Québec: le puzzle z francuskiej Kanady
Bardziej francuski niż Francja
Nie ukrywam, że dla dobrego kontaktu z miejscowymi dobrze jest mówić po francusku, na prowincji Québek bardziej, niż gdziekolwiek indziej. Znajomość angielskiego jest w tych stronach słaba, to raz. Dwa: język ten nadal kojarzony jest z nie tak dawną historią i antagonizmami. Oni pamiętają (québecka dewiza, Je me souviens). Wioski na trasie Zielonego Szlaku mają średnio po kilka setek mieszkańców, mentalność jest, delikatnie mówiąc, mocno lokalna.
Nieistotne, że angielski jest dla nas (być może jedynym znanym) językiem obcym. Emocjonalność w tej kwestii często bierze górę dlatego owocna rozmowa o Québeku odbywa się tu po francusku. Zadziwiające jest, jak bardzo zmienia się jej treść w momencie, gdy zmienia się język i nie wynika to tylko z kompetencji językowych.
- PFK (Poulet Frit Kentucky), dbałość o francuskość prowincji posuwa się w Québeku do granic absurdu
- Trasa między Percé a Gaspé, po przepedałowaniu ponad tysiąca kilometrów te wzgórza nie wyglądają już tak strasznie.
Jeszcze z ciekawostek: na francuskich znakach stopu czytamy stop, na québeckich natomiast arrêt, hot-dog to chien chaud (gorący pies, dosłownie), a KFC (wydawałoby się nazwa własna) w Québeku znane jest jako PFK (Poulet Frit Kentucky). Przesada czy może głęboko defensywne podejście. Może jedno i drugie.
Dwudziestolatka – niestety za stara
Dzień 15. Pęka mi opona na dwustukilometrowym, najmniej ruchliwym odcinku drogi: w dolinie Matapédia. Po obu stronach pionowe ściany gęstego lasu. Ściemnia się, idziemy ciągnąc rowery, przez długi czas nie słychać za nami żadnego silnika. Zastanawiam się czy będę w stanie zbluzgać niedźwiedzia używając nowo przyswojonych przekleństw québeckich.
Wkrótce z drogi zgarnia nas Jesse, młody pracownik firmy organizującej spływy rzeką Matapédia („Wymawiane rytmicznie, jak tupot końskich kopyt”). Całe miasteczko angażuje się w akcję „opona”. Ku radości wszystkich jeden z farmerów, prosty, rubaszny gość z Nowego Brunszwiku, znajduje w szopie dwudziestoletnią oponę, która pasuje do mojego (niestandardowego) koła. Niestety, nie wytrzymuje ona próby czasu (dziesięć minut).
Najbliższy sklep rowerowy jest po drugiej stronie mostu, w Campbellton, na terytorium Nowego Brunszwiku. Z rana podwozi nas tam Peter, inny organizator spływów. Mój kompan i ja rozpływamy się nad dziewiczym pięknem doliny, otwarcie zazdrościmy chłopakom tej pracy i wypoczynku w jednym, obcowania z dzikim, nieskażonym terenem. Peter oznajmia nieśmiało, że z wypoczynkiem kojarzy mu się raczej duże miasto: Lasy, góry, rzeki – to moja praca. Już nie mogę się doczekać jak pojadę do Montréalu, wyjdę do baru albo po prostu posiedzę na tarasie i pogapię się na ludzi. To moje wakacje.
Jedz, oglądaj hokej, poluj
René – montrealski oryginał mieszkający w regionie Gaspesié – opowiada mi o tym, jak ciężko uciec od prowincjonalnych standardów. Dom, który jest na standardy québeckie zabytkiem (ponad sto pięćdziesiąt lat) zamieszkuje wraz z gromadą jamników szorstkowłosych. W jego ogrodzie rośnie wiele niespotykanych, dziwnych roślin, wykorzystywanych nie tylko w kuchni.
- Gaspé w języku Mi’kmaq znaczy „koniec świata”. Jest to koniec również według kanadyjskiej VIA Rail.
- Klasyka: bar latier i casse-croûte w jednym.
