Tym razem zamiast lasów Amazonki wybieram lasy manglarowe nad Pacyfikiem. Do gminy San Lorenzo, leżącej na północnym zachodzie Ekwadoru, nie ma bezpośredniego połączenia ze stolicy. Żeby tam dotrzeć trzeba się postarać i nie dać zniechęcić bojaźliwym Ekwadorczykom. Pomysł wyprawy spotyka się ze zdziwieniem i ostrzeżeniami że niebezpiecznie. Nie ma chętnych na wyprawę.

Nie przekonuje fakt, że w tamtym regionie są najwyższe na świecie lasy manglarowe, wielkie siedliska krewetek, homarów i że to kolebka ich kultury. Uważaj na siebie – pożegnało mnie Quito.

Ekwadorczyk chillujący się na czerwonym krześle

W gminie San Lorenzo życie mija na molo lub przed domem. (Fot. Aleksandra Łuksza)

Autobus międzymiastowy

Podróż rozpoczynam autobusem do Ibarry. W Ekwadorze odległości mierzy się w godzinach. Nie uwzględnia się jednak korków, obwodów, zamkniętych dróg. Niekiedy cztery godziny uwzględniają półtoragodzinny postój na obiad kierowcy, a czasami do pół godziny trzeba doliczyć godzinę w korku. Jakkolwiek liczona, godzina drogi autobusem kosztuje w Ekwadorze dolara (od 2000 roku to oficjalna waluta kraju). Cena za bilet do to dwa dolary. Autobus jest pełen, a ja zajmuję miejsce na fotelu obok kierowcy.

W ekwadorskich autobusach oprócz kierowcy pracuje też nawoływacz. Przez całą drogę krzyczy przez okno jaka jest trasa i zachęca żeby wsiadać, bo są jeszcze miejsca. Chyba w bagażniku, śmieję się w duchu, ale na kolejnym przystanku faktycznie z bagażnika wyciągane są białe plastikowe taborety. Nawoływacz ustawia je w przejściu między siedzeniami i sadza ludzi. To on decyduje kogo wpuścić do autobusu. W pewnym momencie policja zatrzymuje autobus. Jestem przekonana, że dostaniemy mandat za ludzi poprzylepianych do szyb. Błąd. Policjant każe nam zabrać kolejne 4 osoby. Bo już długo czekają na ulicy, a na takim słońcu to niezdrowo. Dochodzą kolejne taborety i przejście w autobusie znika.

Zmiana autobusu w Ibarze. Cztery godziny i cztery dolary do San Lorenzo. Tutaj nikt nie pyta Po co do San Lorenzo?, bo każdy ma swój własny cel. Przez kolejne godziny będziemy zjeżdżać z kordyliery andyjskiej. Przyroda szybko się zmienia, bo z każdą minutą zniżamy się o około 10 m. Tundra zmienia się w stepy, eukaliptusy i świerki. Po godzinie pojawiają się mgliste tropikalne lasy z gigantycznymi liśćmi palmowymi i florą niczym z Parku Jurajskiego. Zmianę wysokości czuć w uszach, rosnące ciśnienie spłaszcza butelki z wodą.

Zmienia się również menu oferowane przez autobusowych sprzedawców. Na przystankach wymuszonych przez głodnych pasażerów (a głód łapie każdego w innym momencie, wiec przystanków jest sporo) w Andach sprzedaje się prażoną kukurydzę z serem, smażone mięso z bobem, a na deser biszkopty. Jakieś pięćset metrów niżej rozpoczyna się masowa sprzedaż pieczonych bananów. Na poziome morza jest pięć, dziesięć stopni cieplej niż na początku trasy, wiec oferowany jest świeży sok z kokosa i sałatki owocowe z arbuza.

Kolejny raz autobus się zatrzymuje. Tym razem za oknem nie widzę koszyków z jedzeniem ani rozpalonych grilli z szaszłykami z kurczaka za dolara. Wita nas policyjny szlaban i szereg mundurowych. To granica między prowincjami Imbabura i Esmeraldas. Jesteśmy 40 kilometrów w linii prostej od Kolumbii. Od legalnego przejścia granicznego dzieli nas ponad 100 kilometrów, więc sąsiedzi znaleźli kilka nielegalnych szlaków, by przedostać się na drugą stronę.

