Sylwester za granicą to doskonała okazja do wyróżnienia się na tle znajomych. Szczególnie jeśli zamiast kuszących ciepłymi plażami tropików, gdzie można odetchnąć od wyniszczającej zimy, wybór pada na Naddniestrze, stolicę piekielnego chłodu i spsiałych, socrealistycznych bloków. Pod szyldem „Ekstraordynaryjny Sylwester w Naddniestrzu” pozwoliliśmy sobie na taką ekstrawagancką przyjemność.

Poranek nowego roku rozpocząłem na podłodze, w mieszkaniu na ósmym piętrze wielkiego betonowego kloca przy ulicy Karola Marksa w Tyraspolu, którego klatka schodowa przypominała ubecką katownię. Na czterdziestu metrach kwadratowych spało około trzydziestu osób. Do tej kwatery trafiliśmy za pomocą szeregu różnych kombinacji, by uchronić się od płacenia horrendalnych sum za nocleg w jednym z tyraspolskich hoteli. Odkąd wstałem ogarnęła mnie wizja skomplikowanego powrotu – dworcowej szamotaniny, układania przesiadek, tłuczenia się zmierzwionym po usianych ubytkami drogach. Poziomem trudności dorównywało to ucieczce z więzienia o zaostrzonym rygorze. Trzeba było zrobić pierwszy krok i zacząć od opuszczenia betonowej twierdzy.

Poprzedni powrót: Pośpiech nie ma żadnego znaczenia

Za każdym razem, gdy wychodziliśmy z kwatery, na ulicach nie było nikogo. Czy to do sklepu, czy na posterunek w celu złożenia meldunku, czy przechodząc z dworca na ul. Karola Marksa, przy której mieszkaliśmy – jedynymi ludźmi w przestrzeni miejskiej zawsze byliśmy tylko my. Kordon złożony z czterdziestu trzech Polaków i jednego Norwega (bo był z nami jeden Norweg, miał na imię Erlend). Jeśli Służby Wywiadowcze za pomocą specjalnego radaru monitorowały ruchy wszystkich przyjeżdżających do Naddniestrza osób, to z pewnością na ekranie oficera śledczego byliśmy grubą kropą, która na dodatek z premedytacją zagłuszyła podczas miejskiej zabawy sylwestrowej delikatny sygnał wysyłany przez rodowitych mieszkańców Tyraspola. Ludzką pustkę tłumaczyłem sobie tym, że może miejscowi zamierzają wyjść po Nowym Roku, że tu inaczej traktuje się przemijający czas i bardziej chodzi o to żeby przetrwać, poczekać na zmianę cyferki w kalendarzu, która przyniesie ze sobą nową nadzieję, ale nie. Pierwszego stycznia rano również nikogo nie było. Szliśmy na dworzec odprowadzani wzrokiem przez pojedyncze psy, którym nadejście nowego roku kojarzy się zapewne głównie z przykrym doświadczeniem głośnych, rozbłyskających na niebie sztucznych ogni.

Pierwszym punktem na trasie powrotnej był Kiszyniów. Spośród trzech stojących na płycie dworca busów z jednym było nam po drodze. Połowa miejsc została już zajęta. Wszyscy pasażerowie przynajmniej po pięćdziesiątce. Sprawiali wrażenie ludzi, których nic nie jest w stanie wzruszyć – ani żadne święto, ani decydujące dla losów świata wydarzenie, twórczość laureatów Nobla, awans córki, znaleziona na ulicy stówa, a jakiś tam sylwester to już w ogóle. Zajęliśmy miejsca pomiędzy nimi, wracała nas tą trasą chyba siódemka, i wyglądając nie mniej zasępiale, choć z lekkimi uśmiechami na ustach wywołanymi pierwszym małym sukcesem, zaczęliśmy tłuc się do Kiszyniowa.

Oglądany przez zaparowaną szybę krajobraz Besarabii zapisał się we wspomnieniach ciągłością przestrzeni, białą pustką oddzieloną od reszty świata z jednej strony sypiącymi się fasadami bloków w Benderach, a z drugiej wyblakło-szarymi wieżowcami Kiszyniowa. Wysiadając w centrum mołdawskiej stolicy poczułem natomiast woń znajomego miejsca. Dwa lata wcześniej tutaj witaliśmy nowy rok. Wystarczyło jednak wejść do pierwszej, lepszej knajpy, by okazało się, jak bardzo ów poczucie zadomowienia było zdradzieckie.

