Na sto procent to jeden z rozdziałów książki Piotra Tomzy Afryka Nowaka. Jest to  historia trwającej ponad dwa lata sztafety śladami niezwykłej podróży sprzed osiemdziesięciu lat.

Dżuba (Sudan Południowy) 2013

– Generalnie, to budujemy. Budujemy budynki. Kiedy tu przyjechaliśmy, najwyższym obiektem w stolicy był pięciopiętrowy gmach ministerstwa telekomunikacji. Ale przez te trzy lata Dżuba się rozwinęła, zaczyna to już przypominać takie prawdziwe miasto. Są latarnie uliczne, najwyższy budynek ma teraz osiem pięter, w całym mieście działają trzy windy. No i mamy asfalt.

Mamy.

Jakub Pająk, pomysłodawca sztafety, opowiada o swoim mieście (rozmawiamy na początku 2013 roku, potem trochę się pozmieniało):– Zanim przyjechałem do Sudanu Południowego, nigdy nie myślałem, że będę pracował za granicą. Nie ciągnęło mnie ani do Anglii, ani do Ameryki, ani do Australii, czyli w te kierunki, gdzie emigruje wielu Polaków. Coś takiego, że pojadę do pracy do Afryki, też oczywiście nigdy nie przyszło mi do głowy.

Ekipa sudańska Afryki Nowaka

Ekipa IV etapu Afryki Nowaka: zachód – Piotr Strzeżysz, północ – Jakub Pająk, wschód – Zbyszek Gałęza, południe – Grzegorz Król. (Fot. www.afrykanowaka.pl)

I nie pojechałby, gdyby nie Afryka Nowaka. A przecież chciał tylko zobaczyć, jak to jest, gdy jedzie się rowerem bez przerzutek z Trypolisu do Kapsztadu. Za to teraz: – Na własne oczy mogę obserwować, jak powstaje nowe państwo, uczestniczyć w tym, budować je. Całkowicie od zera. Bo tu przed niepodległością, na obszarze dwa razy większym od Polski, nie było niczego. Ani jednej utwardzonej drogi.

Piotr Romejko: – Można to ująć w ten sposób, że w sztafecie ścierały się dwie filozofie. Pierwsza, nazwijmy ją, szczecińska. Wiadomo: cel, wymierny wynik. Do mnie jednak zawsze bardziej przemawiała ta druga – filozofia Kuby Pająka i Dominika. Oni podchodzili do założeń luźniej. Im tak nie zależało na tym, żeby dokładnie powtórzyć trasę i zrobić to, co zrobił Nowak, za to większą wagę przykładali do ducha tamtej wyprawy. Czyli: istotne były przełamywanie stereotypów, odwaga, determinacja. Dlatego na przykład ten pierwotny pomysł Pająka, żeby trasę przejechać na rowerze typu ukraina, podobał mi się zdecydowanie bardziej niż nasze sponsorskie brennabory. No, ale jasne, coś za coś.

– Nie żal ci tej ukrainy? – pytam Pająka.

– Na pewno trochę tak, ale najważniejsza była popularyzacja Nowaka. Samotna wyprawa dałaby pod tym względem dużo mniej niż sztafeta.

(Co nie znaczy, że byłaby bezwartościowa. Już w trakcie Afryki Nowaka, daleko, daleko – w Sudanie Południowym Pająkowi udało się na chwilę wrócić do swojej wstępnej koncepcji.

Prom z Egiptu do Sudanu

Pakujemy sakwy i trzeba ruszać dalej. Ostatnie chwile na promie z Aswanu do Wadi Halfy. (Fot. Jakub Pająk)

Na trasę z Dżuby do Torit z różnych, nieprzewidzianych powodów wyruszam samotnie. Z pełnym szacunkiem dla mojej dzielnej sudańskiej ekipy cieszę się z takiego obrotu sytuacji jak dziecko. W końcu cała idea sztafety wzięła się z mojego projektu przejechania solo połowy trasy Kazika na prostym rowerze à la ukraina.

Samotna podróż w porównaniu z działaniem w zespole to przygoda z zupełnie innej planety: możesz liczyć tylko na siebie i na ludzi, których napotkasz po drodze. Odbiór świata wokoło staje się pełniejszy, choć na pewno bardziej subiektywny. Samotnie łatwiej nawiązać kontakt z miejscowymi i w ogóle jest cudownie inaczej. Umysł otwiera się na nowe sposoby, a przez głowę przelatują coraz to bardziej abstrakcyjne myśli, które w spokoju można rozwijać we wszystkich kierunkach.

[Jakub Pająk, relacja z etapu przez Sudan Południowy, sto czterdziesty ósmy dzień sztafety]

– A Sudoł? Jak ci się udało z nim dogadać? Przecież, jeśli chodzi o podróżowanie, ty i on to dwa różne światy.
– Tak, zupełnie inna filozofia – odpowiada Pająk. – To pewnie nawet widać w relacjach – że każdy etap miał trochę inną formę. Jednym zależało na sportowym wyczynie, na przejechaniu ekstremalnych kawałków, innym na dotarciu do ludzi, a kilometry były już mniej ważne. Ale właśnie bardzo fajnie, że tak było. Dzięki temu, że zaangażowanych było tyle osób, tyle różnych charakterów, ta sztafeta miała wiele obliczy.

Przez pięć dni pobijałem rekordy cierpliwości, czekając na kolegów robiących przerwę na papierosa co kilkanaście kilometrów. Tyle o rekordach. Poza tym jest zajebiście.

[Piotr Strzeżysz, relacja z etapu czwartego, przez Sudan, sto trzeci dzień sztafety]

Po kilku (ponad pięciu) tysiącach kilometrów walki z czasem, niespokojnego zerkania w kalendarz i łapczywego pochłaniania odległości – na libijskiej pustyni, wzdłuż pozbawionego jakichkolwiek krajobrazowych atrakcji egipskiego wybrzeża Morza Śródziemnego oraz w dolinie dolnego Nilu – etap, a właściwie etapy, których liderem został Jakub Pająk, miały być leniwie spokojne. Trochę promem, trochę pociągiem, potem barką. Jak najmniej wysiłku i pedałowania. No, może nie tak zupełnie, wiadomo, ale na pewno bez pośpiechu i pędzenia na złamanie karku. Tym bardziej że jeszcze przed startem jeden z uczestników, Grzegorz Król jasno zadeklarował, że od jazdy rowerem boli go kręgosłup.

Ale zaraz, pociągiem?