Balansując między Montréalem a małą wioską na północy, ma trzeźwe spojrzenie na oba końce liny. Żeby docenić spotkanie kogoś takiego na swojej drodze należy zrozumieć, że życie przeciętnego mieszkańca Québeku kręci się wokół trzech spraw: hokeja, polowania i poutine. René jest mocno zdystansowany do każdej z nich. O ile pierwsze dwie można uznać za joble ogólnokanadyjskie tak poutine jest kulinarną dumą Québeku.
O czym mowa? W skrócie: na frytki sypiemy grudki łagodnego cheddara (typowy ser québecki), zalewamy to gęsym sosem pieczeniowym e voilà. Niektórzy przyznają, że poutine najlepiej zjeść po ostrej napitce, co mniej zaprawieni mogą się po nim „poczuć źle”. To sztandarowe danie wszystkich przydrożnych barów (zwanych casse-croûte) jest częścią kultury, a zlekceważenie go na wstępie może okazać się gorsze od próby ucieczki przed niedźwiedziem.
Podobnie jest z hokejem (na lodzie rzecz jasna), który nigdy nie był „tylko sportem”. W konwersacjach przechodzi płynnie w życie społeczne, politykę, historię, z reguły zataczając koło, wszystko powraca do hokeja. Spokojny z gruntu Québec elektryzują tak naprawdę tylko dwie rzeczy: napięcia angielsko-francuskie i przegrana drużyny Montréal Canadiens (przy czym przegraną z Toronto można śmiało porównać do poważnego porażenia prądem).
Zielony Szlak: praktyczne
Zobaczyć warto:
- Maskongé,
- parki Narodowe Bic i Miguasha (skamieliny z okresu Dewonu),
- Park Forillon (Gaspé) i Rezerwat Wodny Sanguenay-Saint-Laurent (wieloryby),
- Percé i île-Bonaventure,
- Cap Santé (gdzie znajduje się oficjalnie najpiękniejsza ulica Québeku),
- dolinę Matapédia,
- Park Narodowy Gaspesié,
- zachód/wschód słońca nad rzeką Św. Wawrzyńca
Spróbować warto:
- montréalskich bajgli,
- homara i słonego dorsza w Gaspesié,
- lizaków z syropu klonowego,
- lokalnych piw na trasie,
- co najmniej raz zjeść lody w klasycznym bar latier,
- co najmniej dwa razy poutine w typowym casse-croûte,
- pogadać z podpitymi studentami w Quebec City na drażliwe tematy,
- zgubić się w Trois-Pistoles i poznać lokalne legendy tamże,
- czasem zboczyć z trasy
Serdecznie nie polecam:
- jedzenia w New Richmond,
- przejeżdżania przez Québec City, Riviére-du-Loup oraz odcinek Percé-Gaspé bez niezawodnych hamulców,
- dwudniowej jazdy na rowerze w burzy,
- lekceważenia klarownych zakazów campingu.
Jeśli chodzi o długie trasy rowerowe to muszę wyjaśnić, że na początku tego lata byłam w tej kwestii absolutnym newbem. Nie miałam lateksowego wdzianka ani ultralekkiego roweru za kilka tysięcy dolarów, szczerze mówiąc, w ogóle nie zdawałam sobie sprawy jak snobistyczne opakowanie może mieć zwykła jazda na rowerze. Jestem prawie pewna, że moja kolarzówka, zakupiona na miejscu (craigslist) kosztowała mniej, niż większość kasków na głowach rowerzystów mijanych na trasie.
Moja dieta przez miesiąc poprzedzający wyjazd składała się z bajgli, poutine’ów, pogo (rodzaj hot-doga) i, dla urozmaicenia, okazjonalnie Wendy’s. Na rowerze nie trenowałam (chyba, że półroczne, codzienne kursy Amsterdam Slotermeer – Amsterdam Centraal można uznać za trening). Zmierzam do tego, że właściwie każdy może wylądować w Montrealu w czerwcu/lipcu z odrobiną determinacji, rowerem i dobrym namiotem – to wszystko, zero elitarności. Wszystko (poza determinacją) można też zakupić/pożyczyć na miejscu.
Oficjalna strona Zielonego Szlaku: www.routeverte.com
Komentarze: Bądź pierwsza/y