Ekipa prawie w komplecie. (Fot. Karol Kosmala)

Ekipa prawie w komplecie. (Fot. Karol Kosmala)

Zespół 9 szczytów wyrusza zdobyć Dach Europy. Oto relacja z lipcowego ataku na najwyższy szczyt francuskich Alp – Mont Blanc.

Jest nas sześcioro: Emila, Karol, Mateusz, Piotrek, Marcin J. i Marcin „Fabisz”. Wyjeżdżamy z Warszawy o północy. Piotrek za kierownicą, reszta drzemie na fotelach. Granicę przekraczamy w Cieszynie i przez Czechy, Austrię i Szwajcarię dojeżdżamy bez problemów do Les Houches. Na polu namiotowym rozbijamy namioty i odpoczywamy po podróży.

Dzień pierwszy – start w sportowym stylu

W trakcie porannych przygotowań Mateusz rzuca pomysł: Wejdźmy na sam szczyt bez korzystania z kolejki linowej i tramwaju, w czystym sportowym stylu!

Marcin „Fabisz”, Karol i Emila podchwycają pomysł. Piotrek i Marcin J. postanawiają wjechać kolejką i tramwajem. W zamian dostają od pozostałych cześć sprzętu.

Na parkingu przy kolejce ekipa dzieli się na dwa zespoły: cztery osoby idą na piechotę, pozostała dwójka wjeżdża kolejką.

Jest słonecznie, ciepło i bezwietrznie. Czteroosobowa grupa pnąc się w górę malowniczymi trasami nie spotyka na swojej drodze nikogo. W połowie drogi pomiędzy schronem Barraque Forestiere des Rognes a schroniskiem Tete Rousse łapie ich załamanie pogody w postaci gradu. Na szczęście po wyjściu nad chmurę mogą się wysuszyć w słońcu. Do pola namiotowego przy schronisku Tete Rousse dochodzą późnym wieczorem, zmęczeni, ale i zadowoleni.

Marcin J. i Piotrek już są na miejscu i odpoczywają w rozstawionym namiocie. Niestety w nocy Marcin J. z Piotrkiem źle się czują. Mamy nadzieję, że do rana im się poprawi.

Dzień drugi – czekany w dłoń

Rano okazuje się, że chłopaki muszą zejść. Ich zatrucie okazało się poważniejsze niż myśleliśmy. Od tego momentu zaczynamy staranniej wybierać śnieg na herbatę oraz dłużej gotować wodę. Pamiętamy też o radach Eskimosów na temat żółtego śniegu. Mając to wszystko na uwadze, wyruszamy.

Dwoje alpinistów atakowanych przed spadające kamienie. (Fot. Marcin Fabiszewski)

Dwoje alpinistów atakowanych przed spadające kamienie. (Fot. Marcin Fabiszewski)

Na początek przez pole śnieżne, więc zakładamy raki i bierzemy czekany w dłoń. Trochę mozolnego dziabania rakami i czekanem oraz trochę strachu i dochodzimy do Kuluaru Rolling Stone – najbardziej niebezpiecznego momentu drugiego dnia.

W Kuluarze zastajemy kilka oczekujących na swoją kolej zespołów oraz długo dyskutujemy metodę asekuracji. Tuż przed naszym przejściem dwójka wspinaczy przeżywa chwile grozy. Na środku żlebu zaskakuje ich lawina kamieni wielkości pięści. Chroniąc głowy za załomem skalnym czekają na bezpieczne przejście.

My mamy więcej szczęścia – wyczekujemy na właściwy moment i ruszamy biegiem na drugą stronę. Nie jest to łatwe, bo żleb to połączenie lodu, śliskiej skały i kruszyny. Co chwila nerwowo spoglądamy do góry, patrząc czy nie nadlatuje kolejna lawina.

Chwila stresu i szczęśliwie jesteśmy po drugiej stronie. Tam czeka nas mozolna, trzygodzinna wspinaczka skalnym żebrem do schroniska Gouter. Nasze duże, ciężkie plecaki, palące słońce oraz szybko kończąca się woda nie ułatwiają nam wspinaczki.

Mateusz z Marcinem dochodzą do schroniska Gouter jako pierwsi. Uzupełniają niedobory płynów oraz zaczynają rozbijać obozowisko. W międzyczasie jeden z członków naszej ekipy potrzebuje pomocy w wyniesieniu plecaka na grań. Gdy już wszyscy jesteśmy w komplecie, ucinamy sobie krótką drzemkę.

Wieczór mija nam na przetapianiu śniegu na wodę, pogawędkach z innymi wspinaczami oraz dyskusją nad planem na następny dzień. Postanawiamy wyruszyć rankiem, a nie w nocy, tak jak inne zespoły. W nocy zaś odkrywamy jak nasze organizmy zachowują się na wysokości prawie 4000 m n.p.m. – każdy ma inne objawy: podwyższone tętno, przyspieszony oddech lub lekki ból głowy.