Linia kolejowa z Wadi Halfy do Atbary i dalej do Chartumu powstała pod koniec XIX wieku. Nowak jechał nią w roku 1932. W ostatnich latach pociągi kursowały po niej co prawda rzadko, ale jednak dość regularnie (nie chcę tutaj nikogo zanudzać wtrętami osobistymi, ale miałem okazję tego doświadczyć w roku 2007, podróżując z Kuncem). Rozkład jazdy był zsynchronizowany z promem – jedynym środkiem transportu, z wyjątkiem samolotu, umożliwiającym legalne pokonanie granicy egipsko-sudańskiej. Pająk wiedział o tym wszystkim, bo do etapu przygotował się solidnie, dlatego kiedy – po przejęciu ode mnie pałeczki w asuańskim porcie, całonocnym rejsie Jeziorem Nasera na maksymalnie dopchanym ludźmi i bagażami pokładzie oraz zamontowaniu na statku przy głównych schodach tabliczki upamiętniającej Nowaka – stanął wreszcie razem ze swoimi towarzyszami podróży na sudańskiej ziemi, miał prawo być zaskoczony. – Od razu mnie zastanowiło, dlaczego nie ma pociągu – opowiada. – Jakiś powinien już czekać, skoro prom przypłynął. Ale pomyślałem, że to przecież Afryka – tutaj wszystko jest wtedy, kiedy ma być, więc pewnie przyjedzie później.

Skoro nic nie wskazywało na to, że trzeba się spieszyć, czterej podróżnicy spokojnie udali się na policję, by dokonać obowiązkowej w Sudanie rejestracji swojego pobytu, a następnie usiedli w knajpie i zamówili herbatę (północnosudańska prohibicja będzie im mocno doskwierać przez jakieś cztery tygodnie).

– To kiedy ten pociąg? – zapytali mężczyznę, który wydawał się nieźle zorientowany w lokalnych stosunkach.
– Nie ma pociągu.
– Ok. A jutro o której?
– Nie ma. Ani dziś, ani jutro.
– To w jaki dzień jest w tym tygodniu?
– Nie ma w ogóle. Połączenie zlikwidowano.

Blady strach padł przede wszystkim na Grzegorza Króla. A nie jest to przecież człowiek szczególnie bojaźliwy. W Shendi, ponad tydzień później, bez oporów zaglądał do garnków kucharzowi.

– To – wskazał na dość apetycznie wyglądającą wątróbkę.

Gdy zjadł, wciąż przekonując siebie, że na pewno była ugotowana, kucharz spojrzał na niego z uznaniem.

– Szacunek – powiedział. – Jak dotąd nigdy nie spotkałem turysty, który odważyłby się spróbować surowej wątroby wielbłąda.

Wątróbka z wielbłąda i inne przygody w podróży po Sudanie

No, ale w Wadi Halfie nie chodziło o podroby, tylko o rower. Według planu Król wraz z Pająkiem dystans do Atbary mieli pokonać pociągiem, podczas gdy dwaj pozostali, pozytywniej nastawieni do wysiłku fizycznego uczestnicy etapu, Piotr Strzeżysz i Zbyszek Gałęza (aktualnie szwagier Pająka), zamierzali poruszać się drogą wiodącą mniej więcej wzdłuż Nilu. Dzięki takiemu podziałowi sztafeta mogłaby pokonać zarówno trasę, którą Nowak przemierzył w rzeczywistości, jak i tę, z której – pod naciskiem brytyjskiej administracji Sudanu – musiał zrezygnować.

Tak więc wbrew woli jechałem pociągiem, choć wolałbym drogę tę przebyć rowerem i zobaczyć Pustynię Nubijską.

[Kazimierz Nowak, Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd, Sudan, s. 83]

A jednak: nie udało się wtedy, nie udało się i teraz. Po oddaniu do użytku nowej drogi, pokrytej nieskazitelnie równym asfaltem, zbudowanej przez chińskich inżynierów i za chińskie pieniądze, po ponad stu latach połączenie kolejowe zlikwidowano.

Co było robić? Siadłem z chłopakami na rower i dzielnie pedałowałem te cztery setki przez pustynię, bijąc wszelkie dotychczasowe rekordy w swoim życiu. Są wśród nich takie chociażby dokonania, jak pięć dni jazdy rowerem pod rząd, 70 km bez śniadania, na dwóch kroplach wody i megarzut oponą w dal. Przy okazji szybko opanowałem wszelkie techniki gimnastyczno-relaksacyjne, dzięki czemu mój kręgosłup nie pękł zaraz na pierwszym podjeździe.

[Grzegorz Król, relacja z etapu czwartego, przez Sudan, sto trzeci dzień sztafety]

Rowerem przez pustynię Nubijską w Sudanie

Każdy skrawek cienia się liczy! Przerwa na fajkę pod „opuszczoną” betoniarką. (Fot. Jakub Pająk)

Jazda przez pustynię miała swoje niezaprzeczalne plusy…

Biwakujemy pośrodku szczerej pustyni, w minimalistycznym krajobrazie pod rozmigotanym miliardowo firmamentem. Nigdzie na świecie nie ma takiego nieba jak na pustyni, nigdzie indziej cisza nie brzmi tak pięknie, nigdzie indziej herbata nie smakuje jak ambrozja. I nigdzie człowiek nie wyśpi się lepiej, jak wprost na piasku, nieodgrodzony niczym od Absolutu. Ukochałem pustynię przed laty i chyba już zawsze będę do niej wracał – po ciepło jej dni i czarowność nocy. W szczególności na Saharę – osobny kontynent, jedyny w swoim rodzaju wymiar czasoprzestrzeni. Wielki Wóz nurkuje dyszlem za horyzont.

… choć przez większość czasu było raczej dość ciężko:

W środku dnia, tak między południem a piętnastą, od asfaltu grzeje jak z pieca hutniczego, z nieba leje się żar, gęste powietrze wisi w bezruchu. To nie jest dobry czas do jazdy na rowerze – najlepiej wstawać o świcie i ruszać w drogę, tak do południa, a kontynuować dopiero popołudniem, po sjeście i lunchu, kiedy upał nieco zelżeje. Niestety, zdarzyło nam się przez dwa dni jechać w tych piekielnych godzinach, bo po drodze nie było ani odrobiny cienia, ani jednego drzewka – przez kilkadziesiąt kilometrów. Wokoło gołe, skaliste góry, u podnóża których rozciągają się żwirowo-piaszczyste regi, lecz cienia jak na lekarstwo.

[Jakub Pająk, relacja z etapu czwartego, przez Sudan, dziewięćdziesiąty dziewiąty dzień sztafety]

Nic więc dziwnego, że urozmaiceniem była nawet odrapana, niegdyś żółta betoniarka pozostawiona pośrodku niczego przez budowniczych. Tym bardziej że, w przeciwieństwie do innych elementów krajobrazu, dawała właśnie tę odrobinę cienia. Po pięciu dniach takiej jazdy rowerzyści dotarli do Dongoli i – ze względu na poślizg czasowy, który mieli – postanowili skrócić sobie drogę do Atbary, łapiąc najpierw busa (do Karimy), a potem ciężarówkę.

