Wyjeżdżając z domu i pokonując dystans tysiąca kilometrów mogę dojechać do okolic Dortmundu, Wenecji, a także do Tyraspolu. No właśnie, czy to jest tak oczywiste? Istnienia Niemiec i Włoch nikt nie odważy się zakwestionować. Jadąc do Tyraspolu nie mamy już takiej pewności.

To miasto jest stolicą kraju, którego nie ma. Albo jest? Może jednak nie ma? I tak można w kółko zadawać pytanie i uzyskiwać na nie za każdym razem tą samą odpowiedź. Naddniestrze jest tworem dziwnym. Pisze się o tym skrawku ziemi jako o ostatnim zabytku, skansenie komunizmu w Europie.

Świat, jak z bilbordu

Przyjeżdżamy do Naddniestrza dokładnie w rocznicę jego powstania. Mijają dwadzieścia dwa lata odkąd władze w Tyraspolu jednostronnie ogłosiły niepodległość. Wszystko co związane jest z państwowością Naddniestrza jest heroiczne, wzniosłe i patetyczne. Heroiczna jest postawa władzy. No bo jak inaczej wytłumaczyć, że tak malutki wycinek terytorium innego państwa, ogłasza niepodległość, tworzy wszystkie struktury niezbędne do podjęcia działalności jako podmiot polityczny i ekonomiczny, i robi to na przekór całemu światu. Ba! Jak to brzmi, Naddniestrze trwa nie zważając na otaczającą ich rzeczywistość. Świat Naddniestrzański jest ściśle związany z komunizmem, a ten zawsze w swojej otoczce był właśnie patetyczny, nawet jeśli powiewał żałosnością i śmiesznością.

Po niedawnych wyborach prezydenckich, które wygrał Jewgienij Szewczuk, zmieniło się życie Naddniestrza, zmieniły się zachowania ludzi, ale tło pozostało. Na ulicach dużych miast, Rybnicy i Tyraspolu widać wypalającą się powoli ideologię, dawny blask socjalizmu traci swoją krasę. Oficjalnie, nowy prezydent dobitnie podkreśla wolę zbliżenia się do Rosji i podjęcia wszelkich działań dla uznania Naddniestrza na arenie międzynarodowej. Rzeczywistość wygląda już troszkę inaczej, bowiem większe rozluźnienie i znaczna europeizacja wkrada się do tego skansenu komunizmu.

Życie na granicy

Wjeżdżając do Naddniestrza granicę przekracza się zazwyczaj na moście. Na prawym brzegu Dniestru czeka nas Post Vamal Intern, czyli Wewnętrzny Posterunek Celny. Rozmowa z mundurowymi przypomina rozmowę z małym dzieckiem, które jest przesadnie znudzone życiem, równocześnie żyjąc w ciągłym nim zadziwieniu – paradoksalne, prawda? A jednak prawdziwe.

Ton głosu i sposób w jaki wertują kartki paszportu przyprawia o palpitację serca. Dokładne pytania dotyczące celu i intencji naszej podróży, a potem zdziwienie na twarzy po otrzymanej odpowiedzi (chcemy kupić chleb, kiełbaski i keczup na grilla), wskazuje na ich ciągłe poznawanie świata.

Po przejechaniu całej długości mostu docieramy do punktu kontroli granicznej pełną parą – w końcu jesteśmy w państwie, gdzie mundurowych jest chyba więcej niż cywilów, a każdy jest tym najważniejszym. Ponownie słyszymy zestaw szczegółowych pytań i w prezencie dostajemy komplecik formularzy wjazdowych. Kierowca musi szczegółowo uzupełnić wizę wjazdową samochodu, a każdy wjeżdżający uzupełnia dwa razy formularz migracyjny. Jedna część papieru zostaje na granicy, drugą oddamy dopiero po wyjeździe, czyli maksymalnie za 10 godzin.

Pokonanie tego dwustumetrowego odcinka między jedną kontrolą, a drugą zajmuje nam ponad dwie godziny. W tym czasie jesteśmy świadkami scen, które pobudzają do refleksji nad kulturową rolą granicy państwa (nawet jeśli go/jej formalnie, międzynarodowo nie ma).

Stoimy na całkowicie pustym moście, przed nami zamknięty szlaban, na drugim „pasie ruchu” szlaban otwarty. Za nami nie ma nikogo, przed nami nie było nikogo. Staramy się trochę pocieszyć i stwierdzamy, że stanowimy dla małego przejścia w Kamience atrakcje i urozmaicenie w tej monotonii i pustce. Jest też druga opcja, że irytujemy mundurowych swoją obecnością i zajmowaniem ich czymś innym niż błogą kontemplacją krajobrazu.

