Czerwone miasto, którego rozkrzyczany plac wieczorami spowity jest dymem. Medina poprzecinana uliczkami, których granice wyznaczają domy zbudowane z cegły i ulepione z gliny, jakby wyjęte z powieści, zdjęte z obrazu, zmyślone przez przewrotny los. Wszystkie w barwach czerwieni i pomarańczu. Stoją jakby mimowolnie, resztką sił podpierane przez ludzkie zmartwienia i wolę przetrwania.

Marrakesz jest miastem bezinteresownej gościnności, szczerego uśmiechu, a z drugiej strony, specjalistów od wyciągania pieniędzy za zdjęcie, za myśl, za spojrzenie. Plac Dżam-al-Ifna i przylegający do niego suk to odrębny świat barw, zapachów, kształtów, wyrobów marokańskiego rękodzielnictwa. Są skórzane torby w kolorach wiśni, brązu, żółci i turkusu czy papucie bez pięty zwane babuszami. Żółte są modne wśród mężczyzn, a wielokolorowe wśród kobiet.

Jest milion ozdób, kolczyków i wisiorków inspirowanych symbolem ręki Fatimy, jednej z trzech najważniejszych kobiet świata muzułmańskiego, oprócz Chadidży i Matki Boskiej. Znajdziemy przeróżne lampy, po zapaleniu których twój dom zapłonie orientem. Estetów w zachwyt wprawią barwne szklaneczki i wielkie tace do spożywania posiłków na podłodze, inkrustowane noże i łyżeczki, świeczki i czapeczki, marokańskie pufy i dywany, chodniki i stoliki, świeczniki, misy i wazy. Nie należy zapominać o wielobarwnych galabijach, chustach, złotych butach i torebkach.

Są też berberyjskie sklepy zielarskie, do których wchodzi się jak do tajemniczej pracowni alchemika, gdzie od podłogi do sufitu piętrzą się półki pełne niezliczonych ilości słoików, w których są setki różnych przypraw, barwników, naturalnych kosmetyków, jednym słowem – cudów i dziwów. Jest henna do rąk i włosów, proszek do arabskiego makijażu oczu w dekoracyjnie rzeźbionym pojemniczku, zielone dziwaczne rośliny, które trzeba potrzeć pomoczonym palcem, następnie posmarować nim usta, po to żeby te zamieniły się w ponętne czerwone wargi kobiety berberyjskiej. Trzeba by zobaczyć i powąchać intensywnie pachnących mydeł, które wkłada się do szafy z ubraniami lub takich, którymi pociera się skórę w celu wywołania efektu podobnego do działania afrodyzjaka. Ponoć po godzinie 22 czyni cuda.

Przed tymi samymi zielarniami stoją dziesiątki wyplatanych ze słomy i barwionych na różne kolory koszy, z których kipią hałdy herbat, suszonej mięty w postaci kwiatów i usypanych w stożki przypraw jak kumin, kurkuma czy żółty szafran albo sól morska.

Idąc tymi wąskimi, czerwonymi uliczkami, po których często walają się śmieci, po raz kolejny uskoczywszy na bok przed następnym szalonym kierowcą na motorowerze, który wcale nie zwalnia (bo fakt, że jedzie przez wąski, funkcjonujący jako dwukierunkowa ulica przesmyk, po którym poruszają się ludzie starsi, matki z dziećmi czy turyści nie jest wystarczającym powodem żeby zwolnić), mija się jakby wyjęte z czasów proroka sklepy i pracownie. Jest szewc obłożony setką butów, kowal, który wykuwa dekoracyjne elementy do krzeseł i stołów, garncarz i rzeźnik sprzedający mięso. Przed jego rzeźnią najczęściej wiszą na hakach całe zwierzęta, nierzadko łącznie z głowami na wypadek gdyby ktoś miał wątpliwości, co kupuje. Można od razu poprosić o odkrojenie łopatki albo karczku, czy o kawałek wątróbki.