Piotr Romejko: – Dla mnie nie było wielkim problemem, że chłopaki opuściły część trasy albo przejechały ją samochodem. Bo to, co się tam działo, przekonywało mnie, że oni starają się być wierni duchowi Nowaka. A to, że musieli podjechać – to nieistotne.

Piotr Strzeżysz na Pustyni Nubijskiej w Sudanie

Biały na rowerze budzi wśród niektórych Arabów śmiech i politowanie – wszak tylko biedny albo głupi męczyłby się rowerem, jak można samochodem. (Fot. Jakub Pająk)

W Atbarze udało im się złapać pociąg do Shendi (na szczęście Sudan nie zrezygnował jeszcze całkiem z kolei), a 19 lutego w końcu wjechali na rowerach do Chartumu. W kilkumilionowej metropolii było się już gdzie schować przed słońcem, ale to właśnie dopiero tam zrobiło się naprawdę gorąco. I to nie tylko z powodu temperatury (która, swoją drogą, w Chartumie jest jedną z najwyższych na świecie; średnio trzydzieści siedem stopni; średnio!).

Opowiada Jakub Pająk: – W stolicy musieliśmy skompletować wszystkie papiery potrzebne do dalszej podróży na południe. Biurokracja jest niesamowita. W gonitwie pomiędzy kolejnymi urzędami zrobiliśmy łącznie ponad pięćdziesiąt kilometrów, i to w samym tylko centrum Chartumu. Z Ministerstwa Turystyki, przez ministerstwo mające w nazwie słowa „Affairs” oraz „Aliens” (i dokładnie tak czuliśmy się tu traktowani), przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Urząd Imigracyjny znowu do Ministerstwa Turystyki, choć teraz już do oddziału w innym budynku. Od okienka do okienka, od pokoju do pokoju i od biurka do biurka. Wszędzie stosy papierów, kserokopie, wszystko w trzech egzemplarzach. Tu przybiją jedną pieczątkę, tam zaparafują, potem wydadzą teczkę, a jeszcze gdzie indziej zainkasują opłatę. Szkoda gadać. Otrzymaliśmy ogromną pomoc od konsula honorowego RP Hussaina Mohameda Hassana i od dwóch polsko-sudańskich małżeństw, pana Alama i pani Marzeny oraz Hussamelnoura i Justyny, a i tak wszystko zajęło nam cztery dni, niemal całe.

Fakt, uciążliwe, ale trudno się też dziwić władzom. To, co zamierzali zrobić Jakub, Grzegorz i Zbyszek, wyglądało bowiem naprawdę podejrzanie. Trzech Polaków planujących spędzić blisko miesiąc na barce (właściwie pchaczu) przemieszczającej się w ślimaczym tempie w górę Nilu po jednym z największych bagnisk na świecie – rozlewiskach Sudd. Po co? To nie są tereny, na których widuje się turystów. Sprawa na kilometr śmierdziała aferą szpiegowską. Gdyby nie historia Nowaka, która uwiarygodniała przekaz, z uzyskaniem pozwoleń na podróż do Dżuby mogło być naprawdę różnie.

Bo trzeba pamiętać, że chodziło o Sudan.

Na początku 2010 roku kraj ten znajdował się w przededniu najważniejszych wydarzeń w swojej historii. Po trwającej z niewielkimi przerwami od 1955 roku wojnie domowej między dominującą arabską i muzułmańską Północą a afrykańskim i głównie chrześcijańskim Południem, która pochłonęła – w przybliżeniu – dwa miliony ofiar, a kilka kolejnych milionów ludzi zmusiła do migracji, od pięciu lat utrzymywało się zawieszenie broni. W kwietniu miały się odbyć pierwsze powszechne wybory prezydenckie, a na rok 2011 zaplanowano referendum. Jego wynik miał przesądzić o ewentualnej secesji południowych prowincji i powstaniu nowego, niepodległego państwa. Sytuacja była napięta, szczególnie na pograniczu. I o pozwolenie na przejazd właśnie przez to pogranicze zwracało się do władz w Chartumie trzech rowerzystów z Polski.

Trzech, bo nauczyciel Strzeżysz musiał wracać do szkoły. Zimowe ferie trwają niestety tylko dwa tygodnie. Pająk: – Piotrek, jako zaawansowany rowerzysta, miał na trasie formę tysiąc razy lepszą niż my, więc nawet z wywieszonymi jęzorami nie byliśmy w stanie za nim nadążyć, chociaż, jak na siebie, jechał tempem truchciku. Wyrywał do przodu, my go jakoś tam goniliśmy, ale nie mieliśmy podczas tego etapu żadnych konfliktów.

Strzeżysz poleciał (spokojnie, na trasę Afryki Nowaka jeszcze wróci), ale zostawił rower. I nastąpiła jedna z najdziwniejszych zmian w całej sztafecie.

Nasze nieco szalone założenie wciągania do sztafety miejscowych rowerzystów, tak na żywioł, spełniło się! Na ponad trzystukilometrowy odcinek z Chartumu do Kosti dołącza do nas Sudańczyk Elsadig Yousif.

Przez tydzień rozpuszczaliśmy po Chartumie wici o naszych poszukiwaniach, w różnych kręgach – począwszy od ulicy aż po ministerstwa. Niestety, Sudańczycy nie należą do narodów traktujących rower jako narzędzie rekreacji. Wreszcie któregoś pięknego dnia na naszym kempingu zjawił się Elsadig. Do dziś nie wiem, przez kogo do nas trafił, ale na pewno był najbardziej odpowiednią osobą do poprowadzenia czwartego brennabora. Elsadig należał do Union Sudan for Cycling. Dokładnie przedstawiliśmy mu postać Kazimierza Nowaka oraz cele sztafety. Szybko doszliśmy do porozumienia i wkrótce wystartowaliśmy.

[Jakub Pająk, relacja z etapu czwartego, przez Sudan, sto piętnasty dzień sztafety]

Tyle wersja oficjalna. Natomiast według luźniejszych, ustnych przekazów Elsadig Yousif był po prostu – tak na wszelki wypadek – północnosudańskim szpiclem. Ufaj, ale sprawdzaj (Lenin).

Tak czy owak.

