Kiedy mowa o panoramie, to Mandalaj oferuje nieporównywalnie lepszy punkt widokowy niż wieża pałacu Mindona. Z Mandalajskiego Wzgórza, bo o nim mowa, widać dosłownie całą nizinę, na której rozlokowało się współczesne miasto. Pośród bujnej zieleni – szare dachy domów, złote wieże stup, czerwony mur wokół królewskiego grodu i czerwone dachy pałacowych makiet, a na horyzoncie ogromne rozlewisko Irauadi.

Pierwsza część tekstu: Spacer po Mandalaj

Z czerwonej wieży królowa Supajat nie mogła widzieć rzeki i miasta, tak jak my je widzieliśmy z najwyższego wzniesienia, na które dwa i pół tysiąca lat temu wspiął się sam Gautama ze swoją świtą. Najlepiej – tłumaczą miejscowi – przyjść tu tuż przed zachodem słońca: zanim miasto pogrąży się w doskonałej ciemności, na tle zielonych gór zapłoną wtedy wody rzeki i złote dachy stup, świat nieco ostygnie po całodniowym skwarze, lekki wiatr osuszy warstwę potu na twarzy wędrowca, który patrząc przed siebie przez niedomknięte rzęsy, koniuszkami nerwów liźnie nieco z owej magii, która gna go w takie miejsca.

Na szczyt Wzgórza Mandalajskiego prowadzą schody. Osłonięte są czerwonym dachem i jest ich ponad tysiąc siedemset. To jakby symbol mozolnej wędrówki człowieka od ignorancji ku doskonałości. Albowiem droga ta wywołuje na zmianę nadzieję i zwątpienie, a na dodatek stawia przed rozmaitymi niebezpieczeństwami.

Na czym polegają zwątpienia, zgadnąć nietrudno: za każdym razem, gdy wydaje się, że się jest już na szczycie, z galimatiasu korytarzy, straganów, posągów Buddy, figur mnichów zjadanych przez sępy, wyłania się w jakimś bocznym kąciku korytarz, który prowadzi na jeszcze wyższy poziom obserwacji, a jak wiadomo, tylko głupcy pozbawieni są ciekawości.

Co do niebezpieczeństw, to po pierwsze psy. Wszędzie jest ich mnóstwo – na ulicach, bazarach, w świątyniach, gdzie tylko pojawi się człowiek. Na ogół białe i chude, snują się z opuszczonymi łbami, grzebiąc w śmieciach albo zapadają w głęboki, ciężki sen, w miejscu, gdzie dopadnie ich znużenie. Pół biedy, gdy są młode i jeszcze zdrowe. Niemal każdy dorosły jest żywą demonstracją jakieś potwornej choroby: parchy, rozdymane jak piłki wymiona suk, zwisające do ziemi jądra samców, otwarte zaropiałe rany; zwierzęta bez oczu, z poodgryzanymi ogonami albo podskakujące z trudem na trzech łapach. Czasami dochodzi do potwornych walk, kiedy to wygłodzone hordy młodszych i silniejszych, niebaczne na buddyjskie przykazania, rzucają się na słabszego i pożerają go tak, jak my pochłaniamy spóźniony obiad, to jest łapczywie, acz beznamiętnie. Chodzą słuchy, że posępne czworonogi, zapewne z nudów, bo trudno o inny powód, rzucają się na ludzi, pozostawiając na ich kończynach odcisk kłów – po czym wracają do rutynowych zajęć. Norman Lewis, który odwiedził Birmę w latach pięćdziesiątych, twierdzi, że jedynym dobrodziejstwem obecności Japończyków podczas wojny, było to, że wyjedli większość psów. Stosunkowo niedawno wojskowi, którzy całą nadzieję na przetrwanie upatrują dziś w Chinach, w ramach wdzięczności za płynące poparcie pozwolili Chińczykom odławiać psy, lecz skończyło się to niemal rewolucją. Psy, podobnie jak inne zwierzęta, są w Birmie nietykalne. Można nawet strzelać do mnichów, do psów – nigdy. Jeśli jednak na ulicy przestrzeń i różnorodność form czyni je jednym z elementów pejzażu, tak tutaj, na wąskich świątynnych schodach człowiek i pies są od siebie tak blisko, że jedni o drugich niemal się ocierają. Zwierzęta czasem leżą w poprzek terakotowych stopni, czasem pod posągiem opiekuna Buddy, innym jeszcze razem szwendają się leniwie, jakby w poszukiwaniu zajęcia. Wówczas ze zwieszonych łbów patrzą na człowieka zaspanymi ślepiami, ogony trzymają nisko i nie sposób odgadnąć ich zamiarów. Nawet, gdy ujadają przeciągle z pyskiem zwróconym ku niebu, to nie wiadomo, czy będą gryźć, czy chcą nam coś ważnego powiedzieć.