Do autobusu wchodzi mundurowy i pyta kto nie ma obywatelstwa ekwadorskiego. Oczy pasażerów kierują się na mnie. Spośród sześćdziesięciu osób tylko ja się przyznaję i wysiadam z autobusu, by mundurowi mogli spełnić swój obowiązek i spisać dane obcokrajowca. W rubryce narodowość Polska jest pierwszym po długiej liście Kolumbijczyków. ¨Czym się zajmujesz w Ekwadorze?¨ Student lub wolontariusz to dwie najbardziej poprawne odpowiedzi, jakie można dać w takich sytuacjach. Unika się dalszych pytań, a funkcjonariusz może postawić kreski przy wypełnianiu kolejnych pól. Akcja szybka, nieco znużony funkcjonariusz oddaje mi paszport. I nie pyta, po co do San Lorenzo: wolontariusze i studenci robią dziwne rzeczy, których nie trzeba rozumieć ani kontrolować.

Wracam do autobusu. Nie było mnie chwilę, a już pojawili się sprzedawcy jedzenia. Nie wiem skąd się wzięli. Zanim zdążyłam usiąść drzwi się zamykają i autobus rusza w pośpiechu. Szybko jej poszło, jak jest w paszporcie wszystko w porządku to nie robią problemów. – słyszę za sobą głos kierowcy. Pani z siedzenia obok częstuje mnie słodką trzciną cukrową, ktoś inny się uśmiecha. W powietrzu wyczuwa się lekką ulgę, udało się. Obcokrajowców było w autobusie więcej, ale Polka odwróciła uwagę od tych, którym brakuje pieczątki w paszporcie. Albo paszportu w ogóle.

San Lorenzo całuje tylko wiatr

Wysiadam w San Lorenzo. Pozostali pasażerowie szybko znikają w pogoni za swoimi sprawami. Miasteczko chaotyczne, nieco zaspane, wydaje się odizolowane od reszty Ekwadoru. Sam Ekwador jakoś nigdy nie czuł potrzeby silnych więzi z tą gminą. Świadczy o tym fakt, że bez chwili wątpliwości, w drugiej połowie XIX wieku, wybrano tę gminę by oddać ją brytyjskiej firmie Ecuador Land, w zamian za umorzenie części długu angielskiego. Anglicy nawet wprowadzili tam swoją walutę Pailon do realizacji transakcji handlowych. San Lorenzo wróciło do Ekwadoru po siedemdziesięciu latach, bez większych fanfar ze strony własnego państwa. Do dzisiaj w hymnie miasta śpiewa się ze smutkiem San Lorenzo, byłaś jak Śpiąca Królewna, dlatego zapomniała o Tobie ojczyzna i całuje cię tylko wiatr.

Śpiąca Królewna budzi się jednak wraz z budową drogi kolejowej San Lorenzo – Ibarra w latach 50 XX wieku. W tym czasie wyrasta również port, który ożywia miasto i ułatwia wymianę handlową z Brazylią. Z San Lorenzo eksportuje się kauczuk, drewno, mango i cukier trzcinowy. Inwestycje ożywiają miasto, ale z czasem port traci na znaczeniu, kolej nie wozi już produktów importowanych do centrum kraju i zamienia się jedynie w atrakcję turystyczną. Dzięki malowniczym krajobrazom i rzadkości kolei w Ekwadorze, trasa ta cieszyła się znaczną popularnością przez kilkanaście lat, by stać się nierentowną po wybudowaniu autostrady i tanim połączeniom autobusowym.

Zaraz po wyjściu z autobusu uderza mnie bieda, chaos i hałas. Kilka sklepów wystawiło głośniki na ulice i muzyką chcą zachęcić klientów. Do uszu dochodzi mieszanka regetonu, salsy i bomby – tradycyjnego tańca regionu. Główna ulica, będąca przedłużenem drogi z Ibarry, prowadzi do portu. Mijam zaniedbane budynki, kraty w oknach domów, chaos kolorystyczny i architektoniczny. Centralnym punktem czterdziestodwutysięcznego miasteczka jest molo. Jest ono tak istotne, że na oficjalnej stronie internetowej gminy wszystkie atrakcje turystyczne San Lorenzo sprowadzają się do dwudziestometrowego drewnianego chodnika.