Pająk z kolegami wybrali się na rowerach do Kosti, chociaż Nowak tą trasą nie jechał. On ruszył do Dżuby z Chartumu od razu statkiem. Jednak przez osiemdziesiąt lat w rejonie trochę się pozmieniało. Długo by wymieniać, ale wystarczy jedno: powstała tama. W Aulia, raptem trzydzieści kilometrów w górę rzeki od stolicy, w związku z czym cała żegluga Nilem na południe odbywa się dziś właśnie z Kosti (a dokładniej z mniejszego, położonego na przeciwległym brzegu, Rabak).

W górę Nilu – relacja z podróży barką przez Sudan

W niespełna trzy dni polsko-sudańska ekipa pokonała trasę biegnącą przez jeden z najżyźniejszych rejonów kraju. Przydrożne targi i miejskie suki mieniły się soczystymi kolorami: czerwone pomidory, pomarańcze, marchewki, zielona okra, ogórki i rukola, oszałamiający fiolet bakłażanów oraz cebuli. Wszystkiego mnóstwo.

Na północ, ku stolicy, mozolnie zmierzają pamiętające chyba jeszcze lata czterdzieste i pięćdziesiąte ciężarówki marki austin i bedford, wypakowane do granic możliwości bawełną, warzywami bądź węglem drzewnym. Nierzadko towaru jest tyle, że pojazd jest dwukrotnie wyższy niż bez ładunku, a na dodatek worki „wylewają” się z paki na wszystkie strony. Na północ zdążają też samochody ze zwierzętami upakowanymi na dwóch poziomach naczep: kozami, owcami, krowami i wielbłądami.

[Jakub Pająk, relacja z etapu czwartego, przez Sudan, sto siedemnasty dzień sztafety]

Następne trzy tygodnie miały wyglądać zgoła inaczej. Monotonnie (Król nie narzekał: rower znów szedł w odstawkę). W Kosti nastąpiło pożegnanie z Elsadigiem, symboliczne przemianowanie etapu z czwartego na piąty i można się było pakować na statek.

Barką przez Sudan Południowy

Z dachu pushera mamy najlepszy widok. Zachwycony jest też kucharz, który jak dzieciak cieszy się z lornetki. (Fot. Grzegorz Król)

A raczej pchacz. O romantycznej, szczególnie w zestawieniu ze słowem „pchacz”, nazwie: „Africa”. Stalowymi linami przymocowano do niego w porcie cztery płaskodenne barki. Trzy z nich przewoziły przerafinowaną ropę, natomiast czwartą – „kontenerowiec-workowiec” – szczelnie wypełniły setki wielkich worów z cebulą. To właśnie na niej, między worami, tropiciele śladów Nowaka rozbili swoje namioty. Kolejne dni upłynęły im w dużej mierze, owszem, na poszukiwaniach, tyle że cienia.

Gęste, nieruchome powietrze oblepia człowieka zewsząd, pot skrapla się w niezwykłym tempie, strużki spływają po czole, pod koszulką, w majtkach. Pasażerowie wraz z nami migrują po barce w poszukiwaniu błogosławionego cienia. Niestety, rzeka jest kręta jak nitka spaghetti i ciężko znaleźć uniwersalne miejsce do wypoczynku. Ha, wypoczynku! W życiu nie zmęczyłem się tak, jak podczas owych dwutygodniowych „wczasów”.

Jak ułożyć się w cieniu na rozgrzanym stalowym pokładzie? Siedzieć, posiadywać, zalegiwać, leżeć, stać, kroki drobić. O piętnastej brakuje już inwencji, nogi zmęczone, nie odpoczywają. Dupsko buntuje się mimo hartu ducha. Wieczór oblepia stęchłą, gorącą wilgocią, a rano budzisz się zmięty i zaczynasz kląć na pierwsze słoneczne promienie wpadające do namiotu.

[Jakub Pająk, relacja z etapu czwartego, przez Sudan, sto trzydziesty czwarty dzień sztafety]

Demotywująca mieszanka apatii, bezczynności i zmęczenia powodowała, że chociaż do tej pory uczestnicy etapu nadawali relacje do Polski chętnie, często i regularnie, teraz jakby przestało im na tym zależeć. By wysłali do nas wiadomość z pchacza, musiało się wydarzyć coś naprawdę ważnego.

Hej,tuPjk:koloNamiotowRzuconoNam150kgCuchnacych,suszonychRyb!Pzdr

[Jakub Pająk, sms z 10 marca 2010 roku]

 

Sudan - kobiety robią pranie nad Nilem

Brzeg Nilu zastępuje w Sudanie wszystko – pralnię, łazienkę i basen. To także wielki kran z wodą do picia. (Fot. Grzegorz Król)

Skoro tak, to przenieśmy na chwilę akcję do kraju.

– To mógł być nasz pierwszy albo drugi tydzień na barce – wspomina Pająk. – Skwar, że ja pierniczę. Poza tym Sudan Południowy – miejsce, w którym przez ostatnie kilkadziesiąt lat toczyła się wojna. Dookoła nas ludzie, którzy wracają ze swoimi tobołkami z północy, by zobaczyć, jak ich kraj wygląda po tym wszystkim i może zacząć coś od nowa budować. Poza tym jacyś żołnierze, dawni rebelianci z pourywanymi nogami. Masakra. I wtedy dostajemy informację, że w Polsce toczy się mailowa burza, jest konflikt. Byłem zdezorientowany, ale przede wszystkim wkurzony.

Problem był poważny. Chodziło o serwer.

O serwer?

Dominik Szmajda: – Oczywiście, wcale nie chodziło o serwer. Ten konflikt o stronę internetową, o domenę, tak naprawdę ogniskował zupełnie inne, znacznie głębsze problemy: fundamentalne różnice w podejściu do tego, jak powinna dalej wyglądać sztafeta.

Pierwsza wersja strony internetowej, firmowana przez Szczecin, była w porządku, ale miała niezaprzeczalne wady. Dominik z Anią Grebieniow po powrocie z Libii postanowili, że znajdą kogoś, kto zrobi to lepiej. Filipa Kierzka. Filip wziął się do pracy, miał zapał, ale w pewnym momencie został dość niedyplomatycznie potraktowany przez Sudoła, który potem, pod naciskiem Dominika, miał go przeprosić. W końcu jednak magiczne słowo nie padło. To tak w skrócie i bez szczegółów. Bo po co? I tak przecież nie chodziło o serwer.

Na początku 2010 roku odbyło się spotkanie w Wałczu. Okazją była jedna z pierwszych publicznych prezentacji poświęconych przebiegowi Afryki Nowaka (potem ich liczba poszła – bez przesady – w setki). Zbyszek Sas: – Byłem ja, Piotrek, wąskie grono. A z Poznania Dominik, Łukasz i Ania Grebieniow. Sam początek sztafety i od razu dyskusja o filozofii całego projektu. Zaskoczyło mnie, że mogą być takie problemy.

