W jednej z moich ulubionych powieści, Śladami Stasia i Nel, jest opisana następująca historia. Reporter Marian Brandys stara się w sudańskiej ambasadzie w Kairze o wizę sudańską. Starania coś mu nie idą, bo załatwiający mu wizę referent polskiego konsulatu, niejaki Bieganek, obsługujący na co dzień głównie polskich handlowców, w rubryce „cel podróży” wpisuje redaktorowi „nawiązanie stosunków z literatami sudańskimi”.

Brandysowi udaje się w końcu uzyskać audiencję u sekretarza sudańskiej ambasady, który trudności z wydaniem wizy tłumaczy mu w taki oto sposób:

– Rzecz w tym – powiedział uprzejmie sekretarz – że jesteśmy społeczeństwem bardzo młodym, które dopiero niedawno uwolniło się od jarzma okupacji. Poza twórczością ludową, żadnej literatury w Sudanie jeszcze nie ma. Praktycznie więc rzecz biorąc musiałby pan czekać na wizę tak długo, póki nie narodzi się prawdziwa literatura sudańska. Mamy nadzieję, że nastąpi to w ciągu najbliższych lat.

Cała ta historia miała miejsce w roku 1956.

Minęło lat sześćdziesiąt i wciąż trudno o literaturę sudańską, przynajmniej w Polsce. Dlatego z dużą ciekawością zabrałem się za lekturę Łowcy larw.

Pomysł nawet niezły.

Emerytowany pracownik aparatu bezpieczeństwa – Abdallah Harfasz „Farfar” – zwykły, szeregowy i do tego niezbyt rozgarnięty sudański ubek (nie żaden agent służb specjalnych, jak czytamy w oficjalnym opisie i dziesiątkach „recenzji”), zainspirowany historiami ludzi, którzy dość późno odkryli w sobie potrzebę pisania (znani mu z gazet bengalski sprzedawca róż z Nicei, ubogi szewc z Ruandy czy była prostytutka z Saigonu), sam postanawia zostać pisarzem. Sęk w tym, że nie dość, że jak dotąd nie pisał nic, poza policyjnymi raportami, to na dodatek nigdy nie przeczytał żadnej książki.

Ale Abdallah Harfasz swoją wizję realizuje metodycznie i wkłada w to dużo serca. Jak się jednak można spodziewać, wychodzi jakaś groteska.

Tyle pomysł, gorzej z jego realizacją.

Postaci „grają” po europejsku – chodzą do teatru, na mecze, do kawiarni itd, a scenografia zarysowana jest tak delikatnie, że tylko z rzadka przypominamy sobie, iż akcja rozgrywa się w Chartumie. A mogłaby się rozgrywać w zasadzie wszędzie, nawet w Polsce (choć może raczej w okresie PRLu).

Jedyne czego się można dowiedzieć z tej książki o Sudanie, to że życie w Sudanie nie odbiega od tego, jakie mamy tutaj w Polsce, i że ubecy na całym świecie są mniej więcej tacy sami. Oczekiwałem czegoś osadzonego bardziej w sudańskich realiach, stąd moje rozczarowanie.

Ale to jeszcze nie jest zarzut.

Rzecz w tym, że całość jest jakaś miałka i wtórna. Taki ni to Hrabal, ni to historia Piszczyka z Zezowatego szczęścia. Tylko bardziej egzaltowane i sztuczne.

Męczyły mnie zwłaszcza wtręty w postaci fragmentów książek, na których Abdallah się wzoruje oraz tej, którą pisze…
A i zakończenie jest dość przewidywalne (od pewnego momentu).

Wygląda na to, że prawdziwa literatura sudańska jeszcze się dla mnie nie narodziła.

Na plus – żeby nie było, że jestem totalnym malkontentem – książka jest krótka, chwilami rzeczywiście dość zabawna, i czyta się szybko… No i jeśli ktoś chciałby zapoznać się z literaturą sudańską (a arabskiego nie zna), to wyboru nie ma…

Amir Tadż as-Sirr, Łowca larw. Wydawnictwo Claroscuro, 2015

Marcin S. Sadurski

Jego pasją jest outdoor – żagle, nury, góry, narty, rower etc. Czyta wszystko, całkiem jak Joe Turner w filmie "Trzy dni Kondora". Czasem pisze. I podróżuje… najczęściej palcem po mapie.

Komentarze: Bądź pierwsza/y