Jedynymi osobami na przejściu są mieszkańcy pobliskich wsi, każdy przechodzi między słupami szlabanów. Co drugi z nich przyjaznym gestem unosi dłoń i wita lub żegna, siedzących na stołkach przed barakami pograniczników. Na moście można pewnie spotkać cały przekrój lokalnej społeczności, dzieci na rozklekotanych rowerach, babinki idące z małych zakupów „po tamtej stronie” bo sklep dłużej otwarty, faceta z wędką – bo na środku mostu dobre miejsce na wieczorny połów. Przychodzi mi na myśl, że most na Dniestrze jest krzywym zwierciadłem tego mostu, który opisuje Ivo Andrić.

Kiedy już udało się nam przeprawić przez most graniczny udajemy się do centrum miasteczka, trzeba w końcu zrobić te zakupy i może coś zjeść. Jest jeden problem, nie mamy rubli naddniestrzańskich, w portfelach same leje i kilka dolców. W centrum dom kultury (w nim potańcówka), sklep spożywczy (głównie alkohol), sklep monopolowy (wyłącznie alkohol) i restauracja. Nie jesteśmy w stanie nic kupić, bo kantor już zamknięty, a w sklepowa nie przyjmie od nas lei.

Zagaduje nas kobieta, która okazuje się kierowniczką restauracji, mówi, że możemy zapłacić w lejach, ale nikomu ani słowa. Taka umowa, lepiej, żeby zostało między nami to przekroczenie prawa. Tym sposobem jesteśmy uratowani, uda się wrzucić na ząb małe co nieco.

Siadamy na ławach, zbitych z trzech desek przykrytych kocem, za stołem podobnej konstrukcji. Obok nas siedzi dość głośna grupa dorosłych z dziećmi. Jeden z nich, już odpowiednio zaprawiony koniakiem, pyta nas o pochodzenie, bo tak inaczej mówimy. Okazuje się, że oni są Rosjanami i przyjechali na wakacje aż z Syberii. Facet usilnie stara się z nami rozmówić po angielsku, nie dociera zbytnio do niego, że lepiej zrozumiemy po rosyjsku, niż te jego anglopodobne wygibasy. Z widokiem tej ekipy, twardo siedzącej przy stole, pijącej wódkę, koniak i piwo, konsumującej kolejne zestawy obiadowe i przesadnie głośno gwarzącej, przychodzi refleksja, że Naddniestrze jest placem zabaw dla Rosjan, którzy za stosunkowo małe pieniądze mogą bez skrępowania bawić się i szaleć.

Czy Stasiuk miał rację?

Jadąc na południowy-wschód, czyli przemierzając Naddniestrze, w stronę Tyraspolu mamy okazję poznać uroki życia w Sojuzie. Droga prowadzi głównie przez wsie, a one są żywym, interaktywnym muzeum komunizmu.

Centrum każdej wsi jest niemalże zawsze takie samo. Sklep, bar (połączone – kiedy zamykają sklep, otwiera się bar), fakultatywnie cerkiew, dom kultury i figura wiecznie młodego Lenina. Pomnik wodza rewolucji towarzyszy nam przez całą naddniestrzańską przygodę.

Najpiękniejszy pomnik Władimira Iljicza znajdziemy w maleńkiej wsi Katerinówka. Przed wiejskim domem kultury, budową przypominającym polskie dworki szlacheckie, krytym płytami azbestowymi, na podwórku z wydeptaną ścieżką od bramy do drzwi i spaloną słońcem trawą siedzi na metrowym cokole Lenin z książką na kolanach i dziećmi, chłopczykiem po swojej lewicy, a dziewczynką po prawej stronie. Sielankowy obrazek. Swojskości postumentowi dodaje kilka jabłek złożonych, niby w darze, u stóp Lenina.

Całe Naddniestrze postrojone jest takimi widoczkami, tylko może już w troszkę mniej lirycznej formie. W większości wiosek znajdziemy ojca rewolucji na tle domu kultury lub budynku zarządców kołchozu. Gdzieniegdzie widzimy hasła wzywające do przyjaźni i pracy, bo w nich jest siła państwa. Takie napisy przyjmują formę małych pomników, swoją monumentalnością przytłaczają maluczkiego traktorzystę z pobliskiego kołchozu, nie mówiąc już o zafascynowanych turystach z zachodu.

Najlepszym miejsce dla stosowania propagandy „w terenie” są drogi, a dokładniej ich strategiczne punkty, a więc ronda, w pobliżu przystanków. Te elementy infrastruktury drogowej są inspiracją dla niekończących się rozmów. Gigantycznych rozmiarów ronda, ze szkieletem ślepej już latarni na środku (też kolosalnej wielkości), nawet jeśli mają tylko dwa zjazdy, świecą pustkami. Na każdym rondzie są dwa przystanki.

Kwestia astanowki to materiał na pracę doktorską, a przynajmniej sporą monografię. Każda budowla, bo tak należy je określać, wygląda inaczej. Nie ma chyba dwóch podobnych, nie mówiąc już o identycznych. Wszystkie mają jedną cechę wspólną, są tak masywne, że na pewno przetrwają ewentualną wojnę jądrową (profilaktyka, aby w kraju Rad, nawet po katastrofie żyło się dobrze) oraz mają walor estetyczny – zdobią je charakterystyczne mozaiki w różnorakie wzory, a to można dostrzec kubistyczną geometrię, a to socrealistyczną prezentację pracy kołchoźnic.

