W buddyzmie tybetańskim wiara określa byt, łącząc w pewien naturalny łańcuch następstw wszystko to co było, co jest i co będzie. Ziemska egzystencja upływa spokojnie w towarzystwie wyszeptywanych słów mantry, a mijający czas jest odliczany przez obracane w palcach paciorki różańców. Podobnie jak powtarzalność dnia i nocy, czy następujących po sobie pór roku, tak życie toczy się w odwiecznym kole. Kole narodzin i śmierci – samsary.

Buddyzm tybetański

W buddyzmie tybetańskim wierni obchodzą rytualną korę wokół świątyni. (Fot. Iza Fifielska)

Świadomość nietrwałości, kruchości i ulotności wszystkiego co ziemskie, daje podstawę Tybetańczykom wieść życie w pełni pogodzone z niezmiennym stanem rzeczy. Jest ono przepełnione duchową symboliką i jednocześnie doskonałe w swojej prostocie. To zupełne przeciwieństwo bezcelowego pościgu za czasem, przyjemnościami i dobrami materialnymi, które charakteryzują nasz zachodni świat.

Tashi deleng Litang! Na wschodnich rubieżach Tybetu

My mamy często przerośnięte ambicje, wielkie oczekiwania, coraz to nowe potrzeby i pragnienia, które zagwarantować mają nam iluzję szczęścia. Towarzyszące nam poczucie wiecznego niespełnienia często nie pozwala prawdziwie przeżywać życia i wykorzystać czasu, który został nam dany na ziemi. A wierzymy przecież, że dany został jeden, jedyny raz…. Tybetańczyk ma czas na naukę, modlitwę i na bycie „tu i teraz”. Poddaje się z pokorą wszystkiemu co podsuwa mu los, a ziemski czas wykorzystuje na to, by przygotować się na śmierć. Śmierć w tutejszym rozumieniu oznacza kolejny etap wędrówki, pośredni koniec, a ów koniec poprzez reinkarnację staje się znów nowym początkiem.

Najbliższym towarzyszem życia Tybetańczyka jest modlitwa. Wpleciona jest ona w różne inne czynności dnia codziennego. W Litangu widać to również na każdym kroku. Niezależnie od tego czy jego mieszkańcy aktualnie siedzą, stoją, czy idą, w uścisku ich dłoni cały czas wirują młynki modlitewne, obracające się zgodnie z kierunkiem ruchu słońca i pomagające w szybszej recytacji mantry: OM MA NI PAD ME HUM.

Młynki przybierają różną wielkość – od maleńkich, rozmiarem nie wiele większych od łyżeczki do herbaty, po takie, które sięgają ponad głowę i wymagają zamontowania w pasie specjalnej rękojeści. Na bogato zdobionym, wysadzanym kamieniami bębnie młynka wygrawerowana jest mantra, a w jego wnętrze kryje papierowy zwitek, na którym zapisane są buddyjskie sutry. Do liczenia ilości powtórzeń mantry służy też inny atrybut – mala, czyli specjalny sznur z drewnianych korali przyjmujący różną długość, trzymany w ręce, na nadgarstku, lub na szyi.

Uśmiech Dalajlamy

Postanowiłam pójść śladem kobiet, które podążając do świątyni niosły z sobą lampki i rzeźby (czopy) wykonane z masła jaka. Dookoła świątynnych murów ustawione były jeden obok drugiego większe i mniejsze bogato zdobione, złote młynki modlitewne. Zgodnie z tradycją każdy wierny wykonuje korę, czyli rytualne obejście miejsca kultu – zawsze zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara i zawsze wprawiając w ruch każdy z mijanych młynków.

Kiedy weszłam do środka zafascynowało mnie piękne, naścienne malarstwo przedstawiające wizerunki Buddy, Bodhisattwów, kolejne, tym razem jeszcze większe i jeszcze piękniejsze, ręcznie malowane młynki, dziesiątki zwisających z czerwonych słupów i sufitów thanek. To, co jednak natychmiast rzuciło mi się się w oczy, to zdjęcia Dalajlamy XIV na głównym ołtarzu. Komuniści surowo zabronili Tybetańczykom trzymania jakiekolwiek podobizn ich duchowego przywódcy w domach, wśród rzeczy osobistych, a co dopiero w świątyni! Niegdyś każdy przejaw kultu jego osoby był karany więzieniem, okrutnymi prześladowaniami, a często wręcz kończył się śmiercią. Tysiące cywilów i mnichów przelało swoją krew w obronie tej sprawy.

