Zawsze uważałam, że Polacy są najbardziej mobilnym narodem na świecie. Wpływały na to nie tylko kwestie historyczne, takie jak wojny, zesłania i emigracje, ale też pewna nasza cecha narodowa, za sprawą której mamy w naszym narodzie tak wielu podróżników, alpinistów i innych obieżyświatów.

W czasie naszej podróży przejechaliśmy osiem krajów i w każdym spotkaliśmy Polaków, głównie turystów. Chwile te zawsze były pozytywne, lecz za cel postawiliśmy sobie odwiedzenie naszych rodaków, których życie i historia zmusiły do zamieszkania poza granicami ojczyzny.

Polonia Dona

Na samym początku naszej przygody z Rosją trafiliśmy do Rostowa nad Donem. Swoją siedzibę ma tam organizacja „Polonia Dona”, która pomogła nam załatwić formalności związane z naszym trzymiesięcznym pobytem w tym kraju.

Pani prezes, Irina Wieleżyńska, razem z pozostałymi członkami Polonii przyjęli nas z iście polską gościnnością. Ciężko było się ruszyć zza stołu po tradycyjnym obiedzie (to jest taki bigos, tylko że bez mięsa). Wszyscy członkowie organizacji mają wśród swoich przodków Polaków, najczęściej dziadków, rzadziej rodziców. Powodem ich przybycia do Rosji były najczęściej zawirowania wojenne.

Obecnie jednak niewielu członków „Polonia Dona” zna język polski. Życie za granicą i codzienne kontakty Rosjanami odcisnęły na nich swoje piętno. Zazwyczaj rozumieją język przodków, lecz już się nim nie posługują. Bardzo pozytywnym faktem jest jednak swoisty renesans polskości, który ma miejsce w organizacji. Udało im się znaleźć nauczycieli i od nowa uczą się zapomnianego języka. Na efekty trzeba będzie pewnie poczekać, lecz ich entuzjazm bardzo nas ucieszył. Również nasze przybycie było dla nich dobrą okazją do ćwiczeń i przyswojeniem sobie niestandardowych sformułowań, takich jak „kapusta zasmażana”, które nad Donem zrobiło prawdziwą furorę. Dzięki rostowskiej Polonii organizowane są przeglądy kina polskiego.

Moja babuszka była w Polszy

Podobnie wygląda ruch polonijny w całej Rosji. W ostatnim czasie ambasada Polski ufundowała kurs języka polskiego prezesom licznych polskich organizacji, dzięki czemu mogli spędzić trochę czasu w ojczyźnie przodków. Irina Wieleżyńska była bardzo dumna z uczestnictwa i z radością prezentowała nam dyplom ze swoim nazwiskiem.

Można by przypuszczać, że jeśli prezes organizacji polonijnej w Moskwie ma problemy z językiem ojczystym, to na dalekiej Syberii sytuacjia będzie krytyczna. Nic bardziej mylnego. Pewnego razu łapaliśmy stopa na opustoszałej drodze na północ od Irkucka. Zatrzymuje się mężczyzna w terenowym aucie, typowym dla Syberii.

– A wy skąd?
– Z Polszy.
– Z Polszy? Moja babuszka była z Polszy!

Sytuacja ta nie była wielką niespodzianką. Ze względu na burzliwe dzieje naszego narodu spora część mieszkańców Syberii ma polskie korzenie.

Kierunek Wierszyna

Droga do Wierszyny, osławionej polskiej wioski w głębokiej tajdze, nie jest prosta. Mimo, że początkowo asfaltowa, nie ułatwia wcale łapania stopa, gdyż niemal nic nią nie jeździ. Czasem tylko pojawi jakiś zagubiony transporter drewna, który ulituje się nad bandą Polaków z wielkimi plecakami. Generalnie potrzeba dużo szczęścia, aby w ogóle dotrzeć do skrętu na Wierszynę.

Na miejscu sytuacja staje się jeszcze ciekawsza. Kończy się asfalt, a zaczyna droga gruntowa. Po deszczu trasa zamienia się w rudawe, nieprzejezdne błoto. Do miejsca przeznaczenia niedaleko, ale ostatnie kilometry, jeśli natrafi się na wyjątkowo niesprzyjające warunki atmosferyczne, można pokonywać godzinami. Mieliśmy jednak szczęście. Część naszej grupy dojechała do Wierszyny bezpośrednio z… oficjalną, polską delegacją.

Cóż to jednak za miejsce, owa osławiona Wierszyna? Ponad sto lat temu car Rosji podjął próby rozwiązania problemu, którym do tej pory jest niewielka populacja. Chcąc zachęcić ludność do osiedlania się w głuchej tajdze obiecywał każdej rodzinie 300 rubli i ziemię. Swoją propozycję przedstawił także w będącej wówczas częścią Imperium Rosyjskiego Polsce. Na carskie warunki przystało kilka rodzin z Dąbrowy Górniczej.

Przybyli na Syberię tuż przed zimą. Spodziewali się domów, które będą mogli zająć, ale ujrzeli ogromne połacie dzikiego lasu. Musieli zacząć wszystko od nowa. Krajobraz przypominał im rodzinną Małopolskę, wokół znajdowały się wzniesienia, dlatego też nazwali swój nowy dom Wierszyną.

