Pod tajemniczym pojęciem Al-Mamlakah al-Maghribiyyah (arab. المملكة المغربية) ukryty jest klejnot Afryki – Królestwo Maroka. Przez armię proroka Mahometa nazwane Maghrebem, czyli ziemią gdzie umiera słońce.

Kraina o tysiącu twarzy, prawdziwa ikona egzotyki Czarnego Lądu. Dla wielu swoiste powitanie z Afryką. Pierwszy odcisk stopy w jądrze ciemności, pierwszy oddech podróżniczej wolności. Tutaj zaczyna się świat, w którym rytm życia odmierzają kolejne wezwania do modlitwy: As-salatu chejrun min an-naum – modlitwa lepsza jest od snu.

To dla wielu, a dla mnie? Dla mnie Maroko okazało się ciepłym oddechem afrykańskiej inicjacji. Miejscem styku wielu kultur i obyczajów. Rajem dla zmysłów, spełnioną obietnicą przygody. Spontanicznością i nieprzewidywalnością. Wreszcie słodkim zapachem orientu wypełniającym nozdrza.

Ale to dopiero potem. Najpierw miałam ochotę unicestwić wszystkich autorów przewodników turystycznych za stek bzdur, którymi nakarmili mój głodny egzotyki umysł. Z zapartym tchem studiowałam książki, mapy i relacje śmiałków którym dane było odwiedzić kraj zachodzącego słońca na własną rękę lub pod rękę z biurem podróży. Z wypiekami na twarzy czekałam końca europejskiej tułaczki, która miała zostać zwieńczona przeprawą promową na Czarny Ląd. No i się doczekałam. Tyle że zamiast do przewodnikowego raju na ziemi dotarłam raczej do miejsca gdzie diabeł zawraca. Gdyby nie wrzeszczący rozsądek, który kategorycznie zabronił zmarnotrawienia dwutygodniowej podróży przez sześć europejskich państw od razu zabrałabym nogi za pas i zwiała tam gdzie pieprz rośnie! Ale po kolei…

Jak na początek przystało muszę wspomnieć, że oprócz mnie do Maroka wypuścili się również moi rodzice dwaj bracia i niezbędnik każdej naszej podróży – dwudziestosześcioleni Volkswagen Bus – prawdziwa duma mojego taty i czwarte dziecko moich rodziców. Wyjazd ekstremalny nie tylko ze względu na porę roku – lato (poczuć żar Afryki bezcenne!). Ale także, biorąc pod uwagę skład grupy i wąską przestrzeń, na której byliśmy skupieni przez prawie dwa miesiące: umiejętności wspólnego grania na nerwach opanowaliśmy przez ten czas do perfekcji. Ale wiecie co – warto było!

29.07.2010 – Witamy w Maroku

Tego dnia poczułam się niczym Kolumb odkrywający Amerykę. Za plecami zostawiłam dobrze znany, uporządkowany kontynent europejski, sześć tysięcy przejechanych kilometrów, trzy tuziny konserw i pasztetów drobiowych. A przed oczami – hiszpańskie Algeciras.

W porcie unosił się przedsmak orientalnej przygody. Kobiety szczelnie ukryte pod burkami dreptały krok w krok za swoimi mężami. Samochody załadowane do granic możliwości leniwie, niemal krzycząc ze starości odrywały się od asfaltu. Wszędzie chaos i gwar, a ja wreszcie poczułam, że oto wróciłam do dawno nie odwiedzanej ojczyzny, która teraz wita mnie szeroko rozpostartymi ramionami. Wtedy jeszcze nie wiedziałam co czeka mnie po drugiej stronie tak więc mój optymizm był jak najbardziej uzasadniony. Tak czy inaczej, licząc na spotkanie wielkiej afrykańskiej przygody z uśmiechem na ustach wsiadłam na prom.

Nienaturalny wręcz szczękościsk znany z amerykańskich komedii romantycznych, znikł jednak równie szybko jak tylko się pojawił. Bo oto moim oczom ukazała się ziemia niczyja. Obszar, o którym zapomniała nawet roślinność czego dowodem były całkowite pustkowia ukazujące swoje gorące i nagie wręcz oblicze. Pośród tej niezwykłej „różnorodności” krajobrazu spotkać można było również, całe zastępy kurzu, pyłu i jeszcze inne pochodne drobinki licho wie czego. Tanger – tutaj umierają resztki iluzji afrykańskiej ziemi obiecanej.