Nie tylko psy mącą spokój wspinaczki. Inne, może największe niebezpieczeństwo czai się na podeście rządzonym przez astrologów. Gdy już nieświadomie się nań wespnie, mężczyźni o strasznych twarzach grodzą nagle drogę, ogłaszając, że bez wróżby przejście jest niemożliwe. Od wróżby, tłumaczą, zależy nasza bezpośrednia i dalsza przyszłość i nie pomagają grzeczne „nie, dziękuję”, ani „przepraszam, ale bardzo się spieszę”.

Strzeż się astrologów, przestrzegał przewodnik, bo do czego są zdolni, wszyscy w Birmie wiedzą. Ten, który zastawił na nas sieć i pociągnął za rękę do stolika za jakiś filar, był chudy i niski, oczy miał rozbiegane, brwi nastroszone do góry, a przez czoło między oczami przebiegała mu czerwona szrama. Zęby miał zniszczone od betelu. A gdy chwycił za dłoń, demonstrując przeraźliwe długie paznokcie, świat wkoło jakby pociemniał, zrobiło się duszno, co natychmiast przywoływało wrażenia tych, których z rozkazu wróżbitów wrzucano do dołów i zasypywano żywcem. Czy krzyczeli, próbowali ucieczki? Czy jak my poddali się, przyjmując swój los, jako raz na zawsze przypieczętowany, bo odczytany z dłoni wedle starożytnej metody macania, pomruków i skomplikowanych wyliczeń kredą na zielonej tabliczce? Lecz dziś i tutaj, to ewidentnie robota speców od turystyki: wróżba wykazała, że wszystko, absolutnie wszystko pójdzie jak z płatka, pod jednym wszakże warunkiem, że nie będziemy nadużywać trunków. Była mowa o chorobach wątroby i o innych powikłaniach pijaństwa, lecz tu poczuliśmy silny grunt pod nogami, bo co jak co, ale w tych sprawach mamy obfite doświadczenia.

Dziesięć tysięcy rewelacje te miały nas kosztować, lecz utargowaliśmy połowę i w nagrodę, zanim ujrzeliśmy wreszcie Irauadi w zachodzącym słońcu, wpinaliśmy się jeszcze przez pół godziny, boso, po kamiennych schodach, obwąchiwani, obszczekiwani przez parszywe psy, ale bez strachu. Przynajmniej to z wróżby się sprawdziło, że odtąd było lekko, jakby jakiś ciężki kamień spadł nam z serc.

* * * * *

Nadrzeczna ulica w Mandalaj, przy której znajduje się nasz hotel, jest chyba najbrzydszą w całym mieście. To dwupasmówka, przez którą przetacza się ciężki ruch tranzytowy, a więc dziury, koleiny, kurz, smród spalin i brud. Gdzieniegdzie z wyłomu w asfalcie wyrasta ogromne drzewo, którego nikt nie odważył się ściąć i ruch rozlewa się wokół niego okrężnym strumieniem. To bodaj jedyna mandalajska ulica, która kluczy w rytm meandrów Irauadi. Przedzielona jest pasem – chciałoby się powiedzieć – zieleni, gdyby na gazonie było więcej trawy niż śmieci. Ów zieleniec przed zadeptaniem chroniony jest drucianym płotkiem, na którym suszy się pranie. Od strony miasta, na szerokim poboczu, piach, śmieci, stragany i ryby sprzedawane nawet nie ze skrzynek, a prosto z plandek. Wśród nich żółte węgorze, poskręcane jak wielkie owsiki: obsiadłe przez rój much, uśmierzą każdy apetyt.