W blaszanej budzie wkomponowanej w żelbetonowy pawilon roiło się od nietrzeźwych chłystków. Buda była dla nich zdecydowanie za mała więc większość hulała na stojąco. Wszedłem tam przekąsić coś drobnego – zaraz mieliśmy jechać w dalszą trasę, do Bielc, a syndrom dnia poprzedniego akurat zezwolił na pierwszą zakąskę. Wybrałem chlebowe piętki z kotlecikami i musztardą, a do popicia domowe wino i, gdy raczyłem się tym arcyturystycznym zestawem przede mną, ujrzałem mężczyznę trzymającego w jednym ręku plastikowy kufel piwa, a w drugim obrócone do góry nogami niemowlę. Wyszedłem zaraz za kobietą, która odbiła dziecko z rąk pijaka.

Vanem prowadzonym przez szemranego kierowcę dojechaliśmy do Bielc. Przydworcowe stragany toną zwykle w budach z fast foodami, durnostrojkach, ubraniach powywieszanych na płotach i kioskach z prasą. Pierwszą linię, otwierającą klasyczny pasaż przy autobusowym placu, tworzyły tutaj wyjątkowo kolorowe kwiaciarnie. Być może wspaniały zwyczaj witania kwiatami miał się w Bielcach tak dobrze, że kwiaciarnie wytrzymały napór komisów, blaszaków udających warsztaty i kebabowych bistro. A być może pierwszoplanowość kwiaciarni była czystym przypadkiem. Wolałem jednak wierzyć, że ma to konkretną przyczynę i dopatrywałem się w tym układzie cech charakteryzujących wszystkich mieszkańców miasta. Przywitany jak w Bielcach – taki związek frazeologiczny powinien obiec świat sławiąc miasto zwyczajem wręczania kwiatów na powitanie, kruszącym niepokój rozłąki i tęsknoty.

Postanowiliśmy zostać w mieście na dobę, jednak nie za sprawą przydworcowej infrastruktury, a z powodu piosenki.

Miasteczko Bełz, kochany mój Bełz
Ach, ileż to razy nad rzeczką jam marzył, o szczęściu śnił
Wspomnienia jasnych lat minionych
choć tak mi drogie są
Biedne serce me stęsknione boleśnie ranią i tną

Znane, sentymentalne tango, wykonywane na przestrzeni dziejów przez wielu docenianych artystów, odnosi się do mołdawskich Bielc, i choć po krajobrazie wspominanym w piosence pozostały nieliczne ślady, jej wydźwięk utkwił mi w głowie na tyle głęboko, że zapragnąłem poszukać atmosfery z niej tętniącej.

Zanim rozpoczęło się spacerowanie w takt nuconej melodii trzeba było znaleźć kwaterunek. Znając niewygórowane ceny taksówek weszliśmy do pierwszej lepszej taryfy i kazaliśmy się zawieść do jakiegokolwiek obskurnego hotelu. Taryfiarz akurat taki znał. Z ustalaniem ceny za podwózkę w mieście, w którym jest się po raz pierwszy, wszystkie przewagi zawsze są po stronie kierowcy, ale ten z nich nie skorzystał i po ludzkiej cenie zawiózł nas w oczekiwane miejsce.

Wylądowaliśmy w wojskowym hotelu na obrzeżach miasta. Wytrącona z letargu recepcjonistka po chwili zastanowienia oznajmiła, że są jeszcze wolne pokoje, choć oprócz nas nie było żadnych innych gości. Dostaliśmy potężną komnatę, wysoką na pięć metrów, z zakratowanymi oknami i brakiem zakazu palenia.

Na miasto wyszliśmy dopiero rano. W głowie na przemian szumieli Magda Umer, Tadeusz Faliszewski, Adam Loewinsohn i Justyna Gajczak. Śpiewali mi o tęsknocie, nostalgii, dziecięcych marzeniach i do nich powrotach. Rzewny klimat rozkręcał się jeszcze bardziej, gdy lawirowaliśmy pomiędzy idealnymi dla turpistów blokowiskami. Trudniej być szczęśliwym mając taki widok wracając codziennie z bułami ze sklepu, trudniej radośnie bawić dzieci na placu zabaw, na którym drabinki przeplatają ciepłownicze rury. Dreszcz na plecach pojawił się w dzielnicy drewniano-blaszanych gospodarstw, którym najbliżej było do moich wizualizacji słów piosenki. Świadkami ilu wypraw w świat za chlebem były te po pięć razy malowane bele, te obdarte z farby, imitujące ogrodzenia druty? Ilu ekspatów powróciło szczęśliwie dzierżąc powitalne bukiety z przydworcowych kwiaciarni? Tak konstytuowała się mitologia Bielc, a piosenka urastała do rangi lokalnego hymnu.