Wjechaliśmy na plac czerwony, ale zamiast Kremla i Putina zostaliśmy otoczeni przez kordon portretów dobrotliwie uśmiechającego się króla Muhammada VI. Dookoła istny bałagan komunikacyjny okraszony salwami wrzasku. Celnicy wyrzucający wszystko z samochodów podróżnych i protestujący przeciwko temu Marokańczycy. Las rąk i prawdziwa dżungla gestów. Jednak, funkcjonariusz też człowiek. Drobna zachęta w postaci kilku szeleszczących banknotów na dobre zmiękczyła niejedno urzędnicze serce umożliwiając wielu obywatelom szybki wjazd do kraju. Argument skuteczny pod każdą szerokością geograficzną.

Mój nienaturalny wyraz twarzy – wytrzeszcz oczu i zwisająca do pasa szczęka – ostatecznie zwrócił uwagę celnika. Znudzony jegomość leniwie zabrał nasze paszporty parę razy rzucił nimi o podłogę (nie znałam wcześniej tego zwyczaju, ale jak to mówią co kraj to obyczaj) i przystawił pieczątki.

Problem kończącej się benzyny, asymilacja z marokańskim ruchem drogowym i szybka nauka arabskiego (język większości tablic informacyjnych, z wyłączeniem szyldów coca-coli) skutecznie oddalił rozmyślania dyplomatyczne. Wszędzie, wszystko i wszyscy!!! Samochody, motory, rowery i wózki. Kierowcy, piesi, rowerzyści i bandy wrzeszczących dzieciaków. Jeżdżą jak chcą, trąbią ile mogą i krzyczą ile mają sił w płucach. Drogowy spektakl motoryzacyjnych umiejętności odbywa się przy pełnej widowni władz mundurowych stojących niemal na każdym skrzyżowaniu, rondzie i chodniku. Jeden wielki krzyk ludzi dopraszających się możliwości przejazdu i samochodów, z których większa część nadawałaby się raczej na złom niż jazdę z prawdziwego zdarzenia. Twarz mojej mamy przybiera wszystkie odcienie tęczy z wyraźnie wybijającym się kolorem zielonym.

Pięć godzin, dwieście siedemdziesiąt kilometrów przejechanych i NIC. Żadnego pensjonatu, campingu, schroniska. O zacienionym placu nawet nie wspomnę. Z Tetuanu, miasta, które już pachnie marihuaną (chociaż Szafszwan, specjalizujący się w uprawie tego zielonego specyfiku jeszcze daleko), wracamy do Tangeru gdzie przypadkiem – czytaj: przeczesaliśmy miasto przynajmniej ze trzy razy – trafiamy wreszcie na camping. Otoczeni ze wszystkich stron wczasowiczami narodowości marokańskiej – zostało tylko jedno miejsce na środku placu – czując oddech Medyny za plecami lokujemy się na miejscu.

Dumą Tangeru jest ciągnąca się kilometrami plaża miejska. Mężczyźni w długich przewiewnych zwojach materiału pachnący i eleganccy odpoczywają tutaj w otoczeniu śmieci wszelkich: od torebek po jedzeniu, poprzez butelki, na częściach garderoby i różnego rodzaju obuwia skończywszy. Od razu pomyślałam o chłopcach z centralnego – tyle skarbów w jednym miejscu! Ze względu na mało sprzyjające otoczenie i nienaturalną wręcz ciekawość Marokańczyków (byłam jedną z niewielu kobiet na plaży a już na pewno jedyną w towarzystwie mężczyzny – mojego brata) darowałam sobie kąpiel.

Wszędzie biało-niebiesko lub biało-zielono w zależności, czy przechodzimy przez ulicę w centrum czy obok skrawka zieleni gdzie tłumnie zalegają Marokańczycy. Zadaje się, ze w mieście odbywa się jakaś wielka akcja sprzątająca, a pracujących „w pocie czoła” robotników pilnują całe zastępy policji, chyba dla zwiększenia motywacji tych pierwszych. Nikt się nigdzie nie śpieszy, nie denerwuje, nie goni. Radość przeplatana atmosferą słodkiego popołudniowego lenistwa.