A od strony rzeki rzeki – inne miasto. Jego mieszkańcy żyją w budach skleconych z tego, co pod ręką, trzy metry od brzegu. Aż dziw bierze, że powódź do nich nie dociera. Nadrzeczne slumsy ciągną się tak długo, jak i ulica, i tego wieczora przekonaliśmy się, że ich mieszkańcy mogą być drapieżni. Gdy stawialiśmy krok w górę skarpy, ujrzeliśmy zbiegającą z przeciwka wyfiokowaną damę. Ślizgała się w czarnych trzewiczkach po brudnym piachu, co nie przeszkadzało jej w prawej ręce trzymać błękitną parasolkę otwartą nad głową, a lewą chwytać za rąbek różowo-niebieskiej spódnicy. Gdy już znalazła się na plaży, prężnym krokiem ruszyła w stronę chudej jak śmierć kobiety, która krzątała się dotąd spokojnie przy jednej z bud. Na widok zbliżającej się damulki, chwyciła się nagle pod boki, a gdy tamta zbliżyła się, wypowiadając kilka grzecznych słów, ryknęła i rzuciła się na nią z pazurami. Na to damulka zręcznie uskoczyła. Ale wówczas chuda, zamiast kontynuować atak fizyczny, o dziwo, jakby opadła z sił. Jęła natomiast wydawać z siebie zwierzęce wrzaski, wymachując przy tym kościstymi ramionami, jakby odganiała złe duchy. Damulkę to jakby speszyło. Odczekała chwilę, następnie zaś odwróciła się na pięcie, podciągnęła rąbek spódnicy i z błękitną parasolką nad głową ruszyła z powrotem na ulicę.

* * * * *

Win San potwierdza, że nad rzeką ceny są najniższe. On sam mieszka tu z żoną, na nic innego go nie stać. Win San jest magistrem fizyki i wierzy, że przyjdzie czas, kiedy pracować będzie w zawodzie. Na razie jeszcze jeździ na taksówce dla turystów, a jego żona, anglistka, sprzedaje rano warzywa na bazarze. Za sześćdziesiąt dolarów miesięcznie wynajmują dziesięciometrowy pokój bez łazienki, po drugiej, „lepszej” stronie nadrzecznego bulwaru. Wynajęcie samochodu marki toyota kosztuje go dziesięć dolarów dziennie. Za pięćdziesiąt dolarów – minus dwadzieścia procent prowizji dla hotelu – woził nas przez cały dzień po okolicach i królewskich stolicach.

W ten sposób równo o 10.15, kiedy młodzi mnisi spożywali drugie śniadanie, zajechaliśmy pod klasztor Mahagandajon. Win San mnisie życie zna od podszewki, bo w klasztorze spędził trzy lata. Mnichem w Birmie staje się praktycznie każdy mężczyzna, o ile oczywiście jest buddystą. Klasztor słynie wśród turystów, bo to jedno z niewielu miejsc, gdzie z zewnątrz i bez zawierania krępujących znajomości, można otrzeć się o prawdziwe klasztorne życie. (A tymczasem w innym klasztorze, nieopisanym w przewodnikach, stary mnich narzeka na samotność). Turystów tu co najmniej tyle samo co mnichów, lecz słyszymy, że to w żaden sposób nie zakłóca ich spokoju: kraj do niedawna był zamknięty i mnisi cieszą się z tych codziennych odwiedzin.