Tymczasem tutaj – w Litangu, w mieście znajdującym się na terytorium Chińskiej Republiki Ludowej i otoczonym przez garnizon wojska, Dalajlama uśmiecha się dobrotliwie z fotografii otoczonych ciepłymi płomieniami lampek maślanych i licznych, kolorowych kwiatów. Jak to możliwe? Czy represje rządu chińskiego zelżały, czy być może to tylko chwilowa odwilż w napiętych stosunkach? Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale jestem przekonana co do tego, że Litang to naprawdę absolutnie wyjątkowe miejsce!

Mogłabym tak stać jak zaczarowana i godzinami przypatrywać się przybywającym do świątyni osobom. Pewien starzec w trakcie modlitwy przesuwał złożone dłonie z nad głowy, na wysokość twarzy i serca, a następnie z wyciągniętymi rękoma rzucał się ślizgiem na deski świątynnej podłogi w kierunku ołtarza. Po czym podnosił się zwinnie jak wysportowany młodzieniec i wszystkie te czynności wykonywał od początku po kilkanaście razy. Jakaś mniszka na głos nuciła mantrę niemalże tańcząc pośród potężnych, wirujących młynków. W tym czasie młoda kobieta z noworodkiem w płóciennym zawiniątku, ułożywszy je na podłodze przed sobą zaczęła oddawać się modlitewnej medytacji. Wszyscy oni zdawali się być tak głęboko skupieni na modlitwie, że nawet nie zauważali mojej obecności. Byli obecni fizycznie, ale ich jaźń unosiła się gdzieś wysoko przestworzach.

Z wizytą u mnichów

Najważniejszym miejscem w Litangu jest naturalnie gompa, czyli klasztor. Został on założony w XVI wieku przez III Dalajlamę, a w 1956 roku niemal całkowicie niszczony przez spadające bomby chińskiej Armii Narodowo-Wyzwoleńczej w odwecie za powstanie, które wybuchło w prowincji Kham. Obecny klasztor powstał na gruzach poprzedniego i wznosi się majestatycznie na wzgórzu usytuowanym ponad miastem. Klasztorne dachy mienią się w słońcu złotymi refleksami, a koło dharmy, które jest najbardziej rozpoznawalnym symbolem buddyjskim, stanowi zwieńczenie głównego wejścia do obiektu.

Szacuje się, że niegdyś co czwarty mieszkaniec Tybetu był mnichem lub mniszką. Najmłodsi adepci szkoły, która znajduje się w pobliżu gompy mają zaledwie pięć lat. Odbycie klasztornej służby to dla tych małych chłopców powód do dumy, a dla ich rodzin ogromny honor. Jest to przede wszystkim czas nauki i doświadczenia klasztornego, jakiego tradycja tybetańska wymaga od każdego mężczyzny. Dzieciaki są bardzo żwawe: biegają po dziedzińcu, hałasują i chuliganią. Gdyby nie ich bordowa szata nigdy bym nie przypuszczała, że te małe urwisy większość dnia spędzają skupione na studiowaniu na pamięć ksiąg buddyjskich i nauce medytacji.

W klasztorze poznałam fascynujący świat mnisich debat. W ten sposób mnisi rozprawiają na tematy teologiczne i uczą się niezwykle ważnej dla nich sztuki argumentacji. Zgodnie z rytuałem jeden z rozmówców zadaje pytanie, na które drugi musi szybko i trafnie odpowiedzieć. W oczekiwaniu na ripostę pytający staje na jednej nodze i dopiero będąc zadowolonym z tego co usłyszał, przerzuca ciężar na drugą nogę i klaszcze w dłonie. Te niezwykle dynamiczne dysputy tworzą wyjątkowo barwny spektakl.

Nastawiona na dalsze odkrycia udałam się do wnętrza klasztoru. Niemal natychmiast odnalazłam salę zgromadzeń pustą, skąpaną w gęstym mroku i ciszy. Pośród niej wynurzyła się nagle jakaś sylwetka człowieka w prostokątnym, żółtym czepku. Był to oczywiście mnich i przy okazji jakaś ważna persona, bo mówiąc do mnie dość płynną angielszczyzną zaprosił do zwiedzania klasztoru i na poczęstunek herbatą, czyli popularną po cha. I jedno i drugie wywarło na mnie duże wrażenie z tym, że herbata mogę przyznać, iż wręcz piorunujące!