Sudoł: – Pomyślałem sobie, że jak tak dalej pójdzie, to obrócą mi ten projekt w perzynę. Zrobi się bezhołowie, demokracja totalna. Bo w Wałczu, gdzie opinie się spolaryzowały, Ania i Dominik zasugerowali, żeby wszystko uwolnić. Czyli: ich zdaniem etap mógłby trwać miesiąc, ale mógłby też i trzy miesiące. Mogłaby w nim jechać jedna osoba, ale mogłoby też dziewiętnaście. Liczyłby tysiąc kilometrów albo cztery tysiące. Wszystkie założenia, na których od prawie roku się pierałem, oni chcieli teraz wywrócić do góry nogami. Te sztywne reguły z czasem i tak się poluzowały, zdawałem sobie z tego sprawę, że tak będzie, ale nie chciałem, żeby to się stało od razu na początku i jeszcze wskutek naszej decyzji.

Łukasz Wierzbicki: – Może jestem optymistą, może się mylę, ale wydaje mi się, że projekt potoczyłby się ciekawiej, wciągnąłby jeszcze więcej ludzi, gdyby puścić go wolno. Gdybyśmy nie musieli aż tak pilnować kalendarza. Może zebralibyśmy wtedy większą ilość wrażeń, przygód, lekcji, przyjaciół spotkanych gdzieś na drodze, gdybyśmy nie mieli nad sobą tego bicza terminu, obowiązków, które na nas spoczywają.

Dzieciaki z Sudanu Południowego

Gdzieś na Nilu. Mali rozbójnicy na barce, która przed podziałem Sudanu przewoziła towary i ludzi z leżącego na północy kraju Kosti do Dżuby. (Fot. Grzegorz Król)

Może. A może nie.

– Dla nas ten reżim był jednym z kluczowych elementów, bo obawialiśmy się tego, że jeśli zostawi się zbyt dużą swobodę, to wszystko się rozlezie i straci ten wyjątkowy charakter – wyjaśnia Zbyszek. – Każdy pojedzie, gdzie mu będzie pasowało i będzie robił, co mu się podoba. Co to będzie miało wspólnego z jakimiś wspólnym projektem, z celami?

Sas podkreśla przy tym, i jest to argument trudny do zbicia, że do udziału w zainicjowanym przez Sudoła i na jego prawach projekcie nikt przecież nikogo nie zmuszał.

Dominik Szmajda: – Pamiętam taką sytuację, że do jednej z dyskusji mailowych włączyła się Iza, dziewczyna Piotra. I dała wtedy takie porównanie, że z tymi postulowanymi przez nas zmianami to jest tak, jakby ktoś nas zaprosił do swojego domu i w pewnym momencie powiedzielibyśmy mu, że odtąd to już nie on będzie gospodarzem tylko my. Nie odpisałem jej, bo stwierdziłem, że nie będę z babą w ogóle gadał, ale to nie było tak, że Piotr nas zaprosił do swojego domu. Do budowania wspólnego domu – to się zgadza. I wiele osób ten dom budowało. Nikt z nas nie czuł się gospodarzem, ale nikt też nie dawał prawa Piotrowi, by zachowywał się jak jedyny właściciel.

Wierzbicki: – Gdybym miał się przyjrzeć uczestnikom poszczególnych etapów i spróbować dopasować ich, albo nawet tylko samych liderów, do filozofii, która była im bliższa, to jestem pewien, że zdecydowana większość podpisałaby się pod tą – jak to nazwałeś – filozofią poznańską (chociaż i krakowską – mam na myśli Kubę Pająka; z nim zawsze znajdowałem wspólny język i się zgadzaliśmy). A i sam Kazimierz Nowak prędzej by się pod nią podpisał.

Sudoł: – Z mojego punktu widzenia doszło po prostu do rebelii. Kiedy Ania z Dominikiem przyszli do Bartka i powiedzieli mu, że już nie będzie administratorem strony, tylko teraz zajmie się tym Filip, to mnie to po prostu zabiło. Od wielu miesięcy całą energię poświęcałem sztafecie, moja firma ledwo zipiała, wszyscy dookoła mówili mi, że zwariowałem: zamiast zajmować się rodziną, dzieciakami, firmą, ja wymieniałem codziennie po kilka stron maszynopisu w mailach, tłumacząc Dominikowi, o co mi chodzi z tą stroną.

Ostatecznie konflikt udało się jakoś załagodzić. W marcu 2010 roku, na kolejnych Kolosach, wszyscy trochę spuścili z tonu i doszliśmy do porozumienia.

Dominik: – Piotr powiedział, że ok, niech to będzie gest dobrej woli z jego strony, przekieruje domenę. I przekierował. Chociaż zanim to rzeczywiście zrobił, minęło jeszcze trochę czasu. Gdy w końcu się to stało, i tak miałem już dość, i podjąłem decyzję, że się wycofuję. Ale miałem też satysfakcję, że nowa strona powstała.

Jeszcze raz Sudoł: – Po roku działania w Afryce Nowaka doszedłem do punktu, w którym musiałem powiedzieć stop. Albo się od tego odetnę, albo zwariuję. Osiągnąłem, co chciałem, ale czułem się z tym źle. Przecież nie chodziło mi o to, żeby kogokolwiek do czegoś zmuszać. To, na czym zależało mi najbardziej, czyli energia ludzka, zostało skierowane w niewłaściwą stronę. Chciałem nadać pozytywny komunikat na planecie Ziemia, a okazało się, że skonfliktowałem ludzi. I stąd moje załamanie. Po zrobieniu prezentacji z Sahary odpuściłem i poprosiłem Zbyszka, by się tym dalej zajmował.

Wycofanie się dwóch głównych oponentów oraz koncyliacyjny i spokojny styl działania Zbyszka Sasa z całą pewnością na jakiś czas pomogły, ale raczej tylko uśpiły konflikt, a nie go rozwiązały. Niedługo jeszcze większym problemem niż strona internetowa okazały się obowiązki, o których wspominał Łukasz.

– W pewnym momencie zredagowaliśmy taką listę, którą następnie przedstawialiśmy do podpisu uczestnikom sztafety – tłumaczy Zbyszek. – Żeby każda osoba angażująca się w projekt dostawała czytelną informację, o co w tym wszystkim chodzi, czego się od niej oczekuje, po co jedzie do Afryki śladami Nowaka i tak dalej. A podpis był potrzebny, żeby każdy się z tym rzeczywiście zapoznał. Bo jeśli ktoś się ma pod czymś podpisać, to jest spora szansa, że to uważnie przeczyta.