Wieczorem, w ludzi wstępuje nowy duch – duch ochłody. Co najlepiej widać na naszym campingu. Kiedy wreszcie skończyły się procesje do łazienki – chociaż słowo łazienka jest mocno przesadzone w odniesieniu do kilku ścian baraku bez drzwi, okien a okresowo także bez wody, o czym przekonałam się osobiście będąc pod czymś na kształt prysznica i czekając aż z zardzewiałej rury wreszcie coś poleci – zaczęła się regularna biesiada z głośną muzyką, tańcami i śpiewem. Czasami tylko w tle nieśmiało pobrzmiewał muezin.

31.07.2010 – Polska wycieczka

Volubilis, najlepiej w Maroku zachowany kompleks starożytnych ruin z czasów rzymskich to kolejny po Tangerze przystanek na drodze do poznania kraju. Miejsce zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO i jest obowiązkowym punktem zwiedzania dla osób podążających szlakiem cesarskich miast. Niegdyś zamieszkiwane przez Greków, Syryjczyków oraz Żydów było najdalej wysuniętym ośrodkiem miejskim dawnego Rzymu. Teraz odbija się echem świetności dawnych bazarów i gwarem wąskich uliczek.

Obiekt najlepiej zwiedzać rano kiedy jest w miarę chłodno. Ale co tam przewodnik. Na miejsce docieramy w godzinach wczesnopopołudniowych kiedy temperatura sięga już ponad czterdzieści pięć stopni. Z zawrotną wręcz prędkością przemierzamy ruiny miasta ciesząc oczy wspaniałymi mozaikami. Nie natrafiamy niestety na słynną ciekawostkę budowlaną – wyrzeźbionego w kamieniu fallusa, ale spotykamy za to polską wycieczkę. Przewodniczka widząc, że błąkamy się w samopas pyta, czy przypadkiem nie zgubiliśmy swojej grupy. Nie daje wiary opowieściom, że jesteśmy na indywidualnej wyprawie. Grupa z zaciekawieniem wpatruje się w mojego tatę, który z każdym słowem wprawia obecnych w jeszcze większe osłupienie. Kwestia braku klimatyzacji w aucie robi jednak swoje i zostajemy potraktowani jak szaleńcy z wybujałą wyobraźnią.

Kolejny marokański camping oferuje naprzemiennie dwojakiego rodzaju atrakcje: przed zachodem słońca dostęp do wody a po zachodzie do elektryczności. Zawsze oddzielnie nigdy razem.

01.08.2010 – Meknes

Meknes, piąte co do wielkości miasto Maroka zwane Wersalem Południa znajduje się w otoczeniu trzech innych atrakcji: ruin rzymskiego miasta Volubilis, świętego miasta Mulaj Idris (wyglądem przypominającego śpiącą wielbłądzicę) i berberyjskiej osady – Imilszil (znanej z przypadającego na wrzesień targu małżeńskiego).

Oprócz Bab el-Mansour (najpiękniejszej bramy miejskiej w kraju), muzeum sztuki marokańskiej Dar Dżamaji, w którym można poczuć prawdziwą atmosferę baśni z tysiąca i jednej nocy oraz Mauzoleum Mulaja Ismaila obowiązkowym punktem programu każdego obieżyświata jest wizyta na pobliskim souku.

Cofam wszystko co do tej pory napisałam o tłoku i bałaganie na marokańskich ulicach. To tutaj dopiero spotykamy harmider z prawdziwego zdarzenia. Przekrzykujący się sprzedawcy, zachwalający swoje perfekcyjne wyłożone produkty. Kupujący starający się wynegocjować jak najlepsze ceny. Trzeba przyznać, że Marokańczycy do perfekcji opanowali sztukę barwnego usypywania kopczyków przypraw i owoców tworząc z tego pewien rodzaj niezwykle przyjemnej dla oka sztuki. Chociaż, w przypadku krwisto-nagich zwierzęcych zwłok zwisających po obu stronach alejek i kopczyków baranich oraz wielbłądzich głów, trudno mówić o estetyce w tradycyjnym tego słowa znaczeniu.