Niemal od razu natknęli się na rdzenną ludność tych ziem, czyli Buriatów. Ci początkowo odnosili się do nich wrogo, lecz z czasem Polacy zyskali ich przychylność. Oni także poradzili osadnikom, aby wykopali ziemianki, ponieważ tylko w ten sposób będą mogli przetrwać srogą syberyjską zimę. Gdyby wówczas zaczęli od razu budować domy, do jakich byli przyzwyczajeni w Polsce, zapewne by nie zdążyli i zamarzli. Pójście za radą Buriatów pomogło im przetrwać.

Wiosną i latem powstała w końcu prawdziwa polska wioska z architekturą wyróżniającą się na tle typowego syberyjskiego budownictwa. Polacy wraz ze swoją kulturą przynieśli także katolicyzm, czym odróżniali się od dominującego w Rosji prawosławia. Rozpoczęły się starania o pozwolenie na budowę kościoła, co przyniosło efekty. Sto lat temu położono pod niego kamień węgielny.

Historia nie była jednak dla kościoła w Wierszynie łaskawa. Bolszewicy po rewolucji październikowej kilkakrotnie zamykali kościół. Starano się odciągnąć mieszkańców wioski od wiary, proponując im miejsca inne „rozrywki”. Przez długi czas kościół w Wierszynie nie miał kapłana. Zakazano także innym księżom przyjeżdżania i odprawiania mszy w niedzielę. Agitacja władz radzieckich, uważających religię za opium dla mas, skłaniała okolicznych Rosjan do podejmowania prób zniszczenia świątyni. Mieszkańcy Wierszyny nie dali się jednak zaskoczyć i obronili swój kościół. Poprawę przyniosły dopiero lata dziewięćdziesiąte i upadek Związku Radzieckiego. Wierszyna zyskała kapłana i dziś jest normalnie działająca parafią.

Wszyscy znają język przodków

Tyle historii. Wróćmy do naszej wyprawy. Czekając na rozpoczęcie obchodów święta wmurowania kamienia węgielnego pod kościół, wybraliśmy się do sklepu. Wreszcie, po dwóch miesiącach podróżowania po Rosji, miła odmiana: pani za ladą mówi płynną polszczyzną. Wszyscy we wsi znają język przodków i posługują się nim na co dzień. Można odnieść wrażenie, że jest to polska enklawa w samym środku Syberii. Co ciekawe, o ile język w kraju ciągle ewoluuje, w Wierszynie jest on niemal identyczny z gwarą małopolską, którą posługiwali się pierwsi osadnicy sprowadzeni tu przez cara.

Obchody setnej rocznicy rozpoczęcia budowy kościoła rozpoczęły się uroczystą mszą świętą, której przewodził biskup z Irkucka. Na to wydarzenie przybyły delegacje z kraju, a także wielu podróżników przemierzających syberyjskie połacie, m.in. motocykliści z Poznania jadący śladem polskich zesłańców, a także liczna grupa rowerzystów jadących na swoich dwukołowych pojazdach z Polski, dla których Wierszyna była ich punktem końcowym.

Nas autostopowiczów, razem z rowerzystami, przyjął proboszcz miejscowej parafii, ojciec Karol Lipiński. Rozbiliśmy za kościołem wspólny obóz i na jeden dzień parafialne podwórko stało się prawdziwym lasem namiotów.

Po uroczystej mszy przyszedł czas na przemówienia oraz część artystyczną. Wszystko to miało miejsce w Domu Polskim, specjalnym budynku przeznaczonym dla tego typu imprez kulturalnych. Na scenie pojawiła się pani Ludmiła Wiżentas, nauczycielka języka polskiego w miejscowej szkole.

W przedstawieniach opowiadających historię Wierszyny oraz burzliwe dzieje kościoła wzięli udział mieszkańcy wioski, nie tylko uczniowie, ale i nauczyciele oraz inne osoby związane z Domem Polskim. Po części oficjalnej nadszedł czas na tę mniej formalną. Wszyscy goście mogli się posilić tradycyjnym bigosem, a także innymi potrawami przygotowanymi przez mieszkańców polskiej wsi. Dość szybko pojawiła się gitara i inne instrumenty, a w środku Syberii popłynęły tradycyjne polskie pieśni, wśród których królowały nieśmiertelne Sokoły.

Polecamy: Polskie ślady w Iranie

Długo trwały uroczystości, składanie pamiątkowych wpisów i pożegnania. Mała i niepozorna wioska pośrodku tajgi do dziś jest symbolem polskości w gigantycznej Rosji. Przekonaliśmy się, że warto tam zawitać nie tylko od święta.

Monika Radzikowska

Studentka czwartego roku archeologii. Przygodę z tym kierunkiem zaczynała od opracowania wczesnośredniowiecznych zabawek (łódek z kory) obecnie poszerza swą wiedzę na temat koczowników syberyjskich. Jej podejście do podróży najlepiej charakteryzuje hasło: „Ja chcę wszędzie!”. Autorka większości wpisów na Archelodzy w podróży.

Komentarze: Bądź pierwsza/y