Montréal, początek czerwca, ponadprzeciętnie gorąco i wilgotno. Pakuję torbę na Zielony Szlak (Route Verte), który powstał kilka lat temu, w celu połączenia lokalnych ścieżek rowerowych w mniej lub bardziej spójną całość, by zachęcić mieszkańców prowincji do podróżowania rowerem. Czy nie łatwiej wybrać się w podróż, gdy do celu prowadzi ścieżka spod własnego domu?

Zainspirowało mnie to do kupna roweru i wyruszenia na krańce Québeku, na półwysep Gaspé: ponad tysiąc sto kilometrów pięknej, niemalże medytacyjnej, surowej trasy. Wszystko to popsuli mi ludzie, ze swoją kulturą, kuchnią, opowieściami, pierdołami. Oświecenia nie było, ale poradziłam sobie.

Montréal – zadymione serce Kanady

Jest kilka oficjalnych, szczytnych powodów dla których inicjatywy typu Route Verte mają w Québeku takie powodzenie: ekologia, wspieranie lokalnej ekonomii, promocja kultury. Są też powody bardziej podskórne: chęć podkreślania jasnej granicy między angielską a francuską Kanadą.

Wjeżdżając do Ontario (most Gatineau – Ottawa) trudno oprzeć się wrażeniu, że oto do jesteśmy w innym świecie. Liczba grubasów w zasięgu wzroku wzrasta natychmiastowo. Ontario nie kojarzy się z formą. Québec natomiast bardzo chce się tak kojarzyć: zielono, zdrowo. I pięknie!

Ludzie w Montrealu są piękni – powiedział mi kiedyś znajomy Kanadyjczyk. Coś w tym jest. Często przychodził mi na myśl Zurych, gdzie nawet menel spod dworca miał czapkę dopasowaną kolorystycznie do butów.

Montreal ma styl. Na ulicach unosi się świeżość i klasa, której nie zakłócają nawet miejscowi dziwacy ani młodzi anglojęzyczni Kanadyjczycy okupujący montrealską Crescent Street, odwiedzający québecką stolicę w jasnym celu: zachlania pały. Bo jest to prowincja „europejska”, tu już od 18 lat można pić (British Columbia – 19, Ontario – 19, USA – 21).

Québec szczyci się swoją innością. Jest francuski, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Montréal, choć nieformalnie dwujęzyczny, chwali się tym głośno tylko przed anglojęzycznymi inwestorami. Mieszkańcy Quebeku nazywają to miasto kanadyjskim sercem, anglojęzyczni natomiast – popielniczką Kanady. Piękne miasto zakręconych klatek schodowych, latem przesiąknięte mieszanką słońca, jazzu i świeżych bajgli. A jaka jest prowincja?

Ech, te dystanse, tabarnac!

Życie bez własnego pojazdu na prowincji Québeku graniczy z cudem, nie chciałabym być tam listonoszem. Nawet na obrzeżach Montréalu wyjście do sklepu urasta do rangi wyprawy (witamy w Ameryce Północnej).

Po kilku dniach rowerowania przyzwyczaiłam się, że pierwsza tabliczka z nazwą miasteczka oznacza „wkraczanie w okolice”, dopiero druga wjazd do właściwej miejscowości. Nie jest to samo w sobie dziwne, ale w Québeku kilkudomowe wioski również mają takowe obrzeża.

Domek przy domku? To się na prowincji nie zdarza, wszystko jest odpowiednio rozciągnięte. Centrum często nie różni się od obrzeży niczym za wyjątkiem kościółka. Wpływ katolicyzmu odciskał się na społeczeństwie québeckim konsekwentnie do czasów tzw. cichej rewolucji ale już w XIX wieku słowa mające konotacje religijne zaczęły być używane są jako przekleństwa, by wspomnieć choćby tabarnac! (od tabernakumlum) czy câlice! (od kielicha mszalnego). W żargonie nazywane sacres (od sacré – święte) po dziś dzień są najostrzejszą formą wulgaryzmów i, ku rozpaczy władz kościelnych, istotnym elmentem tożsamości Québeku.

Piwnie, kulturalnie

Jeden z pierwszych noclegów spędzamy na trawniku mieszkańca Maskiongé, który ściąga nas z trasy obietnicą lokalnego browaru. Tego typu oferty odrzucić nie sposób – wspaniały wybór piw, zawdzięczany zarówno małym lokalnym browarniom jak i ogólnoquébeckiej Unibroue, czyni z Québeku miejsce, gdzie Belgia mówi „szacun”.