Mnichów w Mahagandajon żyje tysiąc trzystu. To nastolatki i ich opiekunowie. Są też maluszki – nowicjusze. W przeciwieństwie do młodzieńców po ślubach, którzy noszą się na bordowo, najmłodsi ubrani są w białe szaty. Wiele wśród nich sierot albo dzieci z biednych rodzin: tylko klasztory edukują naprawdę bezpłatnie. Szkolnictwo w Birmie darmowe jest tylko w teorii, w praktyce wyprawka pozostaje dla wielu nieosiągalna i w ten sposób rolę wychowawcy młodych pokoleń przejmuje klasztor. Zarówno chłopców, jak i dziewczynek. Te ostatnie, żyjące w żeńskich klasztorach, noszą się z ogolonymi głowami i nie sposób byłoby odróżnić je od chłopców, gdyby nie ich białe szaty.

Jedni i drudzy będą mogli opuścić monaster, gdy dorosną. Lecz tak długo, jak w nim pozostają, ich życie podlega surowej dyscyplinie. A więc pobudka o czwartej rano, medytacja, śniadanie o piątej, medytacja, później prace porządkowe, później o 10.15 drugi posiłek, medytacja, a później już do wieczora nic do jedzenia. Można jeść do południa, więc niektórzy zabierają sobie ze stołu resztki i podjadają jeszcze, zanim słońce stanie w zenicie, bo po południu zostaną już tylko soki i woda.

Win San tłumaczy, że to nic strasznego. Słońce pod zwrotnikiem zachodzi niezmiennie o tej samej godzinie 18.30, a o dwudziestej mnich już zasypia. Owe osiem godzin od południa wypełnione jest zajęciami, które nie pozwalają myśleć o jedzeniu. Zresztą nie ma żadnego głodu, jest dyscyplina, która wyzwala od uwarunkowań. Do ostatniego posiłku jedzenia jest w bród…

Win San zawiesza głos i dodaje cicho: – Ale coraz mniej jest prawdziwych buddystów. Młodych korumpuje współczesność: pieniądze, technologie, używki, miraż łatwego życia bez wyrzeczeń i medytacji. Świat już nie jest taki jak dawniej – wzdycha – a najlepszym przykładem jest to, że tak jak kiedyś jedzenie pochodziło z jałmużny, tak dziś wikt codziennie fundują majętne mandalajskie rodziny. Kolejka chętnych jest długa, a koszt dziennego wyżywienia to osiemset dolarów. Trzeba opłacić dostawców, kucharzy, kelnerów, ale w zamian rodzina – nawet jeśli to ludzie junty – otrzyma błogosławieństwo. Tylko czy na pewno od prawdziwych mnichów i dlaczego za pieniądze? A – z drugiej strony – co jedliby, gdyby nie sponsorzy? – zastanawia się Win San i już sam nie wie, co powiedzieć.

Polecamy: Birmański mnich. Zdjęcia Ani Błażejewskiej

I oto mnisi idą już długim sznurem. W kierunku refektarza, każdy z jałmużnym kociołkiem w dłoniach. Boso, wyprostowani, głowy wygolone, ciemne twarze, jedne szlachetne, inne grubo ciosane, chłopskie, okularnicy i dobrze widzący – wchodzą do wielkich sal. Siadają, układają nogi w kształt kwiatu lotosu, ustawiają kociołki na stołach, nakładają potrawę i… jedzą. Wewnątrz cisza, a wokół kantyny z aparatami krążą turyści. Nachylają się nad werandą refektarza, nastawiają teleobiektywy. Nieustanny szczęk migawek wśród ledwie uchwytnych odgłosów jedzenia, czerwone plamki światłomierzy omiatają wnętrza jadalni. Ludzie kadrujący przez ekrany telefonów. A Win San znów zapewnia, że to nic takiego: jeśli komuś ten najazd przeszkadza, może zabrać jedzenie do sypialni i tam zjeść w spokoju. Ludzie cieszą się, że turystów z każdym rokiem przybywa. Ale to nagromadzenie przyjezdnych ma swoje inne uzasadnienie: junta zarezerwowała dla nich takie miejsca, które uznała za właściwe, do reszty dostęp jest bardzo utrudniony. Oficjalnie przez konflikty zbrojne. W kraju wiele jest miejsc niebezpiecznych – ludzie strzelają do wojska, wojsko strzela do ludzi.