Sentymentalizm powoli wypierały myśli o dalszym powrocie. Wsiedliśmy w nocną marszrutkę do Czerniowców. Po intensywnym emocjonalnie dniu postanowiliśmy zastosować alkohol jako środek łagodzący znoje podróży. Był z nami Piotrek, który jest ekspertem od takich sytuacji i jego umiejętności okazały się istotne podczas przekraczania granicy mołdawsko-ukraińskiej.

Problem polegał na tym, że nie mieliśmy w paszportach pieczątek wjazdowych na terytorium Mołdawii. Wjeżdżaliśmy co prawda do Naddniestrza, ale ani Mołdawia, ani Ukraina nie uznają jego autonomii więc formalnie pojawiliśmy się na terytorium Mołdawii, jednak nie było komu oznaczyć tego w papierach. Celnikom na przejściu granicznym nie spodobało się, że chcemy wyjechać z Mołdawii, skoro nie ma żadnego dowodu na legalny wjazd. Losy dalszej drogi ważyły się za zamkniętymi drzwiami, w strażniczej budzie.

Na rozmowę „do kantorka” została wezwana Monika. Po serii pytań skąd, dokąd, co tu robicie, celnicy zaczęli drążyć dlaczego nie mamy stempli wjazdowych. Bez ceregieli Monika wyjaśniła, że wjechaliśmy do Naddniestrza od strony Odessy.

– A co, Naddniestrze to nie Mołdawia? – zaprotestowała celniczka.

– Skoro Mołdawia to postawcie tam celników, którzy wbiją nam pieczątki. Nie my jesteśmy od tego, by mówić wam, co macie robić, proste – konkretnie argumentowała Monika.

Ta linia obrony nie do końca spodobała się celnikom, tym bardziej, że ten obrazoburczy wytyk usłyszało kilka innych osób. Uznali, że tę potwarz wynagrodzą sobie ściągnięciem z nas tłustej łapówy, co nie zyskało aprobaty ze strony Moniki. Nie macie pieniędzy? To pożyczcie od rodziców. Rodzice wam nie przyślą? To pożyczcie od kierowcy. Nie będziecie pożyczać od kierowcy? To chłopaki tu zostaną aż znajdziecie pieniądze. Monika nie miała serca zostawiać na granicy dwóch smacznie śpiących w busie kolegów, z drugiej strony celnicy nie mieli zamiaru odpuścić, więc wyjściem z tej patowej sytuacji miało okazać się przesłuchanie kolejnej osoby.

– Dawaj mnie tu tego Piotrka – pożegnała Monikę żądna łapówki celniczka.

Niczym wyciągnięty z czarodziejskiego kapelusza, busa opuścił nasz drogi kolega, lekkawo na twarzy zaczerwieniony. Dokicał do wskazanego krzesła i monitorując otoczenie spod opuszczonych do połowy powiek oczekiwał co nastąpi dalej.

Atak nastąpił tą samą metodą. Skąd, dokąd, dlaczego w paszporcie brakuje pieczątki. Piotrek nie miał żadnego wytłumaczenia. Odpierał zarzuty wykorzystując swoją znajomość rosyjskiego, odpowiadając na każde pytanie Da. Rozumiesz, o co cię pytam? Da. Musicie zapłacić po pięćdziesiąt dolarów. Da. Czekamy na pieniądze. Da. Celniczka jeszcze tylko przez moment próbowała złamać nieustępliwego niczym radziecki szpion Piotra i po którymś z kolei da uprzejmie podziękowała mu za uroczą rozmowę. Piotr bohatersko wrócił do busa, a Monika wróciła do budki strażniczej kontynuować negocjacje.

Nie mając już cierpliwości do upierdliwej celniczki poprosiła o rozmowę z przełożonym. Z odmętów służbowego budynku wylazł dwumetrowy dzik, ubrany w mundur khaki. Po przytoczeniu mu wcześniejszych argumentów, odyniec zarechotał intrygująco i od tak pozwolił nam jechać dalej. Sforsowaliśmy granice dzięki anielskiej trosce nieskorumpowanej Moniki.

Około czwartej rano, pozostając w lekkim rozstrojeniu, rozpoczęliśmy poszukiwanie po Czerniowcach dworca, z którego odjeżdżają marszrutki do Lwowa. Mimochodem czekaliśmy na słońce i towarzyszącą mu zwykle falę ciepła. Ignorowaliśmy dogasające pod pubami bójki marząc o komforcie i zajęciu wygodnego miejsca w kluczowej dla tego powrotu marszrutce. Spełnienie snu wydawało się już na wyciągnięcie ręki, gdy dotarliśmy we właściwe miejsce i kupiliśmy bilety. Niestety, plany na taką samą podróż miało o kilkanaście osób za dużo. Z trudem domknięto drzwi do żółtawej marszrutki, które wydając złowrogi trzask, zapowiedziały apokaliptyczny charakter nadchodzących godzin.