Łukasz: – Wprowadzenie jakichś regulaminów, umów, lojalek, to była już droga, którą ja na pewno nie chciałem podążać i to był moment, w którym pociągnąłem za drążek katapulty i opuściłem ten pokład.

Lojalek?

– Niestety, niektórzy uznali to za przejaw koszarowego stylu zarządzania – kontynuuje Zbyszek. – Pojawiły się nawet komentarze, że wprowadziliśmy te obowiązki sztafetowe, żeby potem – gdyby ktoś nie chciał nam udostępnić zdjęć zrobionych podczas sztafety – móc taką osobę podać do sądu, podpierając się tym pismem. No, absurd. Nasza motywacja była wyłącznie taka: utrzymać jakoś przez te dwa lata możliwie spójny charakter projektu, podróży, która jest rozłożona w czasie i realizowana przez bardzo wiele osób, wiadomo, że różniących się od siebie pod wieloma względami. Chcieliśmy też jakoś zabezpieczyć spuściznę wyprawy, choćby te fotografie porównawcze, które okazały się takim fajnym pomysłem. Żeby nie doszło do sytuacji, że po zakończeniu któregoś z etapów zapytamy lidera, czy udało im się zrobić właśnie takie zdjęcia, a on czy ona nam na to odpowie: – Ale jakie zdjęcia? O co chodzi? Bo ja o niczym nie wiem.

Pytam Pająka, czy jemu też przeszkadzało sformalizowanie obowiązków sztafetowych.

– Obowiązków sztafetowych? Chyba tego nie zarejestrowałem – odpowiada.

Więc tłumaczę mu, na czym polegał problem.

– Jakąś listę zadań do wykonania na pewno warto było zrobić – mówi. I dodaje: – Kiedy się na to popatrzy dzisiaj, z perspektywy, to konflikt musiał się pojawić, wcześniej czy później. Wtedy byłem z tego powodu wkurzony, ale teraz wydaje mi się, że to właśnie dobrze, że do tej kłótni doszło. Mnie osobiście bliższa była romantyczna wizja poznaniaków, Szczecin bardziej parł na doskonałą organizację i sportowy wyczyn, ale świadomie nie popierałem żadnej opcji. Uważałem, że trzeba pchać to do przodu, a nie skupiać się na tym, kto ma więcej racji. No i o tyle fajnie, że pomimo sporów wyprawę udało się doprowadzić do końca, i do końca ludzie byli w stanie ze sobą współpracować.

Kukurydza za cebulę. Taki handel wymienny. (Fot. Grzegorz Król)

Hola, hola, aż tak nie uprzedzajmy faktów. Na razie wróćmy na pchacz „Africa” (produkcji chińskiej). Może, mimo wszystko, coś się tam działo?

– Yabaka male! – jak co rano krzyknął umorusany okrętowym smarem Pająk, wdrapując się na dach barki, by zająć swój przedpołudniowy punkt obserwacyjny.

– Yabaka male – odpowiedziało mu grzecznie kilku nastolatków, którzy na moment oderwali twarze od plastikowych różowych lusterek. Każdy miał na oko co najmniej dwa metry wzrostu i – też jak co rano – był skupiony na drobiazgowych zabiegach kosmetycznych. Nuerowie, druga po Dinkach najliczniejsza grupa etniczna w Sudanie Południowym. – Tak ich zapamiętam – wspomina Jakub. – Jako nastoletnich drągali, z czołami poziomo ponacinanymi szczepowymi znakami, spędzających każdego ranka godzinę na wyrównywaniu żyletkami krótko przyciętych fryzur oraz poprawianiu czernidłem ich konturów i brwi, chociaż są przecież czarni jak smoła, a ich kędzierzawym włosom trudno nadać jakikolwiek inny kształt niż kręcony.

Trzeba przyznać, że punkt obserwacyjny był naprawdę niezły.

Przepływając obok jakiegoś siedliska ludzi, często z brzegu słyszymy: – Basala, basala! Czyli cebula. Pasażerowie zaś wołają w swoim języku: – Kukurydza, rzucaj! Ale na wymianę idzie wszystko, co akurat rośnie na brzegu, więc także trzcina cukrowa albo owoce mango. Dzieciaki potrafią biec wzdłuż barki nawet kilka kilometrów, zbierając rzucane im cebule, a odwdzięczając się tym, co mają pod ręką. Procedura absorbuje niemal cały pokład, a towarzyszy jej emocjonalny, sportowy doping: okrzyki podziwu, gdy rzut jest celny, bądź salwa śmiechu w przypadku utopienia towaru w rzece.

[Jakub Pająk, relacja z etapu piątego, przez Sudan Południowy]

Przyglądanie się z bliska życiu mieszkańców Sudanu Południowego urozmaicało Polakom czas dłużący się niemiłosiernie podczas rejsu, ale prawdziwą atrakcję stanowili i tak oni sami. Dla miejscowych. Szczególnie wtedy, gdy dla podtrzymania formy pedałowali w kółko po pokładzie jednej z barek, akurat nieokupowanym przez pasażerów. Ale jeszcze bardziej, kiedy rano i wieczorem, jak kobiety, przygotowywali posiłek.

Pająk: – Haładzia gotują! Haładzia, czyli biali, Europejczycy, w ogóle ludzie z Zachodu. A przecież żaden tutejszy mężczyzna nawet nie pomyślałby o braniu się za taką hańbiącą czynność.

Kazimierz Nowak pisał o rozlewiskach Sudd, że poza chorobami, takimi jak trąd, czarna febra oraz malaria, na cywilizowanych przybyszów nic tutaj nie czeka. Co do malarii, to pochorowali się na nią i Grzegorz Król, i Zbyszek Gałęza (jakoś to przeszli), co do trądu natomiast:

Ściskam dłoń wodza. Dłoń powykrzywianą chorobą, bez kilku palców. Przez myśl przelatuje mi: – Jak, do cholery, zaraża się trądem!? Nie mam o tym pojęcia, przecież nawet nie wiedziałem, że w naszych czasach ta choroba wciąż zbiera swe żniwo i świat w XXI wieku nie poradził sobie jeszcze z tym problemem. Gdy pierwszy raz usłyszałem, że w okolicy Bor znajduje się osada trędowatych, to nieświadomie i w głębi ducha się ucieszyłem. Wszak Nowak na swej drodze nieraz odwiedzał podobne wioski i spotykał ludzi dotkniętych trądem. Ale gdy stanęliśmy w wiosce, a z chat poczęły wyłazić kalekie, zdeformowane postaci, zacząłem zastanawiać się, po jakie licho właściwie tu przyjechaliśmy? Z ciekawości? Dziennikarskiego obowiązku? A może dla ostrej atrakcji turystycznej? Przecież i tak nic nie możemy dla nich zrobić. Odjeżdżając, po dłuższej chwili, doszedłem jednak do wniosku, że choć nasza wizyta nie przyniosła nic, co mogłoby poprawić los tych ludzi, to przynajmniej zwyczajnie ich ucieszyła. Że jednak odwiedził ich ktoś z „normalnego” świata.