Kto temu winien, wiedzą wszyscy. To rząd, który interesuje się tylko sobą i swoimi interesami, a kraj traktuje jak własny folwark. W globalnym świecie postawił na Chińczyków, dla których komunizm i biznes to zasadniczo synonimy. Wykupują w kraju wszystko, również ziemię pod uprawę, na którą Birmańczyków nie stać. Tak jak gdzie indziej komasują ją i zmieniają na bezduszne latyfundia pod rządami funduszy inwestycyjnych, bez twarzy i adresu. Swoim obywatelom junta pozostawiła kij: podatki, podatki, podatki. Win San twierdzi, że rządowi płacić trzeba za wszystko. Nawet dziurawe drogi są płatne. Ludzie mają słuszne powody do desperacji, bo w tym kraju nie da się żyć.

Pewien postęp jest: od kilku lat nie idzie się do więzienia za krytykowanie rządu. Ludzie mogą otwarcie na niego pluć i robią to, ale dyskretnie – na przykład w samochodzie albo na ustronnym tarasie świątyni. Licho nie śpi, a w Mandalaj każdy może być informatorem albo wręcz prowokatorem. Jest nawet taki dowcip: gdy w Birmie ktoś chce wyleczyć sobie zęby, musi jechać za granicę, bo w kraju nikt nie śmie otworzyć ust. Donosicieli ponoć jest więcej niż nie-donosicieli, toteż mimo liberalizacji dawna wstrzemięźliwość w wydawaniu sądów jest wskazana.

Tylko bogaci nie mają powodu do narzekania. Dzięki rządowi ich biznes ma się jak najlepiej – a teraz też korzystają z otwarcia na wielki świat – więc dla nich wojskowi powinni pozostać na zawsze u władzy. Dzięki nim utrzymają swe bogactwo i przywileje. Chińczycy też się cieszą, bo interes idzie świetnie. Dla narodów Birmy junta czy wielki biznes byłyby jedynie odmianą tego samego zniewolenia, gdyby nie ich wielka nadzieja: the Lady. Jeśli ona wygra w listopadowych wyborach, ludzie łudzą się, że jeszcze w Birmie powieje wiatr wolności.

Ale U Jawana z pagody U Ponya wątpi: – Aung San Suu Kyi? Była żoną Anglika, nie może zostać prezydentem. Jej ojciec (generał Aung San, który wywalczył niepodległość dla Birmy) po wojnie sam wprowadził zasadę: żadnych stanowisk dla obcokrajowców i ich małżonków, więc nawet jak jej partia zdobędzie pięćdziesiąt procent głosów, to i tak the Lady będzie mogła rządzić tylko zza pleców. Twierdzi, że rząd i tak wybory sfałszuje, bo zawsze fałszował. A nawet jeśli nie – to nie uznawał wyników…

Wtedy U Jawana przerwał na moment. Zamyślił się, po czym gwałtownie:

Czytaliście Birmańskie dni? A Folwark zwierzęcy? A Rok 1984? To dobrze, bo to wszystko książki o Birmie. Pierwsza, wiadomo – historia z czasów kolonialnych: to Brytyjczycy zaszczepili nam ten potworny system. Druga – bo w kraju rządzą świnie i psy. Trzecia… ona też dzieje się tutaj, nawet dziś… Orwell tu żył i wszystko przewidział. Tylko głupkowaty Kipling pisał, że w Mandalaj są latające ryby. Ryby są, ale raczej śmierdzące. Orwell powiedział prawdę: kurz, brud, upał, świnie i prostytutki. Takie jest Mandalaj, z Anglikami czy bez. No i wiesz… nawet pożar w 1984 roku przewidział… Między wierszami, oczywiście.