Zaś na placu głównym dzieje się tyle, że na podstawie tygodniowej obserwacji można by napisać książkę. Należy spróbować wariacji na temat tadżin, czyli mięsnego bądź rybnego dania zapiekanego w stożkowatym naczyniu, czy różnych wersji kuskusu albo marokańskiej zupy hariry za kilka dirhamów. Są też baranie głowy i inne podroby, które także znajdują swoich amatorów. Najciekawsze jest to, że rano plac jest opustoszały i cichy jak pustynia, dopiero potem, po południu, pojawiają się na środku knajpy, kawiarnie i wielkie wozy wyładowane owocami. Można tam kupić świeży sok z pomarańczy za jedyne 3 dirhamy. Szklanki, z których się go pije nie są dokładnie myte tylko opłukiwane, a piją z nich wszyscy. Począwszy od żebraków skończywszy na turystach.

Budowane są tu całe knajpy, łącznie z kuchniami. Są to ponumerowane metalowe instalacje, do których wciąż natarczywie i z uporem maniaka zapraszają przechodniów kelnerzy, którzy wyssali sztukę marketingu z mlekiem matki. W stoisku nr 74 jest na przykład kelner, który Japończyków zaprasza po japońsku, Hiszpanów po hiszpańsku, a do Polaków zwraca się ze słowami: Witajcie u Roberta Makłowicza. Mamy bigos, pierogi, kluski śląskie, sałatki. Herbata miętowa jest za darmo. Na Dżam-al-Ifna są też fakirzy, zaklinacze węży, małpy rzucane przez Marokańczyków turystom na plecy, można też kupić arabskie perfumy, które pachną nawet kiedy wydaje się, że już nie powinny.

Ma się wrażenie, że to miasto nigdy nie kładzie się spać, ciągle tętni życiem, wciąż jest wesołe, wciąż gwarne…

Marokańskie medyny

Wieczorem z placu Dżam-al-Ifna rozchodzą się głosy handlarzy, którzy zapamiętale nawołują do zakupienia ich najlepszych pod słońcem produktów, słychać tańce i śpiewy Berberów, którzy pokazują swoją kulturę, a rozmowy sprzedawców i przechodniów zlewają się w jeden wielki gwar… Wszystko to jest takie nierzeczywiste, jak wyjęte z baśni 1001 nocy… Masz wrażenie, że zaraz to wszystko zniknie, jak tylko zamkniesz oczy.

I faktycznie o którejś nocnej godzinie przedstawienie wreszcie dobiega końca po to żeby następnego dnia odrodzić się na nowo. Rankowi towarzyszą odgłosy wielkiego sprzątania, szurania miotłami, mycia placu, jeżdżących ulicami licznych motocykli i śpiewających w tle ptaków, a także kroków przechodniów. Gdzieś w oddali słychać też dźwięki piszczałek. Przechodnie rozmawiają z kolei głównie w swoim marokańskim dialekcie opierającym się na języku arabskim, ale też po francusku oraz w różnych mowach świata. I tak w kółko toczy się życie tygla zwanego Marrakeszem.

Karolina Markocka

Krakowianka, absolwentka filozofii (UP) i kulturoznawstwa bliskowschodniego (UJ). Pasjonatka podróży, języków obcych, ciągle głodna nowych wyzwań oraz ‘kadrów chwil’ do sfotografowania i opisania. Z zawodu pilot wycieczek, organizator przedsięwzięć promujących kulturę.

Komentarze: 4

dunka 8 września 2014 o 10:45

„Marrakesz jest miastem bezinteresownej gościnności, szczerego uśmiechu, a z drugiej strony, specjalistów od wyciągania pieniędzy za zdjęcie, za myśl, za spojrzenie.” – haha! Chyba tylko druga cześć zdania jest prawdziwa… Normalny człowiek nie wytrzyma tam dłużej niż 2 dni, bo będzie miał dość bycia naciąganym/okłamywanym na każdym kroku.

Odpowiedz

Tomek 8 września 2014 o 11:36

2 lata temu na Dżemaa el-Fna też spotkałem na Makłowicza, ciekawe czy tego samego ;-)

Odpowiedz

Ewa 9 września 2014 o 8:43

Makłowicza spotkałam już w 2007 :D

Odpowiedz

Marcin Wesołowski 15 września 2014 o 14:19

Ja otworzyłbym knajpę w Rabacie, jeśli musiałoby to być Maroko. W każdym bądź razie, marokańska herbata… coś wspaniałego!

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.