Dzień trzeci – Mont Blanc jest nasz

Wstajemy przed 7, ale ze względu na awarię jednej z kuchenek wyruszamy dopiero przed 9.30. Idziemy na lekko – z rakami, czekanami i lekkimi plecakami – cały niepotrzebny sprzęt zostawiamy w namiotach. Krótką granią dochodzimy do stromego zbocza olbrzymiej Dome du Gouter. Teren jest lodowcowy, więc idziemy zakosami omijając lub przeskakując przez szczeliny. Zarządzamy dłuższą przerwę co pół godziny, plus krótsze przerwy na złapanie oddechu – tlenu jest coraz mniej.

Po trzech godzinach mozolnej wspinaczki docieramy na szczyt Goutera. Tam czeka nas chwila wytchnienia w postaci krótkiego zejścia na przełęcz Col du Dome. Następnie stromym zboczem dochodzimy do schronu Wallot położonego na 4362 m n.p.m. Tam urządzamy sobie dłuższą przerwę.

Atak szczytowy - podejście na Dome du Gouter. (Fot. Karol Kosmala)

Atak szczytowy – podejście na Dome du Gouter. (Fot. Karol Kosmala)

A zaraz po odpoczynku rozpoczyna się decydująca faza podejścia. Początkowo stromym stokiem, a dalej wąską granią. Mamy do przebycia około 500 metrów w pionie. Idziemy wydeptaną przez setki raków ścieżką, starając się omijać nawisy śnieżne i szczelinki.

Kilka razy grań zaostrza się i zwęża do szerokości ledwie pozwalającej postawić dwa buty obok siebie, nie ma nawet gdzie wbić czekana. W takich wypadkach posuwamy się powoli, sprawdzając każdy krok.

Droga na szczyt dłuży się. Po drodze mijamy po drodze kilka fałszywych szczytów, dodatkowo coraz ciężej nam się idzie ze względu na coraz mniejszą ilość tlenu. Choroba wysokościowa daje się lekko we znaki.

W końcu, po kilku godzinach wspinaczki docieramy na szczyt Mont Blanc. W zespole czuć narastającą euforię i radość, mimo, że na tej wysokości jest prawie dwa razy mniej tlenu niż na dole. Jesteśmy na Dachu Europy – na 4810 m n.p.m.

Uściski, gratulacje, sesja zdjęciowa. Dzięki temu, że wyszliśmy tak późno, szczyt mieliśmy tylko dla siebie. Widoki są niesamowite – możemy podziwiać wszystkie okoliczne szczyty w promieniu kilkudziesięciu kilometrów.

Podczas zejścia zachowujemy maksymalną koncentrację na wąskich graniach i stromych stokach: śnieg jest już rozmiękczony przez słońce. Gdy strome zejście zamienia się w łagodny, bezpieczny stok, pozwalamy sobie na chwilę rozluźnienia i robimy dupozjazd.

Przy Vallot jesteśmy już w średniej kondycji: bolące głowy, problemy żołądkowe, brak sił. Brniem w miękkim śniegu, który miejscami jest tak plastyczny jak kasza. Jesteśmy bardzo zmęczeni, ale na grani prowadzącej do obozowiska, gdy opada z nas napięcie całego dnia, odzyskujemy siły. Czujemy satysfakcję, a zmęczenie miesza się z przyjemnym działaniem endorfin i adrenaliny. Wieczór spędzamy na odpoczynku, rozmowach oraz tradycyjnie już na przetapianiu śniegu na herbatę oraz kaszki i kisiele.

Dzień czwarty – powrót do Les Houches

Zwijamy obóz i wyruszamy w dół. Mozolnie schodzimy po via ferratach w dół. Przechodzimy Kuluar bez większych niespodzianek, po czym chowamy raki i linę do plecaków. Nie będą nam już potrzebne. Zeszliśmy bowiem już tak nisko, że nie ma śniegu i lodu.

Mijamy schronisko Tete Rousse i kontynuujemy mozolne zejście do kolejki. Nie korzystamy z niej – postanawiamy iść dalej na piechotę. Jest ponad 30 stopni, gubimy część wody. Wycieńczenie drogą oraz odwodnienie daje nam się we znaki.

Zachód słońca w obozie przy schronisku Gouter. (Fot. Karol Kosmala)

Zachód słońca w obozie przy schronisku Gouter. (Fot. Karol Kosmala)

Droga do Les Houches dłuży się w nieskończoność. Po dojściu do cywilizacji mamy ochotę wejść na pierwsze lepsze podwórko i napić się wody z węża ogrodowego.

W końcu docieramy do kempingu, szybko rozbijamy się i bierzemy p-r-y-s-z-n-i-c. Coś niesamowitego po 4 dniach spędzonych w górach! Od razu wraca nam energia i dobre samopoczucie, zwłaszcza kiedy pomyślimy, że udało nam się! Nasz zespół zdobył Mt. Blanc w najlepszym stylu: od samego dołu na piechotę i do tego na ciężko: z namiotami, śpiworami i jedzeniem. Jesteśmy z siebie dumni.

Marcin Jóźwiak

Marcin pracuje w Warszawie w dużym banku, jako Administrator RACF. Jego hobby to modelarstwo kartonowe i fotografia.

Ostatnie posty

Komentarze: Bądź pierwsza/y