Próbowałem spać, próbowałem zniknąć. Zakryłem twarz rękami jak dziecko, które udaje, że go nie ma. Od czasu do czasu zerkałem przez palce, by zobaczyć, jak wygląda sytuacja dookoła, czy może już dojechaliśmy. Niestety widziałem tylko kilka skrawków płaszczy osób otaczających zajęty przeze mnie fotel. Ścisk mnie stresował, oblewał pot. Marszrutka cały czas była napchana jak worek ziemniaków przed srogą zimą. Zatrzymywaliśmy się na kolejnych przystankach jednak stan pasażerów pozostawał bez zmian. Jeśli ktoś wyjął dwa ziemniaki, do wora natychmiast wskakiwały dwa nowe, albo nawet trzy, bo przecież jeszcze jeden zawsze się zmieści. Czekałem tylko aż pójdzie spód, wszyscy wysypiemy się na drogę i jako bulwy będziemy stanowić pożywienie dla mieszkańców okolicznych wsi przez najbliższe miesiące. To się jednak nie działo i cały czas instynktownie walczyłem o tlen przygnieciony plecakiem, otoczony przez obcych nie rozumiejących mojego cierpienia.

Po dziesięciu godzinach żółciutka jak kurczaczek marszrutka zajechała ostatecznie na końcowy przystanek niczym ocalały po nieudanej krucjacie orszak dobijający do rodzimych murów. Powoli, niespiesznie tworzyła się wokół mnie przestrzeń. Wciągając łapczywie świeże powietrze z ekscytacją odklejałem od ciała ociężałe od potu ubrania. Wstałem z wysłużonego siedzenia, dając mu ulotną chwilę wytchnienia zanim zajmie je pasażer podróżujący w drugą stronę. Rozkurczałem kolana i łokcie, choć w czasie jazdy pogodziłem się, że ponowne rozprostowanie rąk i nóg już nigdy więcej nie będzie możliwe. Zatoczyłem głową dumne koło, jakbym dawał ulgę mięśniom karku, po zwycięskiej walce w koloseum, stoczonej na śmierć i życie. Ogarnęło mnie błogie uczucie spełnienia, charakterystyczne podczas zdobywania górskich szczytów, wysiadki z ostatniego stopa na zaplanowanej trasie bądź gdy nieprzewidywalny ciąg zdarzeń kreuje jakąś wiekopomną przygodę. Ja wysiadłem z marszrutki i uważałem się za króla świata.

Moje panowanie trwało niestety bardzo krótko, gdyż uzmysłowiłem sobie, że za kilkadziesiąt minut odjeżdża kolejna marszrutka, którą powinniśmy podróżować. Tak, tak. Ostatni, legendarny odcinek Lwów-Szegini. Czy właśnie tak czuje się zasłużony weteran, który został wezwany na ostatni, decydujący bój, mający przesądzić o losach całej kampanii? Ze wszystkimi świeżymi ranami zasiadłem na honorowym miejscu, w trzecim rzędzie po lewej od korytarza i ułożyłem swój rynsztunek na kolanach. Wrażenia z tego przejazdu były jednak niczym w porównaniu z psychologicznym horrorem poprzedniej trasy. Pozwoliło mi to na godne dobrnięcie do punktu kontroli paszportów.

– Dzień dobry, Panie Bartku! Wygląda Pan, jakby właśnie skończył ponad dwunastogodzinną podróż naszymi marszrutkami! – powiedziała celniczka. Albo tak mi się wydawało.

Nie było to w tamtym momencie kluczowe. Najważniejsze, że zaraz miałem być w Polsce, a to dawało pewność, że po tamtej stronie granicy nie czeka na mnie już żaden żółty kurczaczek.

Trasa powrotu:

Bartek Szaro

Podróżuje, bo uważa, że poznawanie nowych miejsc i ludzi to najbardziej wartościowa rzecz, jaką można robić w wolnym czasie. Jego ulubionymi środkami transportu są stary, rozklekotany autobus oraz koń. Działa na www.paragonzpodrozy.pl.

Komentarze: 2

Marek 8 stycznia 2016 o 13:44

Fajne, u mnie też coś w tym stylu, chyba mamy podobne poczucie humoru :) https://bigmarkk.wordpress.com/ , zapraszam

Odpowiedz

Justyna Gajczak 21 września 2016 o 13:30

Robiąc swój własny research trafiłam do Pana. Jakże mi miło,że moje wykonanie miałeś w głowie!
Przeogromnie miło.
Pozdrawiam!

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.