* * * * *

George Orwell (właściwie Eric Arthur Blair, 1903-1950) do Birmy przybył w latach dwudziestych XX wieku, w wieku dziewiętnastu lat. W Mandalaj uczęszczał do szkoły policyjnej, później przez pięć lat służył jako brytyjski policjant w miejscowości Katha (książkowa Kyauktada), na północ od Mandalaj. Następnie wrócił do Europy i zaczął pisać. Tak powstały Birmańskie dni, opowieść o stosunkach kolonialnego życia. Jako człowiek systemu, przyszły pisarz dotarł do najwstydliwszych wnętrzności imperialnych relacji, i demony, które w nim przez owe pięć lat zamieszkały, nie opuściły go do końca życia. Jak gdyby w lepkim i dusznym klimacie, spod cienkiej powłoki ogłady, na wierzch wypływały wszystkie brudy. Ani pozycja społeczna, ani rasa, ani kultura nie stanowi dla Orwella okoliczności łagodzącej. Zło siedzi w każdym: brytyjskim biznesmenie, birmańskim urzędniku, indyjskim lekarzu, angielskiej lady czy miejscowej prostytutce. Bohaterowie orwellowscy są bezwzględni, puści i drapieżni. I wszystkie jego postaci kończą, tak jak sobie zasłużyli: po śmierci, pamięć po nich zarasta gęsta dżungla zapomnienia.

Birmańczycy twierdzą jednak, że również te najgłośniejsze dzieła pisarza są książkami o ich kraju. Rok 1984 jest jakoby przepowiednią rządów wojskowej junty: terroru opartego na wszechobecnym donosicielstwie i brutalnej sile. Tak jak Winston Smith miał za zadanie fałszowanie przeszłości, tak junta wymazuje ze zbiorowej pamięci nazwiska pisarzy, dziennikarzy, artystów, którzy odważyli się wyrazić niepochlebnie o władzy słowem, aluzją czy choćby gestem. Również oni usuwani są z przeszłości, by zniknąć z ludzkiej pamięci. Cenzura prewencyjna okrawa produkcje filmowe, a nawet manipuluje przy transmisjach meczów piłkarskich. Wszystko, cokolwiek nie jest władzy na rękę, nawet fakty tak oczywiste, jak przegrana w wyborach w 1988, interpretowane jest na korzyść władzy. Gdy jej decyzje napotykają na opór, po prostu strzela do opornych (w 1998 – około trzech tysięcy ofiar śmiertelnych, w 2007 oficjalnie „tylko” trzydzieści jeden, nie licząc tysięcy aresztowanych).

Tym sposobem – idąc dalej orwellowskim tropem – w 1962 roku władzę od ludzi przejęły świnie: zrobiły swoją rewolucję „socjalistyczną” i doprowadziły kraj na skraj ruiny. Dziś coraz głośniej mówi się, że świnie muszą odejść. Bieda piszczy, ludzie umierają od kul, giną masowo w naturalnych katastrofach, jak w 2008 roku, albo – jak muzułmańscy Rohingja – od ognia podkładanego przez buddyjskich fundamentalistów.

Przy czym w tym ostatnim wypadku mamy do czynienia z czymś absolutnie niewyobrażalnym: buddysta z definicji nie może być fundamentalistą. W przeciwnym razie nie jest buddystą. Lecz być może to jeszcze jeden znak nowego i Win San się nie mylił: coraz mniej prawdziwych buddystów w Birmie.

Mandalaj, sierpień 2015 r.

Piotr Porayski-Pomsta

Tłumacz, prozaik, podróżnik. Autor powieści Oblężenie (2010) i zbioru opowiadań Wycieczka (2015), przekładu eseju Raffaele Simone pt. Łagodny potwór – dlaczego Zachód odchodzi od lewicy, a także zbioru reportaży z kilku podróży do Etiopii pt. Dziennik Habasza (obie książki w trakcie publikacji). Współpracuje z Res Publiką Nową, belgijskim la Revue Nouvelle i Krytyką Polityczną.

Komentarze: Bądź pierwsza/y