[Jakub Pająk, relacja z etapu piątego, przez Sudan Południowy]

Piwo Łomża w Afryce

Nie ma to jak łyk zimnego piwa Łomża do obiadu z kozy. (Fot. Jakub Pająk)

Tak wyglądał rowerowy wypad ekipy Afryki Nowaka do miejscowości Malek. Inne godne odnotowania przystanki na trasie, to też dramatyczny (bo nieudany), choć skutkujący mniejszym natężeniem duchowych przeżyć, rajd po zimne piwo w Renk, tuż za granicą Sudanu i Sudanu Południowego (a więc na obszarze już nieobjętym prohibicją), krótka wizyta w Malakal, spotkanie z przedstawicielami Polskiej Akcji Humanitarnej w Borze (przez Jakuba i kolegów, z różnych względów, nie najlepiej wspominane) czy wreszcie możliwość przyglądania się zawodom tradycyjnych zapasów Dinków (Pająk: – To nie atrakcja turystyczna, tylko autentyczne igrzyska lokalnej społeczności. Bo turystów w Sudanie Południowym po prostu nie ma).

Czy coś jeszcze? Marabuty, żurawie, ibisy, dzikie kaczki, gęsi, jaskółki i rajskie ptaki. Jastrzębie, orły. Krokodyli, co prawda, jak na lekarstwo, ale za to od czasu do czasu, parskając, z rzeki wyłaniał się wielki łeb hipopotama. Warany także. Chociaż wojna (żeby jedna) bezlitośnie przetrzebiła populację zwierząt w środkowej Afryce (zwłaszcza tych większych, mięsnych), wciąż jest tam na co zapolować z aparatem.

W 1932 roku podróż Nilem z Chartumu do Dżuby zajęła Nowakowi dwa tygodnie. Dziś technologia jest już zupełnie inna, więc pokonanie o trzysta kilometrów krótszej trasy z Rabak/Kostii trwa o tydzień dłużej.

Dżuba.

Spędzając ostatnią noc rejsu na mieliźnie pośrodku Nilu Białego, już z widokiem na światła miasta i maszty portu, Jakub Pająk raczej nie mógł przypuszczać, że niedługo wydarzy się coś, co całkowicie zmieni jego życie. A już na pewno nie mogła tego podejrzewać jego Bogu ducha winna narzeczona (obecnie żona), ciesząca się akurat wtedy z pierwszych tchnień wiosny w niedocenianej pod względem rozplanowania zieleni Nowej Hucie. Nie podejrzewała.

Ale najpierw o pani Joannie Gips. Nie wiem, skąd się wzięła, ani jak dowiedziała się o sztafecie. Kilka razy z nią rozmawiałem, za każdym odnosząc wrażenie, że doskonale mnie zna i wie o mnie wszystko. Taki typ, coś w spojrzeniu i jeszcze ten nieschodzący z twarzy uśmiech. Wiadomo, że takie rzeczy się nie zdarzają, ale co tam, pójdę po bandzie – wcielone dobro. Trochę dziwnie. Od pewnego momentu zaczęła nam dawać pieniądze. Zrobiła przelew, chyba też kupiła coś od nas po mocno nierynkowej cenie, a przede wszystkim fundowała tabliczki. Pierwszą, na drzwiach kościoła pod wezwaniem św. Józefa w Dżubie (na misji nieopodal zatrzymał się Nowak), zawiesili uczestnicy etapu sudańskiego. W Niedzielę Palmową roku 2010. Pani Joanna zadedykowała ją swojemu wnukowi Stanisławowi Marcinkiewiczowi, urodzonemu trzy miesiące wcześniej.

Stasiu! Wierzymy, że, gdy nieco podrośniesz, wyruszysz na książkowy szlak swojego imiennika, bohatera powieści „W pustyni i w puszczy”, i odnajdziesz tabliczkę, którą Babcia Joanna ufundowała właśnie z myślą o Tobie, oraz to, co sudańska ekipa sztafety Afryka Nowaka zostawiła dla Ciebie pomiędzy drzwiami kościoła i tabliczką.

[Jakub Pająk, relacja z etapu piątego, przez Sudan Południowy, sto czterdziesty czwarty dzień sztafety]

Pewnie nie spotka tam już wtedy samego Pająka. Chociaż – może być różnie.

– Kiedy w końcu dotarliśmy do Dżuby, trafiliśmy na firmę, w której pracowali Polacy – opowiada jeden z trzech pomysłodawców Afryki Nowaka. – Dzięki nim, przede wszystkim dzięki Kiwi, Edycie Kijewskiej, która potem w ogóle przyłączyła się do sztafety i pojechała z nami z Torit do Nimule, byliśmy w stanie uniknąć w Dżubie finansowej katastrofy. Bo standardowe ceny noclegów w tym mieście są tak abstrakcyjne, że nawet po nocy spędzonej w namiocie portfel chudnie o sto dolarów.

Trudno zaprzeczyć, że znacznie lepiej jest nie płacić nic i mieć jeszcze do dyspozycji basen.

Dżuba - stolica Sudanu Południowego

W Dżubie powstawał właśnie najwyższy budynek w mieście. (Fot. Grzegorz Król)

Wtedy, tamtej najważniejszej dla niektórych wiosny roku 2010, Kiwi nadzorowała budowę siedziby Ministerstwa Telekomunikacji i Poczty, robiąc z niej najwyższy budynek w kraju. Pająk: – Po prostu, gadaliśmy, jak im się pracuje i tak dalej, i w pewnym momencie padła propozycja: „A może ty byś też tu przyjechał do pracy?”. Zacząłem się zastanawiać.

Kujawiak w środku Afryki – reportaż z Sudanu Południowego

Kilka dni później do Pająka (oraz Zbyszka Gałęzy; Król wrócił z Dżuby do Polski) dołączyła Agnieszka Małek, jego narzeczona. Przyleciała do Ugandy razem z Filipem Lisowskim. Okazało się – ze względu na pewne logistyczne problemy związane ze startem kolejnego etapu sztafety i poślizg w czasie – że przekazanie pałeczki na granicy Sudanu i Ugandy nie jest możliwie i sztafetowy talizman trzeba przewieźć jeszcze dalej na południe. Szybkie reagowanie w niemożliwych do przewidzenia sytuacjach nie bez powodu stało się znakiem rozpoznawczym Afryki Nowaka.