Przez chwilę rozkoszuję się zapachem orientalnych przypraw, ale skręcenie w kolejną alejkę skutecznie przykleja mnie do lepkiego i czerwonego od krwi chodnika. Szczerze nie przepadam ani za „zapachem” ani za widokiem mężczyzn obrabiających kury i inne ptactwo, więc szybko opuszczam to miejsce.

Miasto za murem to absolutne minimum. Być tutaj i nie zgubić się w Medynie to tak jakby, wejść na Mount Everest i zamknąć oczy udając, że dookoła nic nie ma. Medyna – dusza każdego arabskiego miasta, odzwierciedla złożoność ludzkiej natury. Pełno tu splątanych zaułków i mrocznych kątów skrywających tajemnice. Nam wystarczyło dosłownie dziesięć minut by labirynt ciasnych uliczek skutecznie oddalił nas od Wielkiego Meczetu, do którego zmierzaliśmy. Ale to nic bo oto znajdujemy się w bijącym sercu arabskiego miasta. Sercu, które odbija się echem stanowczych męskich kroków, gdzieniegdzie przeplatanych gwarem plotkujących kobiet i nieskończoną ilością malutkich warsztatów.

Kiedy wreszcie docieramy do samochodu nasz busowy termometr znajdujący się teraz w pełnym słońcu wskazuje osiemdziesiąt osiem stopni!!! Zastanawiam się czy to jest w ogóle możliwe?!

Zuzanna Gmitrzuk

Zakochana w ciszy pustyni i dźwiękach wzburzonego oceanu, miłośniczka mocnej kawy, zafascynowana zgiełkiem arabskich bazarów i zapachem cynamonu. Uzależniona od "gęsiej skórki" podróżniczej wolności.

Komentarze: 4

Agata 12 maja 2014 o 23:24

Świetne !!!! Pisz dalej, masz talent !

Odpowiedz

Zuzanna 14 maja 2014 o 19:02

Dziękuję, takie słowa zdecydowanie motywują do dalszej pracy :)

Odpowiedz

Agg 26 sierpnia 2014 o 12:07

Witam. Mieszkam w Maroku i chciałabym sprostować przynajmniej 1 informację: trudno powiedzieć, że Meknes jest otoczone tylko 3 atrakcjami. Jest ich więcej, jedną z nich jest Fez, kolejną Rabat, Ifrane, Azrou itp. Fez jest najstarszym miastem islamskiego Maroka (rok założenia przez Moulaya Idrissa I to 789 n.e) i najpiękniejszym. Trzeba tu przyjechać by się przekonać. I zabytki i suk i położenie miasta są naprawdę imponujące. Więcej informacji znajdziecie na mojej stronie internetowej: http://www.babafrica.com w zakładce miasta. Jest też mnóstwo zdjęć w albumie. Imilchil (pol. Imilszil) leży w Atlasie Wysokim, baaaaardzo daleko od Meknes.
Pracując jako przewodnik w moim osobistym, niekomercyjnym biurze podróży, spotykam wielu Polaków, którzy przyjeżdżają tu samodzielnie. Nie wspominając o innych narodowościach. Maroko jest bardzo bezpieczne i bajecznie piękne. Powyższy artykuł przedstawia tylko mały jego wycinek. Bardzo mi się podoba, bo każdy mądry głos osoby, która tu była i dużo widziała, jest potrzebny temu krajowi.
Zapraszam do kontaktu ze mną jeśli chcecie spędzić miłe chwile w Maroku, zobaczyć niebanalne miejsca i spotkać tubylców. Mój e-mail: bab-africa@hotmail.com Na stronie znajdziecie również mój telefon, adresy bloga i facebook’a. Pozdrawiam słonecznie ;)

Odpowiedz

Michal 8 lutego 2015 o 17:17

Świetnie napisane Zuzanno!
Chcę pojechać do Maroko i zobaczyć ten kraj na własne oczy-dopiero wtedy będę mógł się odnieść do treści pani relacji ale bez wątpienia juz teraz musze powiedzieć,że bardzo fajnie się to czyta. Parskąłem kilka razy głośnym śmiechem w autobusie,gdy czytałem ten reportaż,gratuluję lekkiego i zabawnego podejścia do tematu.
Masz talent do takiej prozy.

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.