Przede wszystkim nie powinnam była spodziewać się herbaty (w ogólnym, europejskim rozumieniu tego słowa) ani też nie należało jej pod żadnym warunkiem uprzednio wąchać. Po cha to mieszanina herbaty, soli, mleka i zjełczałego masła z jaka. Dostarczyła ona moim kubkom smakowym tak ekstremalnych doznań, że przysięgłam sobie, że przy okazji następnej uroczej gościny zdecyduję się na absolutną wstrzemięźliwość. Pluć w klasztorze nie wypadało, więc choć policzki machinalnie wypełniły mi się od wewnątrz, to musiałam z grzeczności dla gospodarza przełknąć łyk tego trunku. Na szczęście okazał się on bardzo wyrozumiały i nie próbował mnie namawiać na dolewkę. Za to pokazał mi przepiękne wnętrza klasztoru, salki i skromne mnisie komnaty. Opowiadał barwnie o historii tego miejsca, o naukach Buddy a nawet o tematach politycznie zakazanych np. pokazując mi zdjęcie uprowadzonego przez władze chińskie XI Panczenlamy – drugiego w hierarchii najważniejszego dostojnika w buddyzmie tybetańskim. Chłopiec nazywający się Gendun Choekyi Nyima miał zaledwie sześć lat, gdy Dalajlama XIV odkrył w nim reinkarnację X Panczenlamy. Trzy dni po obwieszczeniu tej informacji mały Gendun został porwany wraz z rodziną i mimo upływu dwudziestu lat do tej pory, nie wiadomo nic na temat miejsca ich przebywania ani stanu zdrowia. Tybetańczycy nigdy nie zaakceptowali narzuconego im przez Chińczyków nowego kandydata, tylko z charakterystyczną dla siebie pokorą i ufnością czekają na dzień, w którym Gendun powróci z niewoli.

Buddyjska modlitwa

Modlitwa w buddyzmie ma bardzo głęboki wymiar duchowy. (Fot. Iza Fifielska)

Niebiański pochówek

Charakter obrzędów pogrzebowych w Tybecie wynika zarówno z kwestii kulturowo-religijnych jak i stricte pragmatycznych. Tybetańscy buddyści wierzą, że nasze ziemskie bytowanie w ludzkim wcieleniu jest tylko przejściowe, a ciało człowieka otrzymane od natury jest w pewnym sensie tylko wypożyczonym instrumentem, który należy jej zwrócić. Istota egzystencji opiera się na zamknięciu odwiecznego kręgu życia i śmierci – samsary. Wiara w reinkarnację jaźni, deprecjonuje znaczenie ciała po śmierci i wyklucza możliwość jego zmartwychwstania. Gdy następuje kres ludzkiego życia, ciało subtelne wstępuje w stan bardo – między śmiercią a odrodzeniem i trwa w nim aż do momentu powtórnych narodzin. Ciało fizyczne natomiast wraca do natury, stając się pokarmem dla wygłodniałych sępów.

Choć nasz wewnętrzny system moralny może stanąć w opozycji do tak drastycznych i brutalnych praktyk pogrzebu zwłok, to warto na to spojrzeć z perspektywy innej tradycji religijnej i kulturowej, praktykowanej na tych ziemiach, od wielu wieków. Wszyscy buddyści od momentu narodzin przygotowują się do śmierci. W większości miejsc buddyjskie ceremonie funeralne opierają się na kremacji ciała, ale w tych surowych, górskich warunkach na wysokości ponad 4000 m. n.p.m. drewno potrzebne do spopielenia zwłok staje się drogim towarem deficytowym, a i samo wzniecenie ognia, przy zdecydowanie niższej zawartości tlenu w powietrzu, jest bardzo utrudnione. Podłoże skalne oraz zmarznięta przez dużą część roku gleba, wykluczają również pochówek w ziemi.

