyśmy na szamańską ucztę ku czci rybaków i morza – Festa de São Pedro.

Smakosze, ale i esteci nie będą zawiedzeni São Tome. Zwłaszcza amatorzy kwiatów powinni zajrzeć do ogrodów São Jose, które zaopatrują w kwiaty niejeden pięciogwiazdkowy hotel w Europie. Ja trafiłam tam przypadkiem. Wybrałam się rankiem na spacer i jakoś tak wyszło, że Hiszpanie, u których złapałam stopa, podwieźli mnie właśnie tam. A że był to, jak się okazało, dzień wolny na okoliczność odpoczynku po świętowaniu Dnia Niepodległości, nikogo oprócz pani Aliny, która zajmowała się pielęgnowaniem i ścinaniem kwiatów nie było. Dała się namówić na mały spacer po ogrodzie i od słowa do słowa, od kwiatka do kwiatka opuszczałam São Jose z ogromnym bukietem przepięknych, egzotycznych kwiatów.

Ale nie tylko plażowicze i botanicy odnajdą na São Tome Tome swój raj. Park Obo znajdujący się w samym środku Wyspy Świętego Tomasza to doskonałe miejsce na mniej lub bardziej wymagające wycieczki piesze. W trakcie jednej z nich, dwudniowego trekkingu można zdobyć najwyższy szczyt – Pico São Jose, 2024 m n. p.m. z którego przy dobrej pogodzie (czyt. przy dużym szczęściu) można podziwiać całą Wyspę Świętego Tomasza.

Wyspę, na której życie na wyspie dzieli się na dwie strefy – São Tome miasto i cała reszta. Życie instytucjonalne, kulturalne i finansowe skupione jest tylko w stolicy. Do miasta, bo tak o São Tome-mieście mówią wszyscy mieszkający poza stolicą, jeździ się by załatwić coś w urzędzie, udać się do lekarza czy zrobić większe zakupy. A jeździ się żółtkami – wszystkie busiki i taksówki mają kolor żółty. Odjeżdżają, kiedy są pełne i w zasadzie tylko w stolicy istnieje obawa, że wsiądziemy do niewłaściwego pojazdu. Wszystkie odjeżdżają z okolic rynku, ale każda destynacja ma swój nieoznakowany rejon przystankowy – wystarczy tylko zapytać. Ponadto na niewielkich odległościach i po stolicy można podróżować motorami.

I tak naprawdę, własnym autem wszystkie najważniejsze atrakcje Wyspy Świętego Tomasza można zjechać w ciągu dwóch dni, Książęcej zaś w ciągu jednego, a nawet pół. Ale zdecydowanie tego nie polecam – po pierwsze byłoby to zupełnie sprzeczne z filozofią mieszkańców – leve, leve!, czyli powoli, powoli!, a poza tym pozbawiłoby możliwości poznania największego, moim zdaniem, skarbu São Tome – jego mieszkańców!

A ilość tych poznanych przeze mnie była odwrotnie proporcjonalna do wielkości, a właściwie maleńkości, państwa.

Codziennie do notesu wpadały nowe imiona, maile, telefony, do aparatu tysiące uśmiechów, a do serca ich właściciele.

Na samym południu Wyspy Świętego Tomasza znajduje się wioseczka Porto Alegre, której nazwę można by przetłumaczyć jako Radosny Port. Jak dla mnie nazwa nie mogła być bardzie trafiona! To właśnie tam spędziłam godziny na pogawędkach z pochodzącymi z Wysp Zielonego Przylądka starszymi paniami. Raz całą noc przetańczyłyśmy przy dźwiękach funana – skocznej muzyki z Cabo Verde.

Innym zaś razem przez zupełny przypadek, jak to zresztą przeważnie bywa, poznałam Catone. Tak naprawdę z wykształcenia jest on mechanikiem, ale z pasji – producentem kawy. Kiedy upadła firma, w której pracował, mimo trudności finansowych i zdrowotnych postanowił kontynuować swoją pasję. Dziś Catone jest jednym z niewielu małych, w miarę samodzielnych, rodzimych przedsiębiorców produkujących kawę.

I kiedy mój plecak już przesiąkł niebiańskim zapachem kawy od Catone, trafiła do niego kolejna niezwykła rzecz.

Był to jeden z ostatnich dni na São Tome. Podróżując do najbardziej położonego na południowym zachodzie miejsca Wyspy Świętego Tomasza zatrzymałam się w Sta Catarinie i odwiedziłam założoną w ramach projektu aktywizacji zawodowej kobiet szkołę krawiecką. I stamtąd wyszłam z nowymi znajomościami oraz… uszytą dla mnie podczas plotek spódniczką!

Nie sposób wymienić wszystkich innych osoby, które zapadły w pamięć podczas podróży po São Tome, ale jedną z nich, którą na długo zapamięta przede wszystkim moje podniebienie jest Claudio, a to za sprawą jego nieziemsko pysznych smakołyków. O nim i o jego niezwykłych rarytasach będziecie mogli już wkrótce nieco więcej przeczytać!

Emilia Wojciechowska

Godzinami mogłaby siedzieć w kinie, całymi dniami jeździć na rowerze, wieczorami słuchać muzyki, nocami snuć plany, a w nieskończonej jednostce czasu - podróżować.

Komentarze: (1)

Ula 22 października 2012 o 11:13

Bardzo ciekawy wpis. Gratulacje dla autorki!!

Odpowiedz