W mieście turysta odnajdzie wiele atrakcji – zapewnia burmistrz – na molo w trakcie bezchmurnych poranków można obserwować profil Andów, natomiast wieczorem piękny zachód słońca sprzyja romantycznym wyznaniom. Można też wybrać się na wycieczkę łodzią i rozkoszować pełnią księżyca, by zadowolonym wrócić na molo.

Na tym kończy się wyliczanka atrakcji miasta. Tylko jak oglądać pełnię księżyca lub zachód słońca, jeśli sami mieszkańcy nie polecają wychodzić na ulice po osiemnastej. Tego burmistrz nie wziął pod uwagę.

Na molo odbywa się wymiana zdań, opinii, plotek i towarów. Tutaj miejscowi gromadzą się, żeby zobaczyć jak poszedł dzisiejszy połów, targują ceny krewetek i komentują wielkość ryb. Spotykam tam drobnych, młodych handlarzy. Jeden zrobił własnoręcznie przewoźny, rowerowy sklepik z nieleganie ściągniętymi z internetu filmami i muzyką. Najnowsze albumy światowych artystów kosztują od jednego do trzech dolarów, w zależności od dodatków. Sam drukuje teksty utworów, biografie piosenkarzy. Im bardziej dopisze mu chęć i wyobraźnia, cena płyty wzrasta. Ale można się targować. Albo kupić pięć filmów w cenie trzech. Czy to legalne? Nikogo nie okradam, są genialniej jakości, kup i zobacz. Na potwierdzenie słów włącza jedną z płyt i z głośnika umieszczonego na tylnym kole roweru zaczyna śpiewać Michael Jackson. Dźwięk faktycznie bez zarzutu.

Kolejny sprzedawca – Kolumbijczyk Luis – zbliża się wolnym krokiem. Nie spieszy się bo wie, że w jego mieście nie ma ciekawszych miejsc gdzie mógłby pójść, łodzie nie odpływają, więc zdąży zagadać do każdego na molo. Ubrany jest w biały, lekki kombinezon i toczy przed sobą charakterystyczny wózek. Sprzedaje ¨Avena Polaca¨, czyli w dosłownym tłumaczeniu… polską owsiankę. Skąd ta nazwa – w Ekwadorze nikt nie wie. Przyjechała tutaj z Kolumbii – jest to schłodzony zawiesinowy napój, zrobiony z płatków owsianych, mleka i cukru. Z polskich dań przypomina ciekły budyń waniliowy. Avena Polaca to marka znana na wybrzeżu. Zazwyczaj w mieście jest jeden patron, który posiadł przepis na owsiankę i wyposaża sprzedawców takich jak Luis w biały kombinezon z logo i wózek z pełną bańką owsianki. Każdemu sprzedawcy wyznacza też rejon.

Luis cieszy się że ma molo, bo przy dworcu autobusowym nie jest tak ciekawie. Jak dobrze pójdzie to sprzeda do trzech baniek owsianki dziennie, czyli około 60 litrów – w plastikowych kubeczkach lub półlitrowych pojemnikach. Wieczorem musi dostarczyć patronowi 100$ . Co ponad to – jest dla Luisa. Zazwyczaj suma nie przekracza dwudziestu dolarów . Marzenie Luisa to uzyskać przepis na owsiankę i zacząć pracować na własny rachunek. Póki co dzwoni dzwoneczkiem przy wózku i odchodzi na druga część mola.

Rzeka przepływająca przez San Lorenzo

Do dużej części wsi i domów w gminie San Lorezno można dostać sie jedynie za pomocą łodzi. (Fot. Aleksandra Łuksza)