Długo zastanawiałam się, czy chcę obejrzeć ten rytuał. Bałam się, że nie będę gotowa oswoić się z tym, co zobaczę. Wiedziałam też, że niebiański pogrzeb obarczony jest pewnymi tabu. Zazwyczaj ani członkowie bliskiej rodziny zmarłego (w szczególności kobiety), ani przypadkowi gapie nie są na nim mile widziani. Nad emocjami i strachem górę wzięła jednak ludzka ciekawość.

Skoro świt zjawiamy się w punkcie, skąd mamy z bezpiecznej odległości, nie zakłócając porządku ceremonii obserwować całe zdarzenie. W normalnych warunkach roztaczałby się stąd widok na piękną, zieloną dolinę, otoczoną górzystymi wzniesieniami i łopoczącymi na wietrze, tęczowymi, buddyjskimi flagami modlitewnymi. Roztaczałby się… gdyby nie mgła! A mgle towarzyszyła jeszcze dodatkowo paraliżująca cisza absolutna. Po chwili trwania w tej sytuacji poczułam nawet ulgę, myśląc, że może jednak wcale nie miałam się tutaj znaleźć. Złe warunki pogodowe mogły stać się pretekstem, aby uciec z tego miejsca. Stopniowo jednak, w miarę tego jak z każdą minutą mgła opadała, odsłaniała kolejne fragmenty obrazu.

Niespiesznie, jeden po drugim do doliny zaczęły nadjeżdżać jakieś auta. Z jednego z nich wyniesiono ciało owinięte w biały całun. Zostało one ułożone w środku kamiennego kręgu, brzuchem do ziemi. Nie chciałam widzieć szczegółów, odległość była na tyle duża, aby widok ten drastyczny widok wraz z detalami nie zapadł głęboko w pamięci. W czasie, gdy dwójka mężczyzn zwanych ragjapas (mistrzów ceremonii, kapłanów), modliło się nad zwłokami, zniecierpliwione, ogromne ptaszyska rozpoczynały w powietrzu taniec śmierci. Były ich dziesiątki i z każdą chwilą pojawiało się ich więcej i więcej. Sępy zataczały podniebne koła i zdawało się z oddali słyszeć głośny tupot ich masywnych skrzydeł. W Tybecie są traktowane, jako święte ptaki, gdyż według wierzeń to właśnie one pomagają uwolnić się duszy zmarłego i przenieść w pozaziemski wymiar. Niemal jak w kulturze greckiej mityczny Charon, który jako przewodnik pomiędzy światem żywych a umarłych, transportował dusze przez rzekę Styks.

Nadszedł piękny wschód słońca. Wraz z nim kapłani zaczęli przygotowywać ciało zmarłego do ostatecznego spotkania z siłami dzikiej przyrody. Przywiązali je do niewielkiego, umocowanego w ziemi palika i ponacinali płaty skóry na całej powierzchni. Gdy skończyli, z naprzeciwległego wzniesienia na nogach ruszyło ptactwo. Przypominało to lawinę brunatno-czarnego błota, która z impetem przemierza kolejne metry zbocza, i która wreszcie zamienia się w gęsty, kotłujący i hałaśliwy kłąb, osaczający zwłoki. Niespełna godzina wystarczyła, aby pozostał już tylko szkielet. Ostatnim etapem rytuału jest pofragmentowanie i zmiażdżenie kości i wymieszanie ich ze mąką jęczmienną – tsampą. Sępy po raz kolejny zleciały się do walki o pokarm. Po ciele ludzkim pozostała tylko czerwona, krwista plama na udeptanej trawie.

Pogrzeb tybetański to zdecydowanie bardzo silne przeżycie wewnętrzne. Wstrząsające, ale jak wiele rzeczy w buddyzmie niepozbawione mistycyzmu. I właśnie tak powinno się do niego podchodzić: pozarozumowo, z należnym szacunkiem do mądrości głoszonych i tradycji praktykowanych przez inne religie.

Iza Fifielska

Za jedną ze szczególnych chwil uznaje moment, kiedy samolot odrywa się od pasa startowego. Dosięga ją wtedy euforyczne poczucie oszałamiającej wolności i świadomość, że tylko kilka godzin dzieli ją od fascynującego świata. Przemierzyła wiele krętych azjatyckich, środkowo i południowo-amerykańskich dróg, ale serce podpowiada, że to dopiero początek.

Komentarze: Bądź pierwsza/y