Pomocnik kierowcy częstuje gości wodą, czasem kawą i cukierkami. Mało tego, by skrócić czas podróży wyświetlane są filmy. Co istotne widz nie ma możliwości obejrzenia lokalnych produkcji, w zamian oferuje się mu amerykański repertuar. Filmy z Van Dammem to bolesna codzienność, do której trzeba przywyknąć przemieszczając się autokarami po Syrii.

To jednak nie wszystkie niespodzianki czekające na pasażerów. Niedoświadczony podróżnik ma przed oczami film pozbawiony fonii, tę lukę z niewiadomych przyczyn szczelnie wypełnia arabskie radio – wybuchowa mieszanka dwóch kultur na dzień dobry.

Homs – kolejny przystanek na Bliskim Wschodzie

Homs, trzecie pod względem wielkości miasto syryjskie, leży 150 kilometrów na północ od Damaszku. To właśnie tam udałem się wspomnianym autokarem, podczas kolejnych dni pobytu na Bliskim Wschodzie. W Homs przekonałem się, co do znaczy syryjska gościnność.

Zaczęło się zupełnie niewinnie, bo od poszukiwania noclegu. Właściciele hosteli podawali ceny wyższe niż w Damaszku, dlatego też nie znaleźli we mnie klienta. Przemieszczając się między kolejnymi hostelami poznałem Salima, który zaoferował swoją pomoc. Wspólne poszukiwania również nie przyniosły oczekiwanego efektu. Właśnie wtedy wydarzyło się to, co jest esencją takich podróży. Coś czego nie sposób zaplanować.

Wsiedliśmy z Salimem, nauczycielem języka angielskiego, do taksówki. Obiecał, że jak nie znajdziemy odpowiedniego hostelu, to coś mi pokaże. Po tygodniowym pobycie w Syrii zgodziłem się bez obaw. Dojechaliśmy na obrzeża miasta, jak się okazało do jego domu. Uboga dzielnica, skromny dom, ale co najistotniejsze – tradycyjny.

Mieszkańcy początkowo trochę zaskoczeni niespodziewanym gościem, po krótkich wyjaśnieniach Salima przywitali mnie z otwartymi ramionami. Trzeba było przywitać się z rodziną, co nie było takie proste. W domu mieszkało około dwudziestu osób, a każda z nich ciekawa zagranicznego gościa.

Syryjczycy, szczególnie młodzi sporo wiedzieli na temat Polski, o czym można się było przekonać niemal na każdym kroku. Wiedzą kim są Lech Kaczyński czy Roman Giertych, słyszeli także o sprawie tarczy antyrakietowej. Wynika to prawdopodobnie z nieustannego przesiadywania w kafejkach internetowych i oglądania kanałów informacyjnych, w których udało mi się trafić na program „Co z tą Polską”.

Zostałem ugoszczony obiadem przez wyraźnie podekscytowanych gospodarzy, usiadłem na podłodze przez kilkunastoma talerzami pełnymi potraw. Syryjczyk nie wypuści swojego gościa głodnego. Arabowie kochają jeść i potrafią to robić.

Inną, już mniej zachwycającą cechą jest przesadna dbałość o swój wygląd. Chcąc wyjść „na miasto” należy się odpowiednio ubrać. Zużyte jeansy, stare buty, niewyprasowana koszula – tak po prostu nie wypada. Szybko zaczęto organizować mi odpowiedni strój.

Chwała Bogu, moi nowi znajomi byli zdecydowanie niżsi, niemniej jednak jakiś kompromis trzeba było zawrzeć. Dostałem odświętny pasek do spodni, a co gorsza, wręczono mi także grzebień i pudełko żelu. Wystylizowani „na Włochów” byliśmy gotowi do wyjścia. Syryjczycy, nie wiedzieć czemu, preferują właśnie ten styl. Duch Versace, Dolce i Gabbany unosi się wokół.

Habibi, czyli z Syryjczykiem za rękę

Spacerując po Homs, Salim chwycił mnie za rękę, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu. Trzymanie się za ręce przez mężczyzn podczas spacerów oraz mówienie do siebie „habibi” (kochanie), to kolejna, dość krępująca niedogodność, którą jak najszybciej musiałem przezwyciężyć. W tym zwyczaju nie ma żadnej dwuznaczności. Po kilku dniach przestaje się zwracać na to większą uwagę, choć początki bywają trudne.