Richard, bo tak ma na imię nasz gospodarz, jest opiekunem starego sklepiku miejskiego (magasin général), który otworzył ponownie dla odwiedzających. Wszystkie znajdujące się tam przedmioty zostały po latach zwrócone przez lokalną społeczność. Dzięki temu wewnątrz nadal panuje XIX wiek: stare plakaty, gramofony, preelektronika, zabawki. Na strychu nad sklepem odbywają się spotkania artystyczno-gawędziarskie i inne inicjatywy umacniające kulturę Québeku.

Ludzie tej prowincji są dumni, ale też serdeczni i ciekawi przybyszów, a nade wszystko pomocni. Kiedy słuchają, jak podróżujemy (niski budżet) szybko proponują postawienie namiotu na ich posiadłości, częstują kawą z rana. Przestrzegają, że nie powinniśmy rozbijać się na dziko w dół od Québec City, gdzie zaludnienie stopniowo spada w miarę, jak rosną szanse na spotkanie z dziką zwierzyną. Półwysep Gaspé pokrywają liczne jeziora, doliny i góry Chic-Chocs, oprócz wybrzeża teren ten jest niemalże zupełnie wyludniony.

Bluzganie niedźwiedzia

Jeden ze znajomych wprowadza mnie w niedźwiedzi temat, bulwersując się, że „nie ma na te sukinkoty mocnych”. Skaczą, wspinają się na drzewa, pływają, nie ma dla nich znaczenia, czy biegną z góry, czy pod górę. Kiedy schronisz się w samochodzie zdarza się, że obrzucą go kamieniami.

Każdy Kanadyjczyk wie jak zachować się w ewentualnej konfrontacji z niedźwiedziem. Teoretycznie. Moje kanadyjskie źródła ustne twierdzą zgodnie, że powinno się chwycić jakąś gałąź, wyciągnąć ją wysoko w górę, tak żeby wydawać się większym, żeby niedźwiedź uznał atak za grę nie wartą ś(w)ieczki.

Jeśli mimo wszystko zbliża się trzeba, zacząć na niego krzyczeć – tłumaczy mi znajomy. – Zbluzgać go. One nie lubią hałasu, dlatego też rzadko podchodzą w okolice głównych dróg.

Oczywiście musimy mieć świadomość, że to wszystko wcale nie musi zdziałać, możemy mieć dodatkowego pecha w postaci niedźwiedziej mamy z młodymi tudzież kanapki z rybą w plecaku. Najgorszą reakcją jest podobno ta najbardziej naturalna: ucieczka. Spotkanie z niedźwiedziem zakrawa więc na prawdziwy sprawdzian charakteru, może dobrze jest nosić przy sobie czteropak Tatry Mocnej.

Pyszności pani mer

Ten kto kiedykolwiek przypedałował sto pięćdziesiat kilometrów i taką samą trasę planuje na dzień następny dobrze wie, jakie znaczenie ma wypoczynek.W małym, idyllicznym miasteczku Sainte Florence decydujemy się na nocleg w pensjonacie (tzw. gîte touristique). Trasa Zielonego Szlaku jest ich pełna, niektórzy korzystają z nich co noc, inni (w tej kategorii ja) kiedy zupełnie wymiękną.

U wjazdu do miasteczka wita nas szyld na wieży kościelnej: „100 lat miasta St. Florence”. Réjanne, właścicielka pensjonatu, okazuje się być również merem Sainte Florence, częstuje nas swoimi wypiekami, wyśmienitymi dżemami z poziomek i rabarbaru oraz domowym cretons (czymś między naszym smalcem, a francuskimi rillettes).

Przedsiębiorca, mer, pani domu. W tych małych miasteczkach wydaje się być więcej ról, niż ludzi. Réjanne nie jest pierwszą osobą, która u mojego kompana (rodowity Montrealczyk) rozpoznaje obcy akcent. Wyjaśniamy jej, że faktycznie, angielski jest jego pierwszym językiem, montrealska „mniejszość w mniejszości”. Jest zaskoczona i chyba trochę zawiedziona tym, że w Montrealu w ogóle istnieje mniejszość angielska. Dla wielu (głównie starszych) mieszkańców prowincji stolica pozostaje odległą, nienaruszoną ideą.

Kamila Solarska

Podmiot nomadyczny. Raz na jakiś czas jest snobką zaprzeczającą wszystkim backpackerskim zasadom. Uzależniona od adrenaliny, czekolady i kilku innych rzeczy. Gotuje, nurkuje, bloguje.

Komentarze: Bądź pierwsza/y