Po przejechaniu gór Imatong 5 kwietnia opuściliśmy przez Nimule Sudan Pd. 6 kwietnia rozpoczęliśmy etap V i pół – Uganda – BananaRama. Z Agą, Filipem i Zbyszkiem zmierzamy z Gulu poprzez Murchinson Falls i J. Alberta ku Ruwenzori. Pozdr.! Pjk

[Jakub Pająk, sms z 8 kwietnia 2010 roku]

– Przez cały pobyt w Ugandzie mieliśmy z Agą burzę mózgów – wspomina Pająk. – Dyskutowaliśmy, co dalej robić z naszym życiem. Czy szukać ciepłych posadek w Polsce, czy lepiej rzucić się w przygodę. W końcu wzajemnie się przekonaliśmy, że przyjedziemy zobaczyć, jak to wygląda.

Zobaczyć, a nawet dobrze się przyjrzeć. Chodziło bowiem o roczny kontrakt w firmie budowlanej.

Dalej Pająk: – Mój jedyny wcześniejszy kontakt z budowlanką to była jakaś praca dorywcza, kiedyś na wakacjach, i budowanie domu z moim tatą.

Wystarczyło. W Sudanie Południowym już po kilku miesiącach pracy na kontrakcie Jakub z Agnieszką postanowili założyć własną firmę. Wzięli do niej troje wspólników, w tym Kiwi: – Niedługo minie drugi rok naszej działalności na swoim (przypomnijmy, rozmawialiśmy w lutym 2013 roku – P.T.). Łapaliśmy się najdziwniejszych projektów. Stawialiśmy szpital wojskowy, biurowce dla Czerwonego Krzyża, kilka domów jednorodzinnych, a w tej chwili nasz największy projekt to czteropiętrowy budynek mieszkalny. Zajmowaliśmy się też instalacją latarni solarnych w Dżubie – to są w ogóle pierwsze w historii latarnie w tym mieście – czy stawialiśmy kosze na śmieci. Budujemy od podstaw. To nie jest Kenia czy Republika Południowej Afryki, rozwinięte kraje, gdzie wszystko się w miarę kręci. Tu jest nowe.

W styczniu 2011 roku Jakub Pająk z bliska przyglądał się referendum przesądzającemu o losach tego kawałka świata, w którym zdecydował się – przynajmniej przez pewien czas – żyć i pracować. Za niepodległością Sudanu Południowego opowiedziało się 98,83 procent głosujących. W lipcu proklamowano w Dżubie powstanie nowego państwa. Nadal najmłodszego na świecie. Na oczach krakowianina działa się wielka historia.

A jak wypadła konfrontacja wyobrażeń o przygodzie z twardą rzeczywistością?

– Na pewno wiele spraw powszednieje, człowiek się przyzwyczaja, że nic nie dzieje się tak jak powinno. Albo że można coś zrobić aż tak bezmyślnie. Prosty przykład: instalujemy drzwi do toalet. Daję gościom zasuwki, a oni je montują od zewnątrz – tłumaczy Pająk. – Ale, prawdę mówiąc, ja się czuję już elementem tego systemu, układu, jaki tutaj panuje. To coś zupełnie innego niż podróż, kiedy wszystko cię dziwi i fascynuje. Inaczej się rozmawia z ludźmi.

Piotr Sudoł: – Mnie się bardzo podoba, jak Nowak w swoich tekstach równo jedzie po tych portugalskich kolonizatorach albo leniach z plemienia Czokwe. To, co widzi, to pisze. Jest uczciwy, nie owija w bawełnę.

Odkąd przyjechali do Sudanu Południowego, Jakub z Agnieszką zaczęli prowadzić bloga o swoim życiu w Dżubie i o nowym państwie. Ale wieczny student pozostał wiecznym studentem. Opowiada: – Kilkaset stron o geologii Sahary. Zrobiłem sobie tu nawet niedawno biurko, jakieś trzy, cztery miesiące temu. I ta praca już na nim leży, i czeka, aż do niej siądę. Ten moment powoli nadchodzi. Dojrzałem do niego. Już prawie.

Pająkowie (od 2012 roku są małżeństwem) tak ważną dla siebie decyzję o przeprowadzce podjęli w Ugandzie. Ale przecież Nowak przez dzisiejszą Ugandę nie jechał. No, więc jak to?

Na początku roku 1933 Kazimierz Nowak skierował swojego brennabora z Sudanu ku puszczom Konga Belgijskiego (Dżuba–Yei–Aba). Władający francuskim, niemieckim, arabskim, ale nie angielskim, Kazik miał serdecznie dość Brytyjczyków i ich kolonii, biurokracji oraz rozkazów. I cieszył się na myśl o Kongu jak dziecko. Dziś jednak sytuacja w północno-wschodnim Kongu nie przedstawia się już tak wesoło. Szacuje się, że około czterech do pięciu milionów ludzi zginęło tu w ciągu ostatnich dwóch dekad, a w lasach nadal grasują zarówno kongijscy bandyci, jak i ugandyjskie dzieci-żołnierze z nie bez powodu owianej złą sławą Armii Oporu Pana Josepha Kony’ego. W związku z tym zmuszeni jesteśmy do zjechania z trasy wiernej Nowakowi i zamiast do Aba w Kongu, kierujemy się do Gulu w Ugandzie. Stąd będziemy zmierzać po wschodniej stronie systemu Wielkich Rowów Afrykańskich i Gór Księżycowych pod Ruwenzori, zamiast jechać tam od zachodu, jak Kazik.

[Jakub Pająk, relacja z etapu piątego, przez Sudan Południowy]

17 kwietnia 2010 roku, po dobrze ponad dwóch miesiącach podróży w górę Nilu, „Sudańczycy”, choć w Ugandzie, oddali pałeczkę następnej zmianie. Jej przekazanie odbyło się w miejscu jak dotąd zdecydowanie dla takiej uroczystości najefektowniejszym.

Na równiku.

Piotr Tomza

Dziennikarz, redaktor serwisu Kolosy.pl, mieszka w Krakowie. Był założycielem i zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „Globtroter”. Podróżował po Europie, Afryce, Bliskim Wschodzie i Kubie. W 2014 roku ukazały się dwie jego książki: Pokolenie Kolosów oraz Afryka Nowaka.

Komentarze: (1)

Mateusz 18 lipca 2014 o 23:39

Takich książek brakuje. Z czasem wtręty autora trochę męczą, ale to naprawdę świetna pozycja. Trochę tylko żal, że sztafeta już się nie powtórzy. Pojechać w niej – marzenie! Polecam. P.S. A co z sumem?

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.