Lenin, i będzie dobrze

Podążając szlakiem pomników Lenina, wielkich rond i wijącego się Dniestru docieramy popołudniem do Tyraspolu. Stolica kraju, którego nie ma na mapie. Centrum miasta to ogromny plac po obu stronach głównej ulicy. Z jednej strony mamy skwer i pomnik założyciela miasta – marszałka Suworowa. Przy pomniku zagaduje nas facet, który wyraźnie kontrastuje z patetycznym wizerunkiem pogromcy Pragi.

Po drugiej stronie ulicy stoi kaplica cerkiewna i czołg na postumencie, ale my kierujemy się wprost do memoriału bohaterów wojny o Naddniestrze. Potężna ściana z czarnego kamienia, która odbija całe światło, nie pozwalając zrobić zadowalającego zdjęcia. Na niej wypisane nazwiska, bohaterów i ofiar cywilnych, z lat 1990-1992. Odwracając się od tablic w stronę miasta widać cały plac, teraz pusty, pomimo godzin szczytu.

Nie może zabraknąć skansenowego smaczku i w tym pełnym wzniosłości miejscu. Memoriału pilnuje żołnierz, w pełnym umundurowaniu, który przechadza się i pilnie na nas zerka. Kiedy odchodzimy w stronę muzeum Naddniestrza, on spokojnie kieruje się na miejsce warty – zdezelowane, drewniane krzesełko z połamanym oparciem, ustawione w cieniu jedynego drzewa na placu. Siada i zaczyna bawić się rękawem swojego munduru, całkowicie zapominając o swojej odpowiedzialnej roli – żeby nikomu nie przyszło do głowy skalać miejsca pamięci.

* * *

Naddniestrze to malutki skrawek ziemi, pomiędzy Dniestrem, a formalną granicą Republiki Mołdowy z Ukrainą. w niektórych miejscach jest tak wąski, że jadąc drogą po lewej mamy Ukrainę, a po prawej punkt graniczny do Mołdawii. Jednak co najbardziej rzuca się w oczy to fakt, że granica oparta na rzece (a rzeki przez stulecia były uznawane za najlepiej przystosowane linie graniczne), budzi tak wiele kontrowersji.

Mołdawia podzielona jest najwyraźniej w dwóch płaszczyznach: narodowej (spore mniejszości rosyjska i ukraińska) i językowej (językiem wiodącym w północnej i wschodniej Mołdawii jest rosyjski), do tego wewnętrzne podziały terytorialne (autonomiczna część Gagauzja). Język mołdawski, jest tak naprawdę rumuńskim, a Mołdawia przez wiele lat należała do silnej strefy wpływów Bukaresztu. Nie dziwi więc, że problematyczne jest przyłączenie dziś niepodległej Republiki Mołdowy do Rumunii.

W tym miejscu należy przyznać rację władzy Naddniestrza, która dobitnie sprzeciwia się jakiejkolwiek współpracy z Rumunią. Taką postawę skutecznie umacnia w ludziach rządowa propaganda, zaczerpnięta z klasyków radzieckich – Rumunia to w tym kontekście zgniły zachód i wszelkie zło, które nie śpi.

Polecamy: Spotkania wokół Morza Czarnego

Społeczeństwo Naddniestrza posiada paszport naddniestrzański, mołdawski, lecz prawie każdy ma także papier rosyjski lub ukraiński. Rząd w Tyraspolu dąży do uprawomocnienia „państwa”, lecz mówi się także o przyłączeniu kraju do Federacji Rosyjskiej, na tych samych zasadach jak Obwód Kaliningradzki. Obecnie jednak, nowy prezydent, poszerza współpracę z Kiszyniowem. Przyszłość Naddniestrza pozostaje niejasna, ciągle zagadkowa, i na tym polega obecnie jego największy urok – na niepewności.

Kornel Kondzielnik

Przyszły bohemista. Czyta, podróżuje, a najchętniej czyta w podróży i o podróży.

Komentarze: 2

mag.ce 23 października 2012 o 22:18

Marzy mi się Nadniestrze od kilku lat ale jakoś nie mogę dotrzeć. Zawsze coś po drodze wypada (na przykład za dużo palinki z gruszek :) A czas ucieka. W końcu pewnie i tam ktoś wpadnie na pomysł, żeby zacząć burzyć pomniki. Pozdrawiam

Odpowiedz

Michail 14 sierpnia 2013 o 20:32

Naprawde, polecam Pridnestrove. Bylem tam prawie 2 miesiace i naprawde, moze nie zakochalem sie, ale poczulem sie tak dobrze ze stalo to sie moim drugim domem.Moja przyszla zona jest z Naddniestrza i jej rodzina rowniez tam mieszka. Zawsze chetnie bede tam jechac POLECAM. A z Berlina do Kisziniowa kosztuje bilet w ta i spowrotem 167 EUR:)

Odpowiedz