Na molo funkcjonuje też jedyne w mieście biuro podroży, które bardziej służy za punkt informacyjny (np. że łódź do innych wsi odpływa o szóstej rano i trzynastej po południu). Czyli spóźniłam się o godzinę. Dziś już nic nie odpływa. Dostaję informację, że w hotelu Don Carlos są miejsca. Hotel mijałam idąc na molo – wydaje się, że ostatnich turystów widział w czasach gdy funkcjonowała trasa kolejowa z Ibarry do San Lorenzo. Po śmierci kolei żałobą okrył się hotel i cała turystyka regionu. Planowałam tego dnia wypłynąć na kanały lasów manglarowych i odnaleźć baseny krewetkowe, wiec nie chciałam utknąć na kolejne szesnaście godzin w miasteczku. Na szczęście w Ekwadorze ¨nie ma połączeń¨ oznacza tylko ¨nie ma połączeń oficjalnie zarejestrowanych¨ i zazwyczaj funkcjonuje jeszcze sporo połączeń prywatnych. Wystarczy nie dać się zniechęcić, popytać przechodniów i okazuje się, że jest więcej chętnych do podróży. Wspólnymi siłami trzeba poszukać łodzi, która zawiezie nas tam gdzie chcemy. A wszyscy chcą do innych wsi – wysp.

Są dwa rodzaje komunikacji wodnej. Łodzie wolniejsze, ze słabym silnikiem i łodzie szybsze – z lepszym silnikiem. Różnica w cenie około dwóch dolarów, różnica w czasie około czterdziestu minut. Decyduję się na transport, który będzie odpływał jako pierwszy, bo logika jest jasna: jeśli przewoźnik uzbiera wystarczającą ilość pasażerów, by mu się opłaciło płynać – płynie. Jeśli jest o jedną osobę za mało – wszyscy zostają. Pierwsza zapełnia się szybka łódka. Dwunastu pasażerów, kilka worków z jedzeniem. Tylko ja wyciągam aparat fotograficzny i trzymam go jak sztabkę złota na niestabilnej łódce. Dla reszty jest to podroż jak miejskim autobusem. Wsiadasz, mówisz gdzie jedziesz, płacisz, są przystanki. Płynie ze mną pięć dziewczyn. Są wymalowane, uczesane, ze świeżym pedicure z wyrazistym wzorkiem na dużym palcu. W imprezowym nastroju, płyną na zabawę do Los Limones – miasteczka wyspy, do której nie prowadzą żadne drogi lądowe.

Figura św. Martina

Od rana figury św. Martinów płyną z innych wysp pozdrowić św. Martina z Los Limones, bo tutaj figura jest największa. (Fot. Aleksandra Łuksza)

Dziś jest święto św. Martina – czarnoskórego patrona rybaków. W tym regionie każda miejscowość i wieś ma figurę tego świętego, ale w Los Limones figura jest największa, więc figury innych Martinów od samego rana płyną do Los Limones pozdrowić tego największego. Płyną na budowanych w tym celu tratwach religijnych. Wyglądają one jak pływające kościoły. Z daleka widać krzyż i podwyższenie, na którym ustawia się figurę św. Martina. Tratwa jest ozdobiona kwiatami, liśćmi palmowymi, gwiazdami wyciętymi z kolorowych siatek foliowych.

Druga część opowieści: Ekwador poza szlakiem – część druga

Jedną z ozdób są też puste butelki Coca-Coli. Dzięki nim tratwa nabiera żywego, czerwonego koloru. Wielkość tratwy zależy od wielkości wsi, musi pomieścić wszystkich, którzy chcą pozdrowi figurę św. Martina w Limones, czyli od dwudziestu do dwustu osób. Z tratw dochodzą śpiewy piosenek religijnych i dźwięki bębnów. Wieczorem wszyscy, którzy towarzyszą figurom w pozdrowieniu, będą świętować. Będzie głośna muzyka, kilka piosenek w rytmie salsy lub regetonu ze św. Martinem w tekście. Będzie dużo taniego piwa i artyści z innych regionów. Generalnie rzecz biorąc będzie odpust. Postanawiam zmienić pierwotny plan i odwiedzić miasteczko.

Tekst Aleksandry Łukszy został wyróżniony w naszym konkursie Opowieści spoza utartego szlaku.

Aleksandra Luksza

Aleksandra Łuksza. Z pochodzenia Białostoczanka, z wykształcenia SGHowiec, z zamiłowania świata obywatel. Od 2010 roku w Ekwadorze, o którym pisze w blogu: www.polkanarowniku.blogspot.com

Komentarze: (1)

co-zwiedzac.pl 4 sierpnia 2012 o 15:13

Piękna relacja z pięknej podróży

Odpowiedz