Podczas zwiedzania miasta dołączyli do nas znajomi Salima, usiedliśmy wspólnie przy stoliku, zapaliliśmy nargilę (fajka wodna). Salim jako gospodarz, opiekun nie pozwolił mi płacić za cokolwiek (podczas całego pobytu w Homs, nie wydałem ani jednego funta syryjskiego), oprowadził po mieście, pokazując wszystko to, co chciałem zobaczyć. Zachowywał się niczym starszy brat.

Wieczorem, po kolacji, rodzina Salima, a także ich sąsiedzi, wychodzą na podwórko, rozkładają koce – rozpoczyna się kolejny punkt w harmonogramie dnia. Mieszkańcy ulicy spotykają się by rozmawiać do późnych godzin wieczornych. Dzieci beztrosko bawią się ze sobą, starsi rozmawiają o rzeczach poważnych i całkiem błahych, raz za razem zaciągają się dymem z nargili, a wszystko to odbywa się w sielankowej atmosferze.

Wystarczy jeden uśmiech, jedno słowo i można zostać zaproszonym w gości albo chociaż napić się z nieznajomym filiżanki herbaty czy kawy. Tego dnia to ja stanowiłem główną atrakcję biesiady. Nie po raz pierwszy, Salim okazał się bezcenny. Podczas wszystkich konwersacji pełnił funkcję tłumacza.

Muhammad, przyjaciel Salima, zaproponował bym tym razem odwiedził jego mieszkanie. Ku mojej uciesze trafiłem także do tradycyjnej rodziny, choć nieco zamożniejszej. Zamieszkałem w trzypiętrowym budynku. Funkcja opiekuna przeszła z Salima na Muhammada.

Muhammad, podobnie jak wcześniej Salim, był od zapewniania rozrywki dla gościa, co stanowiło raczej przywilej, niż smutny obowiązek. Wybór jednakże był znacznie ograniczony, albo serfowanie w internecie, albo gra w ping-ponga w lokalnych klubach. No i jeszcze piłka nożna. Syryjczycy uwielbiają football. Stadiony są ogromne, dużo bardziej okazałe niż nasze. Poziom gry, niestety nieco niższy.

Wieczory, zdecydowanie bardziej obfite we wrażenia, były ulubioną porą każdego dnia. Cała rodzina przesiadywała wówczas na dachu swojego domu niemal do rana. Poznałem wszystkich. Ojciec Muhammada, były żołnierz w wojsku radzieckim, opowiedział swoją historię i pokazał liczne dzieła Marksa i Engelsa, w odpowiedzi oczekiwał na moją opowieść. Wraz z upływającymi godzinami, można było sobie pozwolić na podjęcie tematów bardziej drażliwych tj. polityka czy religia.

Gospodarze okazali się niezwykle ciekawi i otwarci na to co inne. Kilka dni wystarczyło, bym ich szczerze polubił. Zaopiekowali się nieznajomym, poświęcili mu swój czas. Zrobili wszystko, abym poczuł się jak w domu.

Czas opuścić Homs

Żal było opuszczać Homs. Pożegnanie było długie i trudne. Ojciec rodziny Muhammada wygłosił pożegnalną mowę ostatniego wieczoru, każdy z członków rodziny ofiarował mi coś od siebie. Było to trochę kłopotliwe. Na prezent trzeba odpowiedzieć tym samym. Przygotowano także specjalny obiad, który po licznych namowach udał się zjeść z większością rodziny (kobiety wraz z mężczyznami). Oznajmiono mi na pożegnanie, że będę mile widzianym gościem za każdym razem, kiedy odwiedzę Syrię.

Wyjazd z Homs nie zakończył troski o mnie. Muhammad i Salim wciąż czuli się odpowiedzialni za gościa, co z czasem stało się nieco uciążliwe. Każdego dnia pobytu w Syrii dzwonili i pytali gdzie jestem i czy wszystko jest w porządku. W tym dość przecież policyjnym kraju gościnności i otwartości doświadczyć można na każdym kroku. Wydaje się, że nie jest to powodowane chęcią łatwego zarobku na turyście, przynajmniej nie przede wszystkim. Oni już tacy są.

Mateusz Stachniuk

Były student arabistyki i absolwent religioznawstwa UJ. Uważa, że należy spalić wszystkie przewodniki świata, które bardziej szkodzą, niż pomagają i są strasznie ciężkie.

Komentarze: Bądź pierwsza/y